Schizophrenia paranoidalis

Ula Kasperek

 

 

Wierzyć należy we wszystko. W ludzi, w dobrą, hiszpańską kuchnię, w przyjaciół, w wierność, zaufanie... Ale nie w Boga. Jego podobno trzeba czuć każdą komórką ciała, nałożyć na siebie jak obcisłą sukienkę, spryskać nim nadgarstki o szóstej rano jak Chanelle 2230 i tak przygotowanym wyjść.Pod koniec dnia, schować wiarę pod koszulkę nocną, zmyć z nadgarstków jego obecność, przeciągnąć się i prosić o odpuszczenie grzeszków.Z wiarą czy bez niej, na obrotowym fotelu, czy na zwykłym drewnianym krześle, kochamy; Tak, jak dzisiejszy Bóg mógłby być rockmanem, jezuitą, nauczycielem teologii,albo po prostu starym człowiekiem, siedzącym na ławce, cierpliwie czekającym na koniec. Tak my kochamy. Z Bożym przyzwoleniem lub bez niego.   

 

Marta przestała wierzyć, gdy miała 9 lat. Nie tak, jak inne małe dziewczynki w jej wieku, szukające dowodu i uparcie maltretujące wszystkich wokół niezbędnymi pytaniami o „ Tego Pana w Niebie ”, Marta przestała po prostu szukać i dociekać, jak to jest naprawdę. 

Koleżanki ze szkolnej ławki mówiły, że to jest ktoś nieskończenie dobry i kocha ją nawet, jeśli ona, głupia, nie wierzy w Niego. Bo On kocha wszystkich i wszystko. Motyl przestał być motylem, tylko stał się ładnym, kolorowym owadem, a wiara w coś nieistniejącego wywoływała najczęściej grymas na jej ładnej, dziecinnej buzi. Dopiero po wielu latach, przekopując domową biblioteczkę, przypadkiem znalazła książkę mówiącą o zaburzeniach rozwoju, niechęci, empatii wywoływanej najczęściej szokiem w młodym wieku. 

Bardzo dokładnie pamiętała wieczór, kiedy matka przyszła i powiedziała, że on już nie wróci; Że odszedł i nie zobaczą go już nigdy. A potem kazała uklęknąć, złożyć ręce do modlitwy, ubrać się w odświętną niedzielną sukienkę, zejść na dół i nie zadawać nikomu głupich pytań. Miała się grzecznie uśmiechać do wszystkich, nie mówić niepytana, a na jakiekolwiek próby wyrwania się z tego zakazu, matka gromiła ją wzrokiem i ulubionym spojrzeniem numer pięć, mówiącym przeważnie: „Nie tak cię wychowałam, moja panno!’’.To „Nie tak cię wychowałam...’’ było używane regularnie, podpisywane pod każde zawinienie, pod każdą bójkę, pod każdą próbę wyrwania się z trzypokojowego więzienia. Tak, jakby ktoś specjalnie i umyślnie śmiejąc się z niej w kącie pokoju, cieszył się z tego, że znowu została ukarana za nieposłuszeństwo...  

 

- Marto, słuchasz mnie?! - Matka z niedowierzaniem szturchnęła ją lekko idealnie wypielęgnowanym paznokciem w ramię.- Tak mamo, przecież słucham... Mówiłaś o mężu swojej nowej, bardzo dobrze sytuowanej przyjaciółki, która... - Marta urwała w pół zdania, widząc kącikiem oka tę twarz, która najpierw tężeje, a potem purpurowieje, matki, która ze złością wbija paznokcie w pasek torebki.  

Znała ten teatrzyk na pamięć, powtarzał się regularnie, co tydzień, gdy obie spotykały się w niewielkiej kawiarence na rogu, przy centrum miasta; Matka opowiadała z wypiekami na twarzy o tym, kogo widziała, kogo poznała dzięki swoim zamożnym przyjaciółkom. Zacisnęła zęby, wzięła trzy głębokie oddechy i zanim tamta zaczęła mówić wiedziała, że zostanie zaraz po raz milionowy skrytykowana za brak szacunku.
- Ile razy prosiłam cię, żebyś przestała zwracać się do mnie takim tonem? Tak cię wychowałam...?!
Zapaliła papierosa, zaciągnęła się głęboko, gotowa ciągnąć swój wywód dalej.

Jest tak przewidywalna, jak każdy jej przydatny prezent na Boże Narodzenie - Pochyliła się do torby w poszukiwaniu papierosów. 

Marta kochała swoją matkę tak, jak kocha się matkę za to, że jest. Taką bezwzględną oddaną dziecinną miłością. Mimo, że każde „mamo”, które musiało padać czasami z twardej konieczności, trafiało w próżnię. Nie docierało, nie dochodziło, nie było słyszalne. Ciągle pozostawało „mamą”. Było tak oczywiste i pewne, jak to, że matka do końca życia nie przestanie jej pouczać.
- Marto, zdecydowałaś się już na zmianę tego kierunku? Dobrze wiesz, że przestanę płacić za ten twój wymysł pieniędzmi zarobionymi przez twojego biednego ojca, jeśli nie zmienisz zdania! To niedorzeczne, żeby młoda, utalentowana kobieta...
Nie słuchała. Wyłączyła się już przy „zdecydowałaś”, a jedynie drgnęła przy „ojciec”. W jej wspomnieniach to imię brzmiało jak melodia puszczana z pozytywki przed snem. Małej, czerwonej pozytywki, którą ojciec stawiał przy nocnej lampce na odpędzenie wszystkich koszmarów...
-... I naprawdę wolałabym żebyś wreszcie skończyła z tymi bzdurnymi zapiskami, tylko pomyślała o swojej przyszłości!
Zagryzła mocniej wargi. Ta kobieta siedząca naprzeciw niej w źle dobranym kolorystycznie żakiecie i po wiejsku trzymająca torebkę na kolanach w obawie, by ktoś z przechodniów nie porwał jej z krzesła; Kobieta siedząca naprzeciw mogłaby być analityczką giełdową (gdyby nauczyła się ubierać normalnie), kucharką księdza, konsultantką kolejnej grubo przereklamowanej linii kosmetycznej, ale na pewno nie jej matką. Własne matki nie zakazują dziecku śnić. 

Gdy była młodsza życzyła sobie za każdym razem z okazji świąt, urodzin, przyjazdu rodziny zza granicy – twardych zeszytów. Najpierw rysowane w nim były kucyki, potem wypisywane imiona ulubionych koleżanek z kółka parafialnego, a potem własne myśli.  

Gdy zaczęła śnić, nauczyła się coraz skrzętniej opisywać wszystko, co wokół niej się dzieje;Od mijanego pana na ulicy, który chciał poczęstować ją malinowymi cukierkami, które tak rzadko dostawała, od dziewczyn z innej grupy, które dzisiaj pomachały jej z naprzeciwka, od...

- Kochanie, posłuchaj mnie - Jej „kochaniem” można było pokroić plastry mięsa na drobne kawałeczki, wyrwać z zamyślenia i postawić na baczność - Posłuchaj i przestań proszę bawić się już tą zapalniczką! Mamy tylko siebie. A ty jesteś moją przyszłością. Musisz zrozumieć, że gdy mnie zabraknie, nie poradzisz sobie w życiu sama. Rozmawiałam z księdzem Jackiem, jeśli masz jakiś problem, zawsze możesz iść do niego... Skoro własnej matce nie chcesz powiedzieć. - Podniosła się, obciągnęła zbyt krótką spódnicę, cmoknęła po obu stronach powietrze przy policzkach Marty, i na niewyobrażalnie długich i wysokich szpilkach ruszyła w dół ulicy.  

Nie, nie nienawidziła jej. Była jej praktycznie wdzięczna za to, w jaki sposób przygotowała ją do życia. „Walcz o wszystko, co jest twoje. Walcz zębami i pazurami... A nawet, jeśli nie jest twoje, za chwilę będzie”. Zapomniała tylko o tym, że nawet żołnierza we własnym batalionie czasami należy, a wręcz nakazuje się wypuścić na przepustkę.  

Otworzyła drzwi, rzuciła niedbale książki na łóżko, na całą szerokość rozchyliła drewniane ramy okien, jakby chcąc rozgrzać od środka ciągle zmarzniętą wczesną wiosną kamienicę. Miasto, mimo młodej godziny, tętniło ulicznym codziennym życiem, wlewając się ciepłymi falami do niewielkiego pokoju. Podeszła do regału, stanęła na palcach, z najwyżej położonych książek sięgnęła plik kartek i wetknięte między nimi ładne zielone wieczne pióro. Podsunęła sobie niewielki taboret, który miał służyć za prowizoryczny stolik, w kieszeń gigantycznej szaro-stalowej wierzy wsunęła płytę z wszystkimi zebranymi kompozycjami Chopina. Ktoś za oknem, po drugiej stronie ulicy, wygrywał znaną melodię na gitarze, jakaś starsza kobieta kłóciła się z małym dzieckiem, które domagało się loda, młoda para kłóciła się o...      

                                                                                                          17 kwietnia, trzecia po południu      

 Kochanie!!
Ten uliczny gwar  dociera wszędzie, czujesz się tak, jakbyś brał udział w wyścigu szczurów i do twoich ślicznych uszu dochodziły tylko skrawki tego wszystkiego... jak migający obraz w przyśpieszonym filmie. Nic nie napisałeś od tak dawna... Ale nie martw się, nie będę marudziła. Wiem, że tego nie lubisz. Jak ci tam jest? Tak daleko beze mnie...Wiesz, Joanna dzisiaj znowu poruszyła ten temat... Ok.,  przełamię się i specjalnie dla ciebie napiszę „mama”. Więc, Joa..., tzn. mama, znowu po raz tysięczny namawiała mnie do zmiany studiów. Dlaczego ja mam robić to, co ona uważa za słuszne?
Dlaczego to ja muszę być realizacją jej niespełnionych głupich, dziecięcych marzeń...Na szczęście jesteś chociaż ty, po mojej stronie kochany... I wierzysz we mnie, jak nikt inny na świecie... 


Podniosła się dokładnie cztery sekundy przed ostatnim utworem. Szybko, zdecydowanie wyszarpnęła płytę... 

 

Dzisiaj ma przyjść Karolina. Pamiętasz ją, prawda? To ta zgrabna brunetka w modnych okularach, która nie potrafi się związać z nikim na stałe...Wiesz, myślę, że gdybym cię nie pokochała całą duszą i sercem, przedstawiłabym was sobie jako dwoje samotnych ludzi. Ona też lubi twojego Chopina... 

Oprzytomniała dopiero po drugim dzwonku do drzwi, odrzuciła na bok taborecik i kartki i pomknęła otworzyć, po drodze przewracając wszystko.

-No, maleńka! Już myślałam, że śpisz. Zgadnij, co przyniosłam!- Rozkładając obydwie ręce załadowane wielkimi reklamówkami z pobliskich delikatesów, starała się uściskać przyjaciółkę. - Kwitniesz skarbie, naprawdę! Jaka dziś gorączka na dworze, wszyscy się spieszą, pędzą...
Weszła do pokoju żywym krokiem, poprawiła krzesła, ubrania rzucone na kanapę, schyliła się po rozrzucone papiery na środku podłogi.
- Marti, ty dalej korespondujesz z tym facetem?
- Zaczekaj, już przynoszę herbatę!- Marta weszła do pokoiku z bambusową tacką i wielkimi parującymi kubkami. - Co tam masz ciekawego?
- Naprawdę ciągle utrzymujesz tę żałosną korespondencję? Kiedy ostatni raz się odezwał, dał jakikolwiek znak życia? - Karolina popatrzyła wyczekująco na przyjaciółkę. Usiadła tuż obok i delikatnie położyła rękę na jej ramieniu.
- Marti, skarbie, sądzę, że powinnaś iść z tym do kogoś, tak nie moż...
- Och, więc ty też uważasz, że zwariowałam, tak?! Tak trudno zrozumieć, że się zakochałam! I że jestem kochana przez kogoś?! Tego mi zazdrościcie?
Marta podniosła się i z impetem ruszyła do kuchni. Kochała Karolinę najbardziej na świecie i była pewna, że gdy odejdą od niej już wszyscy, ona jedna pozostanie, wierna na swoim stanowisku do samego końca.
- Marti, posłuchaj..., ja nie występuję przeciwko Tobie... Okej! Przeciwko wam. Po prostu uważam, że facet, który za każdym razem ma do ciebie przyjechać odwołuje spotkanie, nie pisze, nie dzwoni... I nikt z nas nigdy nie widział żadnego waszego zdjęcia... Tak, wiem, pamiętam. Ale nadal nie bardzo rozumiem...No, Marti...
Ale „Marti” nie słuchała. Patrzyła nieobecnym wzrokiem, daleko za ulicami i czubkami kamienic, ku chylącemu się końcowi dnia.
- On jest po prostu teraz bardzo zajęty... Zobaczysz, że się do mnie odezwie, zobaczysz. - Po prostu nie oszukuj na siłę samej siebie...- Karolina przystanęła obok, cmoknęła przyjaciółkę w policzek, porwała torbę i już jej nie było. 

...Myślą, że zwariowałam, ja?! Wyobrażasz to sobie?! JA! Niewierząca w nic, nawet w tego cholernego ich Boga, uważają, że wymyśliłam sobie ciebie. To jest śmieszne po prostu i tak paradoksalne, że chyba tylko dlatego nie wybuchłam jeszcze śmiechem. Też byś się zaśmiał, jakbyś to usłyszał, prawda? Wiem, że tak. Znam cię przecież....
Znam lepiej niż ktokolwiek inny. 


- Karola, ja nie mam złudzeń... Ja wiem, jak jest. Przecież go poznałam... - Wstała, wolno ruszyła do półki z książkami, sięgnęła po „Wszechświaty równoległe” Micho Kaku, przykryła kocem kolana i zatopiła się na długie godziny w lekturze.  

 

                                                                                    18 kwietnia, pierwsza trzydzieści nad ranem  


Ta książka, którą dostałam od ciebie... Te „Wszechświaty równoległe” jest tak wygnieciona już i wytarta, jak niejeden egzemplarz Ewangelii tych wszystkich religijnych cnotek, które szukają tak uparcie swojego Boga w tych drewnianych „świątyniach”.
One mają to, ja mam to. Ale wiesz, co myślę? Że jesteśmy do siebie bardzo podobne.
One szukają istnienia, ja też szukam istnienia.
One szukają Boga, ja szukam sensu w czarnych dziurach i narodzinach Chaosu.
Jesteśmy jak odbicie w poprzecznym lustrze... Podobne i nie.
Przyjdź... Napisz... Utopię się w tej samotności bez ciebie.
Zaczęłam nawet pić mleko, bo podobno po nich zaczyna się śnić... Może i ja zacznę śnić o tobie? Chciałabym śnić o Tobie...  

 

- Pani Marto, jest naprawdę bardzo dobrze. Ta praca jest bardzo dobra, naprawdę bardzo dobra, będziemy myśleli dalej, co z panią zrobić. Szkoda, żeby taki talent nam się tutaj zmarnował...- Tęgi mężczyzna uśmiechnął się szeroko, oddając zapisane maczkiem kartki. Poprawił krawat, przesunął nieznacznie ręką po przystrzyżonym wąsie, odchrząknął i odszedł przeciwległym korytarzem.  

O tej porze, kiedy uczelnia nie była jeszcze zaludniona młodzieżą szukającą miejsca dla siebie nawet na uczelnianych parapetach, była przyjemnie wyludniona. Wczesnoporanne słońce oświetlało zaledwie jedną trzecią wielkiego wrocławskiego gmachu uczelni.

Marta przystała na schodach i przez chwilę obserwowała przez lekko uchylone okno życie budzące się do kolejnego dnia. Z uśmiechem na ustach schowała plik kartek i zbiegła wprost na zaludniający się chodnik. Przez krótką chwilę, przechodząc na światłach, dała się ponieść tłumowi, zgubić w nim myśli, przymknąć oczy...
Dzisiaj cię spotkam. Zobaczysz.... - Szybkimi krokami ruszyła w dół ulicy, wygrzebała z torebki telefon, wybrała numer i pędem ruszyła do nadjeżdżającego autobusu.
- Karoli, słuchaj, będę dokładnie u ciebie za trzydzieści pięć minut. Obiecuję, że dzisiaj niczego nie wyleję... - Na myśl o ostatnim kompromitującym wydarzeniu obiecała sobie solennie, że tym razem będzie patrzyła przede wszystkim przed siebie. Uśmiechnęła się szeroko do kobiety stojącej obok niej.
- Marti, ty wiesz, że ja dla ciebie zrobię wszystko. Wiesz o tym, prawda? No, ile znamy się już lat? Ćwierć wieku że prawie! Skarbie, wszystko..., ale...
Przerwała i popatrzyła na przyjaciółkę. Siedziały w niewielkim pokoju asystentek połączonym z drugiej strony z niewielką kuchnią; Brudne kubki po kawie, ubrudzone talerze po niedojedzonych śniadaniach, otwarte i rzucone byle jak pudełka po herbacie. 

- Ale po prostu nie możesz mnie o to prosić! - Zaciągnęła się mocniej papierosem, poprawiła podciągającą się ku górze plisowaną niemodną spódnicę i popatrzyła z ukosa na przyjaciółkę. Marta siedziała skulona na jednym z niewielu dostępnych krzeseł i ogrzewała kubek dłonią, błądziła daleko nieobecnym wzrokiem, tak, jakby to, co mówiła przyjaciółka, w ogóle do niej nie trafiało. Podniosła się, odłożyła kubek na chwiejny blat i popatrzyła wprost na Karolinę.
- Karola, ja nie zwariowałam. Dlaczego nie chcecie uwierzyć?! Proszę cię tylko o to, żebyś sprawdziła w tych waszych dokumentach, bo przecież skoro był waszym klientem tak długo to... Czy, czy... Po prostu nie zmienił adresu, albo musiał gdzieś nagle wyjechać... I zapo...
- Dobrze, zrobię to dla ciebie. Ale pamiętaj, jeśli wylecę z pracy, bierzesz mnie na swoje utrzymanie. A to wcale nie jest takie proste!    

Dwadzieścia minut później jechała zapchanym PKS-em do domu. Właściwie odzwyczaiła się mówić o tamtym miejscu „dom”. Domem był wtedy, gdy żył jeszcze ojciec. Teraz tylko stał się miejscem koniecznych wizyt. Nie uprzedziła matki o tym, że zamierza przyjechać. Właściwie byłoby jej na rękę, gdyby zastała zamknięty dom, miałaby wymówkę na kolejnych kilka spotkań. A teraz, teraz... Jechała tylko po to, żeby się upewnić, upewnić samą siebie, że jej matka ma współczynnik równowagi emocjonalnej równy zeru i żeby raz na zawsze pozbyć się jakichkolwiek wyrzutów sumienia w stosunku do niej. Bo przecież zaraz, dosłownie zaraz, zacznie nowe życie... Spojrzała na zegarek, dochodziła jedenasta. Karola obiecała zadzwonić w okolicy południowej przerwy. Zamknęła oczy i skupiła wszystkie myśli na przyjaciółce. Wiedziała, że cokolwiek by się stało, ta byłaby zawsze. Tak, jak Wszechświat. Istniała i będzie istnieć.    

- Marta? Stało się coś? Dziecko drogie, jakaś ty mizerna... Usiądź tutaj, przyniosę ci kwaśnego mleka. Dlaczego nie zadzwoniłaś? Mogłam wyjść po ciebie.
Marta uśmiechnęła się. Taką matkę pamiętała najlepiej... W kraciastej spódnicy, chustce na głowie i bez tego okropnego wyzywającego makijażu. Nawet jej ręce, mimo, że pomarszczone, bez tych ohydnych doklejanych paznokci, przypominały ręce matki. Takie je pamiętała. Ciepłe, otulające, wołające ją każdym gestem...
- Więc, co u ciebie? Jak życie w tym wielkim, zapchanym mieście? - Popatrzyła na matkę z ukosa, minęło dobre pół godziny, a ona jeszcze nie poruszyła tematu studiów, pracy...
- Zjesz coś córuś? Mogę ci zrobić naleśniki z twoim ulubionym serem...
- Zjem, mamo.  


- Marti, słuchasz mnie? Słuchaj, skarbie...Sprawdziłam wszystko. W żadnym rejestrze, w żadnej fakturze, w żadnej bazie danych nie ma żadnego  Pawła Żakana. Żadnego!Sprawdziłam też pod imieniem Piotr. Jedynym klientem, który współpracował z naszą firmą o podobnym nazwisku jest Adam Żykyn. Urodzony na Ukrainie, zamężny od 20 lat, z trójką dzieci... Marti, nie ma... Słyszysz mnie? Nie ma. - Odłożyła słuchawkę i uchyliła lufcik okna. 
- Tak strasznie chciałabym się mylić... Boże, tak strasznie... - Zamknęła, wszystkie pliki i pootwierane szuflady. Z kieszonki marynarki wyciągnęła telefon i po raz czwarty wybrała numer przyjaciółki.
- Marto, wszystko dobrze? Córuś, popatrz na mnie...   

 

 

 EPILOG   (Pół roku później.)  

 

- Jak dzisiaj się czujemy? Widzę, że o wiele lepiej. Wypiszę tylko pani ewentualne środki na zaburzenia lękowe. To są delikatne tabletki ziołowe i gdy poczuje się pani niepewnie, pani Marto, proszę zażyć. Nie więcej niż trzy tabletki pod język dziennie. Myślę, że dzięki tak szybkiemu zdiagnozowaniu pani choroby, w tym wypadku schizofrenia nie będzie posuwała się jeszcze dalej. Zresztą, widzimy się za trzy tygodnie, gdyby coś się działo, tutaj jest moja wizytówka. Proszę dzwonić o każdej porze dnia.Dziękuję i proszę się cieszyć tą młodością i życiem. - Wysoki, lekko siwiejący mężczyzna podniósł się z krzesła i z uśmiechem podał receptę i białą wizytówkę. Odprowadził Martę pod drzwi i po raz ostatni uścisnął jej rękę. - Proszę pamiętać o tym, co mówiłem. Wyjazd, wypoczynek, zmiana otoczenia. Na pani etapie leczenia to coraz lepszy pomysł, proszę o tym pomyśleć.  

Marta wyszła na chłodne jesienne powietrze, wiatr delikatnie kołysał liście z ulicy, podnosił je do góry i znowu opuszczał. Otuliła się mocniej grubym swetrem i odetchnęła głęboko. Przewiesiła torbę przez ramię i z bocznej kieszeni wyciągnęła delikatny krzyżyk na wisiorku, uśmiechnęła się, przecierając go palcami... - Kto by pomyślał... Ja i ty.   

- Marti, kochanie przepraszam, długo czekasz? Te cholerne korki, środek dnia, a żeby tutaj dojechać musiałam wystać prawie godzinę na autostradzie... Piękne wyglądasz! Jak się czujesz? Tak się cieszę... - Karolina przewiesiła sobie przez ramię torbę i wolno ruszyły wzdłuż ulicy.
- Przywiozłaś to, o cię prosiłam?
- Tak, mam to tutaj, poczekaj chwilkę... - Przystanęła na chodniku i zaczęła szybkimi ruchami wyciągać z torby wszystkie możliwe rzeczy: mapę, szczotkę do włosów, nożyczki, zapasowe rajstopy. Gdy wygrzebała papierową, niezaklejoną sporą kopertę, podała ją Marcie. Ze spokojem patrzyła na wyciszoną przyjaciółkę i na jej spokojną, jakby uduchowioną, buzię.
- Karoli, zostawisz mnie samą na chwilkę? Idź już do samochodu. Wiem, gdzie jest parking. Zaraz przyjdę do ciebie. - Dla uspokojenia przyjaciółki, uśmiechnęła się szeroko. - Idź, ja zaraz dołączę do ciebie.  

Odprowadziła wzrokiem przyjaciółkę, która z jej torbą i wszystkimi dokumentami szła do samochodu. Gdy zniknęła jej z oczu, za zakrętem wyciągnęła z papierowej koperty książkę. Kopertę zmięła w palcach i podchodząc do kosza wyrzuciła ją. Ostatni raz dotknęła grzbietu książki i wzrokiem przeleciała po literach. Otworzyła ostatnią stronę i wyjęła ładnie złożoną kartkę papieru. Przejechała palcami po równym drobnym męskim piśmie i na krótką chwilę zatrzymała palce na ostatnim zdaniu:„Martuniu, ta książka będzie dla ciebie ode mnie. Żeby ci przypominała o tym, o czym mnie przypomina Wszechświat…”. 

Zgięła ją w pół, włożyła do ostatniej strony książki i jednym ruchem wrzuciła do kosza. Obróciła się i ruszyła chodnikiem w dół.