Dowód ontologiczny - Andrzej Ballo

Dowod ontologiczny okl2017

Autorka recenzji: Lou Salome

 

 

„Dowód ontologiczny”, czyli łotrzykowska rzecz o relatywności czasu i człowieka

 

„Człowiek jest absolutnie samotny. Wszystko inne jest złudzeniem”.

                                                                        Ingmar Bergman

 

Powyższy cytat mógłby śmiało posłużyć za motto niniejszej powieści. Andrzej Ballo zapoznaje nas w niej ze światem niejakiego Anzelma Zaostrego – zdegradowanego wykładowcy uniwersyteckiego, któremu karierę naukowca zabrały ziemskie namiętności: seks z żoną dziekana oraz systematyczny, acz coraz bardziej pospieszny pociąg do alkoholu.

Poznajemy Aznelma w chwili, gdy uczy matematyki w jednym z warszawskich liceów. I choć kocha swą pracę i przedmiot, popołudniami co dzień nadal sięga po alkohol, a gdy nadarzy się okazja – po „ciało obce” – ot , choćby należące do innego mężczyzny, jak żona dyrektora.

Trudno oprzeć się naszemu bohaterowi cielesnym pokusom, ponieważ one same pchają mu się w ramiona. Anzelm podoba się kobietom z wyglądu, jak i z ekstrawaganckiego zachowania i nieszablonowego sposobu werbalizowania swoich (i cudzych) myśli. Jest więc śmiały, a czasem wręcz bywa napastliwy i nieustępliwy w zmierzaniu do obranego celu, jakim jest choćby zdobycie serca ukochanej kardiolożki, jakkolwiek to brzmi. Dba o to, by wokół niego nie zabrakło pięknych, mądrych lub bogatych kobiet. Jest przy tym cwany, egotyczny i… poligamiczny. W pewnym momencie bowiem spotyka się z czterema wybrankami, umizgując się nawet do woźnej.

I chyba nie udałoby się go nam polubić ze względu na liczne przywary, gdyby nie fakt, że jest człowiekiem myślącym i czującym. Kocha literaturę, po którą często sięga i przywołuje , poważną muzykę i matematykę. Żyje więc w świecie liczb i symboli.

Od pewnego czasu, zauważymy, że dręczy go „dowód ontologiczny” przeprowadzony onegdaj przez średniowiecznego benedyktyna, udowadniający empiryczne istnienie istoty najdoskonalszej. Nasz współczesny Anzelm nie próbuje obalić dowodu swego imiennika, a zastąpić go nieco innym niż „Bóg” pojęciem. Przekonanego ateisty nie przekona bowiem żaden dowód, no chyba, że byłby naoczny. A zmysły Anzelma stanowią niejako odrębnej natury myślowe byty. Nie tylko „czują”, ale „rozumują”. Często na kartach powieści są więc dopuszczane do głosu.

Na swój sposób poukładany świat Anzelma, hedonisty i inteligenta, nagle podlega rozpadowi. Sen staje się bardziej realny od rzeczywistości, a jakiś głos dyktuje mu zasady gry, którym nasz bohater bezwiednie podlega. Tak, jak inne reguły wzbudzają w Anzelmie uzasadniony opór, tak zaproszenie do gry z czasem okazuje się dla niego fantastycznym życiowym wyzwaniem. Od tej pory matematyk na wszelkie sposoby próbuje udowodnić, że czasu nie ma. Przy okazji okaże się, że nie tylko czasu…

Książkę Andrzeja Ballo czyta się szybko. Bywa, że jej treść zaskakuje (szczególnie zakończenie[a]), bywa, że wciąga… jak bagno. Niestety, momentami jest nużąca (dialogi zmysłów) i denerwująca (postawa samego bohatera, wyrażanie wyświechtanych opinii na tematy ogólnospołeczne). I gdy w pewnym momencie ocieramy się o groteskę i absurd, na ratunek przybywa nam sam tajemniczy autor – ukryty pod inicjałami S.K. – który jednym ostrzem słów odcina wszystkie nasze przykre tekstualne doświadczenia.

Książka warta przeczytania i namysłu. Może skojarzyć się z „Jaskinią filozofów” Somozy. Ostatni epilog (bo są cztery) uważam za najdoskonalszy.