Ostatni rekrut - Thomas Blake

ostatni rekrut 2015

Autor recenzji: Tomasz Antosik

 

 

Czasem nieznane książki są najlepsze... Tak było w przypadku rewelacyjnych przygód detektywa Mocka, (autor!!)gdzie cały cykl grzecznie przeleżał niemal rok na półce pokrywany przez kurz zapomnienia... I to w dodatku był prezent... I tylko wstyd przed darczyńcą mnie skłonił do ruszenia...

Ta recenzja podobnie jest tragicznie opóźniona... Bo ... ano właśnie, autor nieznany, motywacja mała.

Nic na to nie poradzę, może to moja oznaka starzenia, może totalnej asekuracji w obliczu limitów czasu na przyjemności, ale nie lubię marnować czasu na słabe pozycje...

Sam autor już na wstępie mocno zaznacza swoistą doskonałość swego osiągnięcia. Co ciekawe, niby akcentuje świadomość słabości tej pozycji, by zarazem wskazać, że nie zmieniłby w niej ani słowa. Ot, urok artystycznej duszy.

Od razu, co by nie wyjść na pesymistę, powiem, że ktoś tu dobrze wykonał pracę na etapie oprawy graficznej. Ascetyczna, wyrazista fotografia pistoletu z wyjętym magazynkiem i leżącymi nabojami... Może nieco sensu brakuje w detalach, raz, że pociski leżą w rozbryzgu krwi będąc nieskażone nią, ale to pewnie sugestia dla mniej inteligentnych, że mogą one ranić.

W toku zagłębiania się w lekturę, szybko przekonałem się, że niestety to nie pierwsza słabość „Ostatniego rekruta”.

Sama powieść miała być zapewne lekką powieścią sensacyjną, z rozległą intrygą, która wciąga i zaskakuje. Zaś osią wydarzeń jest konflikt pomiędzy stronnictwami, grupami przestępczymi... Zatem pozornie sprawdzony wielokrotnie przepis na sukces.

Wielu bohaterów, niby zarysowanych, a tak naprawdę słabo kojarzonych... Za szybko dodawane są niby detale, fakty próbujące ich opisać, określić, ale po chwili... są nijacy. Z kolei – umownie nazwijmy ich tak – liderzy są aż sztampowo naszkicowani. Gdyby całość była właśnie tonacji z serialu „Święty”, to byłoby ok. Byłyby klisze, byłoby to z humorem.

Koszmar kalejdoskopu, dodałbym np. przy krótkich podrozdziałach prosty, ale bardzo pomocny zabieg np. Zurych, 23 września... Skoro się ktoś stara nadać dynamikę, taki prosty zabieg dodaje, akcentuje sam wymiar czasu...

Postacie, kolejni bohaterowie, wirują w toku pojawiania się na kartach powieści, non stop nowi, non stop charakterystyczni, że aż strach, że nie ma tu nudnych postaci...

Akcja „Ostatniego rekruta” to schemat: ot, ktoś przyjechał, wszedł, strzelił, wypił wino, wodę…

Taka mnie naszła refleksja, która lepiej ukaże pewien absurd wielu sytuacji... Zabójstwo na moście, gdy samochód jest spychany do wody... Dla mnie ta scena pozbawiona sensu, widowiskowa, aczkolwiek to nie film!!! Tam taki zabieg nabrałby barw, dramatyzmu, w przypadku tej książki, prostszy, lepszy byłby strzał w kierunku pasażera na czerwonych światłach... Prosty, acz sugestywny.

Zaś największym absurdem jest opis zabójstw w hotelu... Od kiedy pomieszczenia dla obsługi są na poszczególnych piętrach? W opisywanym przez autora hotelu nawet schowków brak. Całe takie zaplecze, strefa obsługi to domena piwnic, zatem nikt nie chowałby ciała w żadnym kantorku, schowku. Do tego trafiony, ba!, zabity człowiek krwawi, zostawia ślad. Proponuję w ramach eksperymentu przeciągnąć worek ziemniaków, by odczuć wagę zwłok...

Za mną kolejna sytuacja, a raczej ich cykl... przyjeżdża dana osoba do miasta, zmieniają się oczywiście miejsca, osoby, a my i tak wiemy, ze zaraz ona zginie bądź kogoś zabije. Ot i sens niemal całego kolejnego rozdziału tej powieści. Bo co tu można robić? Tylko się zabijać.

Jak powyżej wspomniałem, mijają kolejne strony powieści, giną kolejni ludzie, ale tak naprawdę nic mnie to nie interesuje. Nie są bowiem oni dla mnie wyraziści, zatem nawet po chwili nie pamiętam, kto i dla kogo zabił... Po co? Jedyny motyw: zawiódł, jest zagrożeniem... Aż dziw bierze, że nie wybili się uprzednio wszyscy, z takim tempem to niektórzy mieliby całkiem niezły „licznik” zabójstw.

Brak elementarnego poczucia humoru. Na domiar złego, brak jakichkolwiek prób zbudowania u czytelnika uczucia oczekiwania na akcję, która zaskoczy...

Sam warsztat... sam nie piszę, nad czym bynajmniej nie ubolewam. Świat literatury nie jest przez to uboższy. Ale moim zdaniem warto by dać komuś „Ostatniego rekruta” do przeczytania, by sprawdzić odbiór postronnej osoby. Niestety, ale tak naprawdę ta książka... nudzi. A tego grzechu nie wybaczam nawet najlepszym.

Ja wiem, że autor to debiutant, z pewnością nie jest to Follett, nie jest MacLean, nie jest to nawet ktoś z szerokiego katalogu wydawnictw jak Amber z lat 90-tych ubiegłego wieku, gdy kolorowa tandeta sensacyjek zalała polski rynek. Tu nawet nie można zrzucić winy na kiepskiego tłumacza. Po prostu książka jest słaba.

Cieszę się, że mogłem zasiąść do tej książki, napisać parę zdań, ale... powiem to uczciwie, za szybko wydana.

Moje rady, jeżeli miałbym się z nimi odważyć wystosować, to ubrać całą akcję z perspektywy jednego człowieka, ewentualnie dwóch. Niech „widz” czuje poszczególne akcje czy wydarzenia. Może niech pozna pewne sprawy dokładniej. Do tego sugeruję, by te poszczególne wnętrza, lokale nabrały wyrazistości, a człowiek czytając opis degustacji, odruchowo przełknie ślinę z zazdrości czy pragnienia. Tu zaś brak po prostu wyrazistości, ot co. Powieść jest poprawna. Grzechem zasadniczym zaś brak emocji.

W powieściach, a raczej ich twórcach, cenię, że dany pisarz zrobił tzw. „risercz”, poczytał, zainteresował się nieco wnikliwiej, np. alkoholami, bronią, itp. W efekcie czytelnik ma poczucie, że ktoś tu „czuje” ten aspekt. W niniejszej powieści mam wrażenie że wszystko leci według schematu „dopił drinka”, strzelił z tłumika...

Mam taką słabość, że oglądam często słabe filmy, smakują mi potem te lepsze po wielokroć mocniej.

Z książkami nie chcę tego sobie serwować, za długo trwa proces poznawania, za wiele czasu idzie na marne. A i ja Waszego dłużej nie będę już marnować.