Dziennik znaleziony w błękicie - Marek Susdorf

Dziennik znaleziony w blekicie

Autorka recenzji: Irmina Kosmala

Diariusz (nie)boskiej pasji

Skorośmy rozdzielili się z samymi sobą,
pozostało nam już tylko rozdzielić się również z Bogiem.

                                                                 Emil Cioran

Druga - po „Dzienniku znalezionym w piekarniku” - z „trzech śmiertelnych historii” Marka Susdorfa, ponownie zaskakuje czytelnika, momentami szokuje, ale nade wszystko demaskuje stereotypowe myślenie o Bogu, a tym samym rozprawia się z wszechobecnym patriarchatem.

Bohaterami dramatu są Mladi Jurodiwyj i Stariji. Po pięcioletnim rozstaniu Mladi zaprasza obiekt swego uwielbienia na drinka, by w chwili, gdy noc stanie się już najbardziej gęsta, uprowadzić nieświadomego przeznaczenia Starijego do czeluści swej piwnicy i tam brutalnie rozprawić się z jego oschłością, arogancją i chłodem.

Od tego momentu książka przybierze postać danse macabre – alegorycznego „tańca śmierci”, śmierci wobec której wszyscy są równi. Nawet najzimniejsi, najbłękitniejsi bogowie. Trzeba bowiem w tym miejscu dodać, że Mladi traktuje Starijego niczym najwyższe bóstwo. Przez pięć lat próbował wyleczyć się z nieudanego związku homoseksualnego, jednak miłość do Starijego tak nim zawładnęła, że przerodziła się w zachłanną obsesję. Obsesję ciała, nie duszy, dodajmy.


Mladi, co ciekawe, nie zwabi do swej jaskini owieczki, by zaspokoić swe prymitywne chucie, jak to czynili nieraz najsłynniejsi zboczeńcy pokroju Josefa Fritzla czy Wolfganga Priklopila. On pragnie jedynie upokorzenia nieskalanego błękitu duszy Starijego poprzez obnażenie jego cielesności. Spęta mu więc ręce, zaklinuje usta i będzie sycił oczy widokiem cierpiącego, przerażonego, bezbronnego, a nade wszystko – cielesnego „boga”, który załzawiony, zarzygany, okrwawiony, opuchnięty, obsikany, etc…, zostanie strącony ze swojego niebieskiego piedestału i przeznaczony na rzeź.

Widzimy zatem, że bohater staje w opozycji do amor fati - akceptacji, a wręcz miłości ludzkiego losu, w którym konieczne jest współbytowanie zarówno zła, jak i dobra. On nie akceptuje swojego przeznaczenia, w którym na chwilę, pięć lat temu, stał się zabawką w rękach kochanka. Pragnie emocjonalnego wyzwolenia poprzez cielesne poniżenie obiektu swego pożądania. Nie dziwi więc finał, w którym to potnie, ugotuje, zje, a nawet uraczy swym „wcielonym bóstwem” współtowarzyszy urzędowej niedoli, w której spędzał jałowy żywot do czasu spotkania ze Starijim.

Najnowszy „Dziennik” Marka Susdorfa można czytać na wiele sposobów. W wymiarze dosłownym będzie traktował o obłąkanym żądzą zemsty porzuconym kochanku, który w szaleństwie zaczadzenia miłością i nienawiścią równocześnie, uprowadzi swą ofiarę, skatuje, potnie i zje.

Ciekawszą koncepcją odczytania „Dziennika” jest potraktowanie dwóch opozycyjnych, po trosze gombrowiczowskich figur: Starego i Młodego metaforycznie. Będzie to walka o dominację młodości nad starością, niedoświadczenia nad wiedzą, miłości nad rozumem. W tej szaleńczej dialektyce, obłąkańczej walce na śmierć i życie, nikt nie zazna zwycięstwa wolności. Zawsze ponad młodą głową Młodego wymachiwał będzie swymi aksjomatami Bóg czy ojciec. Pater Noster.

Jeszcze innym wglądem w błękitny „Dziennik” Marka Susdorfa będzie próba odczytania go jako ostrej religijnej krytyki chrześcijaństwa. Uprawiając rytualny cotygodniowy „kanibalizm”, nie stajemy się bliżsi Bogu – rozprawi się z naszą mitomanią autor - przeciwnie, żywiąc się kłamstwem, oszukujemy samych siebie, oddalając się od świata i tego, co w nas i samym Bogu najbardziej boskie. Miłość do Boga jest zgubna. On bowiem zawsze milczy, jest nieobecny lub… nie istnieje: „Jeśli bogowie mają to do siebie, że nie istnieją, tym trudniej ich kochać. I zarazem tym ciężej ich nie kochać. Miłość do boga zawsze kończy się w bezdnie melancholii. Wszyscy wierzący to nieuleczalni melancholicy” (s. 32).

Ostatnią, jak dla mnie najciekawszą możliwością interpretacyjnego oglądu dziełka Susdorfa, jest odczytanie go w duchu powieści egzystencjalnego ateizmu. Świat przedstawiony przez autora to wizja przedapokaliptyczna. Za chwilę zginie bóstwo, kilkuletni obiekt permanentnego pragnienia i pożądania bohatera i narratora opowieści. Pytanie, co wówczas stanie się ze światem Mladiego?


Bohater niczym Sartowski Roquentin staje nad brzegiem morza/życia, by skonstatować: „A ja jak długo: wciąż, co robię: słyszę, co: fale. Fale morza powstałego z granatu, z ultramaryny. Fale morza, które już od pięciu lat z nakładem słyszę. Słyszę fale życia Neville`a” (s. 46). Istnienie to coś, co niczym spieniona fala, wydarza się przypadkiem. Przypadkowość istnienia stanowi więc sedno rzeczy. Stąd rodzi się absurdalność przypadkowości i absurd istnienia. Samotny człowiek ze zdetronizowanym dogorywającym bogiem obok, jest wyobcowany, pozbawiony korzeni w świecie i swą wolnością ubezwłasnowolniony. Doświadcza więc mdłości: „Jest mi niebiesko, jest mi męcząco. Mdłości przelewają się w nudności. Drepczę po ziemi jałowej. Ziemi dawno wykorzystanej, siłą wziętej i tak w samotności pozostawionej” (s. 22). Autor w sposób nietzscheański, problematyce też poddaje cnoty moralności i altruizmu, dopytując o ich motywacje.

„Dziennika znalezionego w błękicie” nie nazwałabym powieścią, a dłuższym opowiadaniem. Niewielka ilość stron przemyca jednak mnóstwo ciekawej treści. Porywa czytelnika esencja, niesie język – metaforyczny, sensualny, czasami wręcz poetycki. Zatem, konstatując, po drugim doświadczeniu lekturowym z prozą M. Susdorfa, przyjdzie mi niecierpliwie czekać na jego trzecią część.