Fala - Katarzyna Bereta

 

Fala

Majorowi Cz.

 

Co ona tam robi?!... Zaraz zginie... A kierowca...? Nic nie widzi... O, Boże! Muszę... Jeszcze tylko jeden krok...

Czuję ucisk w czaszce. Jakby ktoś nakładał mi obręcz na głowę. Czy możecie przestać mnie męczyć? Nic więcej nie pamiętam! Tylko matkę powtarzającą codziennie miękkim głosem: „Mój dzielny chłopczyk! Taki odważny i silny! Mamusia jest z ciebie dumna!”... I jeszcze wychowawczynię z trzeciej klasy podstawówki. Odbierałem świadectwo i wiedziałem, że po wakacjach już jej nie zobaczę, już nie będzie moją panią. Odbierałem więc cenzurkę i chlipałem pod nosem. Wtedy ona nachyliła się nade mną. Do moich nozdrzy dotarł delikatny zapach jej perfum, a w uszach zadźwięczał przyjemny tembr: „Prawdziwy mężczyzna nie płacze! Prawdziwy mężczyzna jest silny! Pokaż, że jesteś już dużym chłopcem!...”.

 

Boże!, znowu ten ucisk w skroniach. Czy to się kiedyś skończy? Zostawcie mnie wreszcie w spokoju! Niczego nie pamiętam! A nawet to, co pamiętam, jest niczym, nie ma żadnego znaczenia! To tylko skrawki odrzucone podczas konfekcji. Zbędne ścinki materiału. O, na przykład taki obraz mojej pierwszej miłości. Siedziała przede mną w klasie maturalnej. Miedziana fala jej włosów spływała na mój stolik i dotykała książek ułożonych w stos na skraju blatu. Ilekroć chciałem po którąś sięgnąć, a chciałem często, rozkoszowałem się dotykiem tego zjawiskowo lśniącego cudu. Gdy dotknięcie było nazbyt nachalne, właścicielka fali delikatnie odwracała głowę w moją stronę i rzucała mi filuterne spojrzenie. Gdy zdecydowałem się wreszcie wyznać jej długo skrywane uczucie, z lekką drwiną w głosie odpowiedziała: „Słowa, słowa, słowa... A gdzie czyny? Kobieta oczekuje od mężczyzny czynów! Co jesteś gotowy zrobić dla mnie z miłości?...”

Ktoś znowu docisnął obręcz na skroniach. Widać bawi was takie męczenie bezbronnego. I co chcecie osiągnąć w ten sposób? Moja pamięć potrafi tylko zawodzić. Zawodzi mnie, zawiedzie też was. Nic w niej nie pozostało z dawnej świetności. Tylko popiół i kilka szkiełek, które kiedyś wydawały się diamentami, a dziś okazały się tanią błyskotką kupioną na bazarze życia. Widzę wyraźnie, jak kupuję jedną z nich podczas mojego ślubu. Widzę żonę nakładającą mi na palec obrączkę i słyszę słowa przysięgi. Potem już tylko polecenia, nakazy, zakazy, listy życzeń: zrób to, napraw tamto, przynieś lub wynieś tę czy tamtą rzecz, przeplatane mantrą: „Co z ciebie za mężczyzna! Jakim ty jesteś przykładem dla dzieci!? Że wojskowy, major!? Co to za żołnierz, co nie był na wojnie i nikogo nie uratował!? Siedzicie tylko w tych koszarach i gracie w karty!...”

Teraz to już nie obręcz, ale imadło ściska mi głowę. Łup, łup, łup. Trzeszczą kości czaszki. „Padnij, powstań, baczność! Powtórzyć: »Żołnierz jest zawsze na służbie! Żołnierz oddaje życie za ojczyznę!« Padnij, powstań, baczność!...”

Chyba straciłem na chwilę przytomność, bo przez moment nie czułem bólu. Jaka to ulga uwolnić się od wspomnień, nie pamiętać tych wszystkich: „powinieneś”, „musisz”, „nie możesz”, „wypada”, „nie wypada”. I nagle gdzieś spod powierzchni świadomości, z jakichś przykrytych kurzem pokładów słyszę legato księdza proboszcza: „Drogie dzieci, pamiętajcie, że ten kocha najbardziej, kto życie swoje gotowy jest oddać za innych. Taka ofiara jest najmilsza...”

Coś mnie uderzyło. Chyba. Nie wiem. Nie czuję. Pamiętam tylko tamtą kobietę biegnącą na drugą stronę ulicy. Nadjeżdżający tramwaj. Przerażoną minę motorniczego. I bieg. Bieg w stronę kobiety. Skok w jej kierunku. Potem już tylko ciemność i ból głowy.

Nie wiem, gdzie jest ta kobieta. Gdzie ja jestem. I kto zakłada mi tę cholerną obręcz, dopytując się o wspomnienia. Imię? No, jakieś imię mam, ale czy to ważne jakie? Żona? Nie, to nie ona przebiegała ulicę. Nie wiem kto. Nie znam jej. Byłem tylko w pobliżu. Zauważyłem, że nie zdąży. Że motorniczy nie wyhamuje. Pobiegłem. Skoczyłem. Każdy by tak na moim miejscu!

Jutro mnie wypiszecie? Skąd? Gdzie ja jestem, że trzeba mnie wypisywać? Ja tylko przechodziłem przypadkiem. Nic więcej nie pamiętam. Mówicie, że zrobiliście, co w waszej mocy? Że tytanowa płytka. Ale ośrodek mowy uszkodzony? Pal licho gadanie! Mogę milczeć. To nawet wygodniejsze. Wreszcie nie będę musiał odpowiadać na męczące pytania, kłamać, zeznawać, wyznawać. Jakoś opanuję język migowy. Nie opanuję? Prawa strona będzie martwa? Jak to? To można być w połowie trupem? Może umrzeć połowa duszy? A co ze zdrową? Co z żyjącą połową? Musi dźwigać tego trupa na plecach? A nie można go jakoś wskrzesić? Medycyna może przecież wszystko! Socjalizm mógł wszystko, a medycyna nie może?! To na co Lenin czeka w Moskwie? Nie na zmartwychwstanie?

Nic z tego?... To może da się przynamniej amputować to, co zgniło? Odciąć martwą połowę mnie, by nie infekowała reszty? Przecież gdy zostawicie mi tę zgniliznę, to cały zgniję do dna, do ostatniej komórki. Rozejdzie się gangrena po całym organizmie i ujdzie ze mnie życie z fetorem zgniłych jaj. A ja chciałbym jakoś higienicznie dotrwać końca swoich dni. Wrócić do służby. Żony. Dzieci.

Co ja zrobiłem tamtej kobiecie, że rzuciła na mnie ten urok? Jeśli już potrzebowała mojego życia, to mogła zabrać całe, a nie rozbabrała robotę i poszła. Na co jej ta połówka mnie? Ona nie stworzy jej całej od nowa. Też będzie niekompletna w tym swoim życiu. I ja będę wybrakowany.

A może moja ofiara nie była najmilsza? Oddałem życie tylko w połowie? Chyba żona miała rację: co ze mnie za mężczyzna?! Nawet umrzeć nie potrafię do porządku. Tylko tak na raty, w kawałku, ośmieszając ją, bo kimże ona teraz jest? Połowiczną wdową? Pięćdziesięcioprocentową żoną? Zróbcie to przynajmniej dla niej! Uwolnijcie mnie od tej martwej połówki! Niech będę tylko w połowie mężczyzną, ale w stu procentach żywym! Niech nie niesie się za mną ten smród rozkładającej się duszy!

Nie? Nie dacie rady? To wasza ostateczna odpowiedź? No, to ja wam udowodnię, że pokonam tę zgniliznę, zdezynfekuję ją, zaleję wódką, likierem, koniakiem – czymkolwiek, byle zabić w niej komórki śmierci. Żeby gangrena nie rozrastała się na całą duszę. Odetnę jej drogę na zdrową, pełną wigoru część ciała. Zatopię ten zbędny balast, by statek mógł płynąć dalej...

„Żołnierz musi mieć wszystkie kończyny żywe, aby w razie konieczności mógł je poświęcić dla dobra ojczyzny! Ale ofiara musi być pełna i bez fuszerki! Nic nie powinno pozostać żywe i sprawiające kłopot! Jeśli coś musi zginąć, niech ginie w całości, nogi i ręce w komplecie z głową i tułowiem! Co to za żołnierz, który poświęca tylko połowę siebie?! Taka ofiara jest hańbą dla munduru! Pan nie jest godzien dłużej go nosić! Jesteśmy zmuszeni podziękować majorowi za wieloletnią służbę i równocześnie wydalić z niej bez honorów za kompromitującą wojsko akcję ratunkową. Owszem, kobieta przeżyła, ale major pozostał w połowie mężczyzną i żołnierzem. To dyskwalifikuje pana jako człowieka i wojskowego! Trzeba było w ogóle nie rzucać się pod ten tramwaj! Rozkaz był?...”

Nie wiem. Nie pamiętam. Pamiętam tylko jej łydki przebiegające ulicę i zgrzyt kół na szynach. I księdza proboszcza. I wychowawczynię z podstawówki. Mamę. Żonę. I pierwszą miłość z liceum z miedzianymi włosami. Ta kobieta miała takie same...

Ja rozumiem, że nie możecie mnie dalej trzymać przy życiu regularnym żołdem, bo on w części jest wypłatą dla trupa... A pieniędzy publicznych nie wolno marnować! Ja rozumiem. Pomogę wam, pomogę żonie, ojczyźnie i całej ludzkości. Długo nie będziecie mnie musieli znosić z tą martwą połową na grzbiecie. Zatopię ciążący wszystkim balast! Nie bójcie się! Nie zejdę z pokładu! Jestem więcej niż kapitanem...