Uśmiech - Kazimierz Grochmalski

Grochmalski K, Usmiech 2021.jpg

Autorka recenzji: Irmina Kosmala

 

Cienie jaskini i chichot demiurga

 

Może żyjemy, tak jak śnimy – jak powiedział Joseph Conrad. „Żyjemy, jak śnimy, samotnie”, tak powiedział. A cała reszta, jak powiadają Hindusi, to ułuda, fikcja, nierealność. Może więc wystarczy siła naszej wyobraźni. Bez recept.

                    Kazimierz Grochmalski

 

 

Uśmiech – najnowsza książka Kazimierza Grochmalskiego, poznańskiego twórcy Teatru Maya, eseizującego poety, zalicza się do zbioru tych znamienitych osiągnięć, po lekturze których grunt może się usunąć czytelnikowi spod nóg. W związku z tym, sytuując swój tekst między szkicem krytycznym a próbą streszczającego unaocznienia, skłaniam się ku drugiemu biegunowi.

W czternastu opowieściach narrator, niewątpliwie o filozoficznej proweniencji, oprowadza nas po mrokach platońskiej jaskini. Pokazuje ludzi przykutych do skał, uzmysławiając tym samym, że stajemy się tym, z czym się zespoliliśmy. „Skamieleńcy” – to rasa podziemnych ludzi, pozbawionych uśmiechu. Wpatrzonych w swój głaz niczym bożyszcze, niedostrzegających przy tym nawet namiastki cieni rzucanych przez płonące wokół pochodnie.
W jaskini znajdują się jednak inni ludzie, którzy widzą cienie. Nazwijmy ich dla porządku „cieniarzami”. To ludzie widzący innych, dostrzegający ich poglądy, ale nie w blasku światła. Zacienione myślenie nie może być prawdziwe. To zaledwie doxa, pozór prawdy. Idźmy dalej. Przed nami ludzie w maskach – „maskolubcy”. Samotnicy, skrzętnie ukrywający przed innymi prawdę bytu. Mistyfikatorzy, kłamcy, sofiści, zwodzący humbugiem twarzy podobnie jak uśmiechem, który wykwita co rusz spod ich maski.  Uśmiechem ironicznym, szyderczym, bachicznym...

Maska nie stanowi zasłony. Ona jest zdecydowanie czymś więcej. Zasłona jedynie zakrywa twarz, maska nas zwodzi. Ponadto stanowiąc wykwit alienacji znosi tym samym odpowiedzialność za siebie. Maskowanie, jak powie oprowadzający nas po mrokach bytu autor, bywa rozpustne, wesołe, karnawałowe. „Ewokujące przekroczenie… Ale stróż maski przeciwgazowej zakodował w niej przede wszystkim lęk bytu” (s.62). Maskowanie to zatem strach przed drugim, czego następstwem jest oszustwo, kłamstwo, naplucie w twarz patrzącemu, łudzenie go i pogarda nim wyrażająca się w tischnerowskim rozumieniu kary: „Macie mnie takim, jakim chcecie mnie mieć, a więc nie macie mnie naprawdę – sami temu jesteście winni”.

Czy maska ponadto maskuje brak twarzy, tak jak uśmiech maskuje brak humoru? Uśmiechamy się, ale do czego? Jakim uśmiechem się dzielimy, a może zasłaniamy? Bo uśmiech – podobnie jak ironia według Kierkegaarda – w książce Kazimierza Grochmalskiego stanowi dystans. Uśmiech oddala nas od świata. Bo obdarowywać kogoś uśmiechem to tyle, co wziąć go w niewolę, zniszczyć przedmiot obdarowania, by móc uczynić obdarowywanego swoim niewolnikiem. Taka konstatacja jest bliska świadomości tragicznej wyrażonej w rozpaczliwej formule: „Piekło to inni”, „Bóg to samotność ludzi”. Zatem albo wolność, albo zniewolenie. Albo śmiech, albo powaga. Albo świat odwagi istnienia, samotności i przyjęcia tragedii, albo świat ułudy, pozoru bycia, w którym wszystko podlega odwiecznym regułom i prawom rozumu, zawsze koniecznym i obiektywnym, wykluczającym jakąkolwiek możliwość wyjątku.

Tak, zdecydowanie w Uśmiechu Kazimierz Grochmalski objawia nam swoją filozofię dramatu. Aktorem, a być może li tylko statystą, na tej, doprecyzujmy – chtonicznej – scenie życia jest człowiek uwikłany w systemy (religijne, edukacyjne, społeczne, polityczne…). Człowiek K. Grochmalskiego nie dość, że twarz ma zakrytą przez maskę, to ponadto przykuty jest do ściany swojego przeznaczenia, sterowany przez odgórne jednomyślne systemy wartości, bezrefleksyjny, wykorzeniony bez zakorzenienia, z uśmiechem manekina przyklejonym do zapożyczonej twarzy.

Lekturę K. Grochmalskiego opuszczamy z gorzkim uśmiechem na ustach. „Ale co to jest gorzki uśmiech? Czy istnieje w ogóle coś takiego jak gorzki uśmiech? Czy to jest coś na wzór poutykanych masek na wielkim polu zdarzeń? Las twarzy, ale bez ciebie, bez twojej obecności, bez twojego uczestnictwa” – dopytuje autor. W tym „bezkształtnym”, tragicznym sposobie bytowania, ludzkie zachowanie jest zdeterminowane przez zwyczaj, konwenans, bezmyślność.  W naszą stronę narrator/przewodnik/demiurg kieruje więc wskazujący palec, ukazując kondycję tegoż chtonicznego istnienia. Od przewodnika bije jasność myśli i pewność poznania. On wie, że nawet czas przeszły jest iluzją, bo wszystko przetacza się w jednym kole zdarzeń. Dlatego powracają do nas te same szelesty liści, te same smaki, zapachy, wspomnienia, uzurpując sobie prawo do bycia, znosząc tym samym czas przeszły.  To dlatego też Jezus co roku odbywać będzie swą drogę krzyżową, w której będziemy Mu towarzyszyć przez czternaście stacji, jak autorowi niniejszego dzieła przez czternaście rozdziałów oprowadzających nas po różnych stacjach niniejszego dramatu.

„Uśmiechnij się, człowieku. Co ci szkodzi lekkie skrzywienie ust?” – napisał kiedyś mój przyjaciel po piórze, Lech M. Jakób. Ostatecznie żyjemy tak, jak śnimy. Z uśmiechem lub bez. I chichotem losu/demiurga (niepotrzebne skreślić) za naszymi plecami.