Bistari. Tryptyk himalajski - Sławomir Matczak

Bistari_okl.jpg

Autorka recenzji: Irmina Kosmala

 

 

Bistari, czyli wielka księga pokus i olśnień

 

Myślę, że we wszelkich wyzwaniach przekraczających ludzką wyobraźnię nieodzowny staje się akt wielkiej wiary, który wrzuca człowieka na orbitę w innym wymiarze.

                                                                             Wojciech Kurtyka

 

Różne emocje szarpią naszą duszę. Najsilniejsze, myślę, powodują niespełnienia. Życie w niedosycie jest na dłuższą metę męczące  i frustrujące. Lecz co począć z pragnieniem rozrywającym nas od środka co dzień, gdy brakuje odwagi na jego realizację?

Jest na to dość prosty sposób. Co jakiś czas z niego korzystam. Uwielbiam oglądać filmy katastroficzne o  - udanych lub nie -  podejmowanych przez bohaterów próbach zdobycia szczytów, kocham również książki na ten temat. Doskonale wiem, że nigdy nie zdobędę szczytu choćby najmniejszego himalajskiego wzniesienia, ale na szczęście od czasu do czasu zdarza się, że ktoś to robi za mnie. Wystarczy wejść w jego świat, poczuć klimat przygotowań do trudu wypraw, przeżyć wraz z nim jego los…

Na swoją wspinaczkową włóczęgę (i to aż trzykrotnie w niniejszym dziele!) zaprosił mnie tym razem Sławomir Matczak w tryptyku himalajskim „Bistari”. W ciekawym Wstępie do właściwej opowieści odkrył przede mną swoją pasję związaną z górami i ich nieodłącznymi towarzyszami: wolnością i samotnością. Wspinając się, pomimo asekuracji bliskich ludzi, zawsze jest się samemu. Jeden błąd może stać się przyczyną następnych, jak w grze w domino, i wówczas pozostaje zdać się na szczęśliwy los.

By zdystansować się trochę od swych przeżyć, dać im więcej miejsca na czyjś oddech oraz przemyślenia, autor postanowił wymyślić bohatera. Dał mu niezwykłe imię: Baflow  (prefiks: „Ba” – by nadać mu ciężkości oraz „flow” – by go odciążyć i oderwać). Baflow to zatem zarówno imię, jak i alegoria.

I  choć ten odważny i wrażliwy człowiek zabrał mnie z sobą wysoko w himalajskie góry, muszę przyznać, że na początku miałam problem z polubieniem go. Zaakceptowaniem tego, kim jest, a w zasadzie kim był, gdy kształtowała się jego droga. Ryzykant, zapaleniec, nieprzejmujący się zbytnio innymi, wariat rzucający się w śmiertelnie groźną paszczę przygód, by potem cudem wyjść z nich zwycięsko. Takim mi się objawił bohater z przytoczonych przez niego pamiętników z młodzieńczych wypraw w polskie góry. Spektakularna ucieczka z lawiny czy zahaczenie motolotnią o kable kolejki górskiej  i w zasadzie bezbolesny upadek z pięćdziesięciu metrów – to przykłady brawury  i niesłychanego szczęścia lub opatrzności.  

Po coś jednak żyję, mam tu jakiś cel do wypełnienia – wielokrotnie takie myśli przetaczały się przez jego rozpaloną głowę, gdy kolejny raz cudem umknął przed śmiercią. Podobnie myślał również wówczas, gdy świat mu się całkowicie zawalił po odejściu żony…

W końcu wyruszył w Himalaje. Zdobył szczyt Gokyo Ri i udało mu się namówić Przewodnika, by ten w następnym roku zorganizował wyprawę na jeszcze wyższą górę – na sześciotysięcznik. O  samotnym wędrowaniu, próbie zdobycia Mera Peak oraz podróży do magicznej krainy snów – Mustangu opowie nam bohater niesamowite i wciągające historie, w których spełnienie i szczęście będą mieszały się z bólem, chorobą i niepowodzeniami, a dobre i złe duchy przeciągały na swoją stronę. Jak w życiu.

Przed nami zatem (o)powieść sensualna, niezwykła, żywa. Gorąco polecam.