Zgiełk czasu - Julian Barnes

Zgielk czasu 2018

Autor recenzji: Almos

 

 

Rzecz o Dmitriju Dmitrijewiczu Szostakowiczu

Oparta na faktach opowieść o losach artysty w ustroju totalitarnym.
Opisując życie Dymitra Szostakowicza, genialnego radzieckiego kompozytora, pokazuje Barnes, że współżycie z tyranią było igraniem z ogniem: groźba śmierci, podleganie ciągłym naciskom, publiczne poniżanie, itd. To dramatyczna, mądra, wstrząsająca proza o granicach kompromisu z władzą i okropnościach życia artysty w ZSRR.


Przystępując do lektury książki o Szostakowiczu miałem pewne obawy, czy Anglik w sposób dojrzały opisze dramat genialnego rosyjskiego kompozytora, wielu bowiem zachodnich autorów potępiało mistrza w czambuł jako ideowego komunistę i wiernego sługę reżimu. Moje obawy się nie spełniły, to dojrzałą, mądra, wstrząsająca proza.


Najbardziej dramatyczna jest część pierwsza książki. Oto Szostakowicz, święcący tryumfy z operą 'Lady Makbet mceńskiego powiatu', zostaje bezpardonowo zaatakowany w artykule redakcyjnym `Prawdy' w 1936r. I staje się z dnia na dzień 'wrogiem ludu'. Po takich przychodziła tajna policja w nocy. I przez dziesięć nocy kompozytor czekał z walizką przy windzie na aresztowanie i następujący po nim koniec świata swojego i swojej rodziny, bo wtedy zabraliby i żonę, a dzieci oddali do sierocińca, aby je wychować na dobrych obywateli sowieckich (tak się zdarzyło z tysiącami innych). A sam Szostakowicz umarłby by gdzieś z głodu w obozie albo zostałby zabity strzałem w tył głowy jak setki tysięcy innych. Usiłuje Barnes opisać, co czuje człowiek, gdy czeka pod windą na rozpad swojego świata, nie wiem czy mu się udaje, ale czy to w ogóle można opisać? Jedno jest pewne, po takim doświadczeniu życie już nie jest takie samo.


A w roku 1948 znowu popadł w niełaskę, był jak trędowaty, ale w roku 1949 zadzwonił do niego Stalin i kazał mu jechać na Festiwal Kultury do USA i, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przestał być wyklęty. A w USA odczytywał publicznie co mu podsuwano i potępił uwielbianego przez siebie Strawińskiego. A potem, w 1960r., zmusili go, złamanego już człowieka, do wstąpienia do partii komunistycznej. Strasznie to smutne wszystko.



Przypomniałem sobie w trakcie lektury książki Barnesa znakomite 'Szepty' Figesa, który pokazał jak Stalin złamał całe społeczeństwo sowieckie. Szostakowicz nie był tu wyjątkiem, co nie umniejsza jego cierpienia i tragedii. A przecież nie chciał wiele: „Chciał, żeby zostawiono go samego z muzyką i rodziną, i przyjaciółmi: najprostsze pragnienie a przy tym zupełnie niespełnialne.”



Książka stawia ważne pytanie, na jakie kompromisy musi iść artysta aby przetrwać w reżimie totalitarnym, i móc tworzyć swoją sztukę? To wcale nieproste, bo władza wciąż ciśnie, wymaga podległości, i odgadywania swoich potrzeb. A niesubordynacja grozi w najgorszym razie śmiercią, a w najlepszym wykluczeniem: niemożnością tworzenia swojej sztuki.


Została po Szostakowiczu muzyka, wciąż żywa, poruszająca i wzruszająca, wciąż rozbrzmiewająca z sal koncertowych, bo „dobra muzyka zawsze będzie dobra, a wielka muzyka jest niepodważalna”. Bo „Muzyka – dobra muzyka, wielka muzyka – ma w sobie trwałą fundamentalną czystość”. I znowu staje pytanie: czy oceniać wielkiego artystę po jego życiu, czy po dziełach, odpowiedź wydaje się oczywista...


Czytam w TP artykuł p.Doroty Kozińskiej o fatalnym przekładzie książki, ciekawe, bo rzecz szalenie mi się spodobała, ale autorka twierdzi, że przekład nie oddał w pełni arcydzielności dzieła Barnesa, więc może jest jeszcze lepsza...