Monadologia albo myśli roztargnione

K. i J. dedykuję, oczywiście.


                                                                                             MOTTO:
                                                                                             Kto pije, widzi więcej.

 

Poniedziałek
Ty

Wtorek
Ty

Środa
Ty


11.05.2006 r., czwartek
Dziś (dla odmiany) brnę w siebie. Szaleńczo poszukuję czegoś, co można ocalić, dla czego warto jeszcze podjąć wysiłek trwania. Szukam w sobie uparcie. Nie znajduję.

12.05.2006 r., piątek
Ścięło mnie z nóg. Dosłownie. Nie rozumiem, dlaczego podkładasz mi nogę, Życie?

13.05.2006 r., sobota
Od wczoraj chodzę koślawo. Kuśtykam.

14.05.2006 r., niedziela
Nareszcie mogę. Odkorkowuję, przelewam cię, sączę. Drżącymi dłońmi głaszczę po całości. Sprawdzam, czy jesteś naprawdę. Jednak jesteś. Jeszcze przez chwilę przy mnie, potem już tylko we mnie. Dostaję rumieńców od zbyt zachłannego zbliżania cię do ust. Co tam rumieńce - dostaję kręćka. Karuzela. Znów mam trzynaście lat. Hop sa sa…

15.05.2006 r., poniedziałek
Zwracam zakichane życie. Do kibla je wydalam i spłukuję. Odchody wczorajszego dnia. Gówno warte. Patrzę na siebie, bo przecież nie w siebie – nie dziś! Dotykam obcej twarzy, nabrzmiałej, opuchniętej. Nie mojej… Nie… Ta pustka naprzeciw mnie, to kto? Wymierzam jej mocny cios w prawy policzek. Pali.  Patrzę na ten pożar i dziwię się sobie. To pustka boli?

16.05.2006 r., wtorek
Cały dzień pomięty, nerwowy. Wracałam do domu przez most. Bałam się, że skoczę. Cholernie głupie uczucie. Pospiesznie rozważałam alternatywne możliwości ratunku – np. koci skok na sąsiednie drzewo. Jedyny ratunek byłby w tym drzewie, w jego ramionach, myślę.

17.05.2006 r., środa
Pamiętam, jak w zeszłym roku Lula, matka pięciorga niedorozwiniętych, rozwrzeszczanych bachorów z klatki obok, obiecywała mi, że już więcej nie zaciąży. Że będzie uważać. Uważała. Pół roku. Teraz spotykam ją na podwórzu wieszającą pranie. Znowu z brzuchem. Wzdęcie?, pytam. „Oj, nie czepiaj się. Taka była impreza, że teraz już sama nie wiem, czyje to dziecko”. „Napijmy się za wszystkie dzieci, które wsiąkły w prześcieradła!” – najwidoczniej dumny z powodzenia  żony  Zygi włącza się do rozmowy, rozstawiając trzy kieliszki na drewnianej ławce. Widzę, jak Luli świecą się do nich oczy. Mi pewnie też, więc odwracam szybko szkło do góry dnem.  Nie piję. Jestem w ciąży, podpowiadam, wpatrując się w Lulę. „To macie problem” – wnioskuje Zygi i łapczywie rozlewa tylko sobie boski nektar do dwóch kieliszków. Będzie żył wiecznie. Szczęściarz.

18.05.2006 r., czwartek
Ostatnio wyczytałam, że kompleks niespełnienia w miłości u pijących jest regułą. W takim razie wszyscy jesteśmy alkoholikami! Tak, zdecydowanie wszystkim trzęsą się serca. I ręce. Do czego się trzęsą? Do drugiego człowieka, myślę. Moje też teraz drżą nieznacznie, ale to chyba ze smutku – tak, jak czasem podbródek przed płaczem. Ale czemu tak drżą? A może się czegoś boją? Jeśli to strach, to tylko przed…

19.05.2006 r., piątek
Wczoraj z tobą zerwałam, wylałam, zapomniałam.
To dlaczego dzisiaj pamiętam?
Amnezjo, boska Amnezjo! Modlę się dziś do Ciebie. Zobacz, upadam na oba kolana. Z premedytacją upadam. Modlitwa od zawsze kojarzyła mi się z upadkiem. Niewidzialne ręce Opatrzności miały nas podnieść, wskrzesić. I tak nogi klęczą do dziś. Moje nogi to chyba najbardziej upadła część mojego ciała. Oczekująco klęczą. Życie psie wiodę – na kolanach. Chcę zapomnieć, szczekam w pustą przestrzeń. Warczę. Ale nie skomlę. O nie!

Zdjęłam łazienkowe lustro i postawiłam na podłodze w dużym pokoju. Oparte o ścianę teraz nachalnie wpatruje się we mnie. To lustro to przecież moje ja. Muszę się sobie częściej przyglądać, by przestać się dziwić. Oswoić się z tym kimś po drugiej stronie. Tym kimś, czyli z nikim. Lustro to od dziś również moja terapia. Będzie na mnie patrzyło. Będzie czujne. Będzie ze mną wyło jak wilk. Jeszcze dziś…  do kieliszka w pełni.

20.05.2006 r., sobota
No i stało się. Siedem lat nieszczęścia. Zbieram z podłogi potłuczone ja. Żal mi tych kawałków, które krzyczą do mnie o moim rozpadzie. Z prochu powstałam, więc po co tak krzyczą? Znam swój biblijny kod genetyczny: Rdz 2,7.  Chyba pójdę się przejść. Tak, tak, wiem. Bez torebki. Tylko klucze.

21.05.2006 r., niedziela
Jestem szczęśliwa!n
(to małe „n” to nieskończoność . Moja, moja!)
Fantastyczna noc, choć dziś mega kac. Już od rana pozwalam ciału i myślom wytrzeźwieć, aby móc być nie wiary, ale prawdygodna. Choć przed samą sobą. Ale od początku. Tak po dwudziestej ktoś zadzwonił do drzwi. Czarny kot – pomyślałam. Do kompletu szczęścia. Kto tam, warknęłam. Cisza. Otworzyłam niepewnie. Pozwoliłam Jej wejść do mojego domu. Na trzeźwo.
Moja Cisza ma imię.
Jan.
Jan to Jan.

22.05.2006 r., poniedziałek
Zadzwoniłam do matki. Po raz ostatni w życiu. Janek wrócił, powiedziałam rzeczowo. „Znowu piłaś” – rzuciła we mnie kamieniem. Zaczęłam sobie wyobrażać, jak obwąchuje teraz tę słuchawkę, tę naszą rozmowę – węchem sędziego i kata w jednej osobie. Czeka na moje potknięcie, błąd logiczny lub gramatyczny. Nie słucha. Czeka. Ta nasza pogawędka głuchoniemych nie trwała długo. Popłynęłam wyrzutami. Zły puls wybijał przez moment rytm mojego życia. Dałam się ponieść, głupia.

Próbowała mi wmówić, że ta noc spędzona z Jankiem, to tylko mój pijacki wymysł.
Na jasną śliwowicę, przeleciała mnie butelka! No, no. A Jan? Biała myszka, czy co? No przecież, że kot.
Matko Dzienna, Opiekunko Nienajlepsza – to NIE JEGO, ALE MNIE NIE MA!!! Przecież powinnaś to wiedzieć!

Dość życia na dziś. Dość słowa.

21.05.2006 r., niedziela
Sto tysięcy myśli naraz i ta jedna, uparta: to sen. Nie uszczypnęłam się więc, ale ugryzłam. Nawet nie ugryzłam, a użarłam tak mocno w ramię, że pod skórą rozlał się kolor. To moje jezioro prawdy. To moje niebo…
Janek nie zniknął. Śmiał się i płakał równocześnie. Bałam się, że nie ze szczęścia, że nade mną.

23.05.2006 r., wtorek
Moje życie dziś to butelka. Cisza milczy okrutnie. Pusta butelka.

21.05.2006 r., niedziela
Wszystko powróciło wraz z Nim. Wziął całą moją twarz w swoje ręce. Wziął jak hostię.
I wpatrywał się we mnie tak tymi swoimi wylewami rzecznymi, jakby był świadkiem jakiegoś cudu.  A ja w tej celebracji przenajświętszej uczestniczyłam. Na Boga! Byłam również świadkiem tego cudu, którym sama… Nie, to idiotyczne. Czy przedmiot może być zarówno podmiotem?
No właśnie.

24.05.2006 r., środa
Lekarz zapytał o przyczynę połamanych palców. Pamiętam, że będąc już na niezłym przeciągu, włożyłam prawą rękę między drzwi. W domu nie było tych cholernych nożyczek, a ja musiałam obciąć paznokcie. Ale przecież mu tego nie powiem! Wysłałby mnie do psychiatryka, jak nic! Był napalony i nachalny, a ja się broniłam. Pan rozumie, doktorze, kobieta. Zawsze musimy się bronić. No, jak to? Przed ciemną ulicą, (…tresurą, śrubą, płynnym wibratorem… w końcu -  przed Ja n… myślałam). To moja wersja dla doktorskich uszu. Słuchu i słuchu. I ani ruchu. Słuchy miał wielkie i tak nimi strzygł, wydawało mi się, tak się nimi bacznie mi przyglądał. Czy wszystko ma takie wielkie?
Czy trzeba się bać? Może nie warto obcinać tych paznokci?

21.05.2006 r., niedziela
Na siedemdziesiąt siedem sposobów wyobrażałam sobie, jak mu wybaczam to nagłe odejście, ale nigdy nie tak, nie TAK! Nie w TEN sposób! Jan milczał. Milczeniem swym przepraszał. Wszystko w nim błagało i kochało równocześnie. Znów stanęłam na dwóch nogach. Uczłowieczył mnie.

25.05.2006 r., czwartek
Same zeszły. To znaczy z prawej ręki. Lewa na szczęście cała. Na białej sali tłok. I tylko zamiast tańczyć wszystkie leżą. Jestem odcięta od kroplówki. Muszę zadzwonić do matki. Po prośbie. Po raz ostatni, wiadomo.

21.05.2006 r., niedziela
O Boże, jak On pięknie pachniał – sobą! Trzymam teraz Jego zapach w swoich nozdrzach i w Jego koszulach, które więdną w szafach bez dziennego światła i nocnego dotyku.

26.05.2006 r., piątek
Nie zadzwoniłam. Jestem samowystarczalną. Jestem niezależną. Pustynią.
Co dzień zdycham z pragnienia...

21.05.2006 r., niedziela
Pamiętam każdy szczegół Jego ciała doskonale. Nigdy więcej nie zapomnę.

27.05.2006 r., sobota
Wyszłam tylko na chwilę do sklepu, a wróciłam do domu bez buta. Ha! Taki ze mnie Kopciuszek!

21.05.2006 r., niedziela
Dzień w ramionach nocy stygnie. Cisza zasklepia się w milczeniu. Rozognione znaki zapytania gaszą żądzę odpowiedzi w niewerbalnym zbliżeniu dusz… tkał mi  po plecach nićmi słów.  Uwielbiałam ten Jego intelektualny ścieg. Był doskonałym krawcem. Najpierw dotykał słów, potem mnie. W ten sposób nauczał rozumieć siebie. Nie ma Ja i Ty. Człowiek to tylko metafora Boga – chyba lubił swoje myśli, bo często mi je grawerował na ciele. Czasem pisał lawiną – paliły mnie te słowa, aż w gardle zasychało. Czasem pisał rzeką. Poił.

28.05.2006 r., niedziela
Dusze nasze spadły z gwiazd – poucza Platon.
I wszystko jasne! Jesteśmy rozbici z definicji…
Uchyl się duszo, bo ulewa idzie!

21.05.2006 r., niedziela
W pewnym momencie przewrócił mnie na plecy. Jesteś moją ojczyzną, wiesz? odczytałam. W takim razie właśnie dokonujesz I rozbioru Polski – uśmiechnęłam się i pozwoliłam, by jego ręce podbiły należny od zawsze im kawałek świata.

29.05.2006 r., poniedziałek
Wybrałam się do księgarni. Uwielbiam jej rajski zapach: kusi, podnieca…
Gdybym miała dość forsy, kupiłabym dziś Człowieka bez właściwości. Sam tytuł już u progu tych niebios rzucił się na mnie. „Zaadoptuj mnie, a zdradzę ci niejedną tajemnicę… na twój temat…”, domyślałam. Ech, pokuso, pokuso! Oparłam się jej jednak, gdy zobaczyłam Monadologię. Co to za przedziwna nauka? Kim jest jej twórca? Natychmiast wlazłam mu z buciorami w myśli.

„Czy kupuje pani tę książkę?” – ni zowąd coś chrumknęło w moją stronę. Przede mną kobieta, której ciało szczelnie zasłaniała ciemnoniebieska kotara.
Siostra zakonna, bez okien, pomyślałam.
I choć nie mam pamięci do twarzy (nawet nie miewam, niestety) przypominam sobie, że miała taki ogromny nos z dwiema przewielebnymi dziurkami… „Kupuje pani, czy tamuje?” -  gówniane pytanie zatrzymało się na mej twarzy. Smrodem się zatrzymało. Tylko wącham, obwąchuję, niucham sobie, odpowiedziałam nie nazbyt uprzejmie.
Niestety,  w sporze wody z pokarmem, opowiadam się niezmiennie po tej przejrzystej stronie. A właśnie, woda…

21.05.2006 r., niedziela
Gdy już nasyciliśmy się sobą, najedliśmy do pełna, Jan spojrzał na mnie jakoś tak dziwnie. Jesteś moją Monadą, wygładzał litery na mym ciele.
Monadą…, Monadą? Ale co to znaczy? To komplement, czy obelga? Słowo to nie uwodziło. Kojarzyło mi się raczej z czymś obrzydliwym, pokarmem dla ryb, na przykład. Cóż, rzeczywiście – roztyłam się ostatnio. Nic nie jem, a i tak twarz mam spuchniętą. Monado, kim jesteś, myślałam gorączkowo. Chyba spostrzegł tę gorączkę, bo szybko zbił ją wyjaśnieniem. Dzięki Niemu już wiem, że jestem niezwykłym atomem natury – niepodzielnym, niematerialnym. Czy nie za dużo tego „nie”? Stajemy się poprzez zaprzeczenie. Wyłaniamy się z przeciwieństw. Wiedzieli to już starożytni. Więc jestem Monadą samowystarczalną, pozbawioną okien.  W Tobie odbija się Wszechświat. Co za komplement!  Jestem wszystkim! Dla mnie na pewno. I Ty jesteś wszystkim, PANJANIZM – naznaczam Cię nową metaforą. Martwi mnie jednak ten brak okien. Jestem aż taką egoistką, egocentryczką? Nie zasmucam Cię jednak swoimi wątpliwościami. Pozwalam gęstnieć chwili.  Ja… na zawsze… - zaszczepiasz mnie nieśmiertelnością. Wiem, Janku, wiem. Całuję Cię i nie pozwalam skończyć.

Tylko ten cholerny brak okien…

30.05.2006 r., wtorek
Nie zrażać się, mówię sobie. Żyć! Żyć jak diabli. Żyć jak stąd do piekła. Uśmiecham się, bo jestem chyba blisko mety. Czuć siarką.

21.05.2006 r., niedziela
Być Monadą! Dawać siebie… na pożarcie innym? Niech tam! Dawać siebie!
Być szczęśliwą Monadą!
Wstawić okna! Być!

31.05.2006 r., środa
Dzień jabłeczny!
Upłynęło trochę czasu od ostatniego „widzenia się” z Zygim, więc się stęsknił. „Upłynęło” to dobre słowo. Panta rei, butelko. Panta rei…

Szczęśliwy ojciec piątki bachorów, które miały nie ten tego na umyśle, wodę święconą mi przyniósł. Kropiliśmy się więc nią do ostatniej. „Chyba rzucę tę maciorę w pizdu”, bełkotał po wypiciu drugiego gleborzutu swoje metafory. „Albo mi powie, czyj jest ten bękart, albo dupą to dziecko jej wyjmę”.  Niee, daremnie próbowałam odmówić butelce. „A tak! Tym wyjmę, co rozdaje byle komu”, ręka Zygiego wymierzyła niespodziewany cios stołowi. Aż podskoczył. Może mówi prawdę, może rzeczywiście nie wie, czkałam wyrazy. „Ty to potrafisz człowieka pocieszyć” – zaśmiał się głośno. „Nie ociągaj się. Pijmy, bo szkło nasiąka!"– podniósł szklaneczkę soku jabłkowego do ust.
Zapachniało niebytem. I nie było już nas wkrótce.

01.06.2006 r., czwartek

                                                                                               / IK