Bez tchu - Dean Koontz

Koontz D. Bez tchu 2017

Autor recenzji: Karol Ginter


"Nigdy nie obawiajcie się przyszłości. Cokolwiek się stanie, przyszłość to jedyna droga powrotna".

 

Życie na odludziu ma swoje uroki. Gary Adams, były snajper, zdecydował się zamieszkać w Górach Skalistych, kiedy zniechęcił się do świata i ludzi. Teraz poświęca się robieniu mebli i spacerom z ukochanym psem. W czasie jednego ze spacerów spotyka dwie dziwne istoty. Nie przypominają one żadnego znanego mu zwierzęcia. Co ciekawe, podążają śladem Gary'ego i faktycznie wprowadzają się do jego domu. Zagadkowe istoty cechuje niezwykła inteligencja. Gary, zaintrygowany całą sytuacją, prosi o pomoc miejscową weterynarz, Cammy Rivers. Nawet się nie domyśla, jak daleko idące będą konsekwencje spotkania tych istot.

Książka jest wielowątkowa. Czytelnik śledzi losy kilku postaci. W niektórych przypadkach losy te przecinają się ze sobą. Przez długi czas lektura sprawiała mi przyjemność. Koontz ponownie udowodnił niezwykły talent w materii budowania napięcia, nastroju grozy i tajemniczości. Nawet fakt, że główni bohaterowie znowu są jak spod sztancy (i on i ona są po bolesnych przejściach), nieszczególnie mi przeszkadzał. Jednak kiedy zbliżałem się do końca, wiedziałem, że coś będzie nie tak. Coraz bardziej kurczyła się liczba stron do końca, a liczba niewiadomych rosła, zamiast maleć. Nie było szans, by autor sensownie wybrnął z zawiłości narracji. W efekcie zakończenie jest absolutnie beznadziejne. Nie jest to może jakaś nowa jakość, bo i innym autorom się zdarzało (choćby i głównemu konkurentowi Koontza, czyli Kingowi). Ciekawe, czy Koontz od początku tak to zaplanował, czy raczej górę wzięła bezradność? Miał trochę luźnych pomysłów, które wrzucił do jednego worka. Kilka z tych pomysłów udało się spiąć, ale niektóre nijak się miały do głównego wątku. Tymczasem jakoś trzeba to było wreszcie zakończyć, żeby oddać wydawcy i odebrać honorarium. Z czegoś przecież trzeba żyć.

Najbardziej zirytował mnie absurdalny pomysł z matematykiem, który neguje ewolucję. To nawet mogłoby być śmieszne, gdyby nie było takie żałosne. Matematyk tak się zna na ewolucji, jak ja na topologii (to dział matematyki). Doktorat z historii nie uprawnia mnie do wypowiadania sądów na temat dziedziny, której nie badałem. Wiem, że w dobie współczesnych mediów pokusa zaistnienia jest tak silna, że naukowiec gotów jest zrujnować swój dorobek, byle tylko mieć swoje 5 minut, ale to co najwyżej dowodzi degrengolady środowiska (fachowcy od "eksperymentów myślowych" itp.). Współczesna nauka wymaga specjalizacji. To, że Koontz mruga okiem do ciemnej i zaściankowej Ameryki, to jego prawo. Tylko powinien wcześniej umieścić ostrzeżenie na okładce: "Lektura tylko dla kreacjonistów". Im się spodoba. A tym, którzy jednak wyżej od wiary cenią wiedzę i doświadczenie, pozostaje zgrzytanie zębami. Ciekawe, czy Koontz jeszcze kiedykolwiek napisze coś wartościowego?

http://karolginter.pl/index.html