Wywiad z Krzysztofem Myszkowskim, liderem Starego Dobrego Małżeństwa

„To jest piękne, że ludzie (…) wierzą w to, co jest w tych wierszach…”

- Z Krzysztofem Myszkowskim, liderem zespołu Stare Dobre Małżeństwo, rozmawiają Irmina Kosmala i Ramzes Temczuk.

 

wywiad przeprowadzony po koncercie w Gnieźnie, we wrześniu 2012 r.

Na początek chcielibyśmy zapytać o wrażenia pokoncertowe w kontekście gnieźnieńskiej publiczności. Czy dopisała? Czy klimat spotkania z gnieźnianami Tobie odpowiadał?

Uważam, że to bardzo serdeczna i uważna publiczność. Taka, jaką tylko można sobie wymarzyć. W swoim przekazie propaguję dosyć trudne treści, zmuszające do myślenia, mam nadzieję. I tym razem to się wszystko udało: ludzie i myśleli i słuchali; poza tym byli bardzo serdeczni w reakcjach na te niełatwe momentami słowa. Jestem z tego zadowolony.

Odwiedzasz ponownie Gniezno po sześciu latach. Od tamtego czasu wiele się zmieniło, najwięcej w gronie personalnym. Jak wiemy, zostało uszczuplone; po rozbracie starzy kumple odeszli, tworząc nowy zespół, a Ty teraz zostałeś porzucony i zmagasz się odtąd z surowym słowem: początkowo zupełnie sam podczas zeszłorocznego koncertu lisiogórskiego w maju, następnie - powołując do życia nowy zespół. Opowiedz nam o nim, proszę.

Zespół nie jest nowy, to jest cały czas ewolucja. Zespół Stare Dobre Małżeństwo miał wiele etapów, do duetu, poprzez pierwszy kwartet, drugi, potem się rozrastał do septetu, czyli stawał się małą filharmonią. Także zmiany były zawsze dyktowane szukaniem języka muzyki do słów - mówię o treści. Szukałem zatem rozwiązań muzycznych, żeby wydobyć te treści. Także zmiany cały czas były ewolucyjne. Cały czas to trwało: poszukiwanie formy do odpowiedniego etapu, poszukiwanie odpowiedniej refleksji poetyckiej. Teraz rzeczywiście sytuacja się zmieniła, bo rozstaliśmy się - nie nazwałbym tego porzuceniem, bo tak się zdarza, jak to w życiu. Zmiany są konieczne w życiu, stagnacja jest śmiercią sztuki, w każdym wymiarze. Natomiast gramy teraz w trio i jest to w tej chwili optymalna forma zespołu z tego względu, że jest notoryczna akcja muzyczna. Jest zatem odtworzona idea zespołu. W poprzednim układzie było nas sześciu, czy też siedmiu w porywach i bardziej to wyglądało jak wokalista z solistami, którzy nieustannie się zmieniali: wchodzili na scenę, schodzili z niej… Było to takie trochę bezduszne i w zasadzie nie był to zespół. Natomiast teraz jest nas trzech, wchodzimy razem, schodzimy razem i cały czas jest akcja. Obserwujemy się, mamy permanentną interakcję i to jest świetne, bo rzeczywiście czuję moc większą w trio niż w poszerzonym składzie. Między nami tworzy się bezpośrednia akcja muzyczna, co jest istotne.

Czy Romek Ziobro i Bolo Pietraszkiewicz to już ostateczny skład zespołu, czy go o jakąś personę wkrótce poszerzysz?

W tym momencie nie widzę absolutnie żadnej konieczności korekt tego składu, bo on jest taki kanoniczny; tylko dodać perkusistę i mamy Beatlesów - żartuję oczywiście.

Ale jest to, jak powiedziałem, kanoniczny układ, czyli są dwie gitary, bas. A ponieważ perkusji nie używam, choć perkusja by skompresowała przekaz w programie dynamicznym - od ciszy po wrzask - więc nie ma tu potrzeby perkusisty. A tak to jest kanoniczny kwartet, będący trio.

Właściwie żyjąc w czasach natłoku informacyjnego, nasuwa się taka refleksja, że oko i ucho, czyli najważniejsze ze zmysłów, nie kontemplują już piękna. Stały się - brutalnie mówiąc - rodzajem otworu gębowego; one po prostu pożerają, pochłaniają, wydalają, zwodzą i zawodzą - nie przyswoiwszy tych najważniejszych treści, nie dostrzegając ich. I oto przychodzimy na Wasz koncert, sala pełna, bilety wyprzedane, przedział wiekowy słuchaczy przeróżny. Co takiego się dzieje niesamowitego na scenie, co takiego nam przekazujecie, że na ponad dwie godziny zamieramy? Że to samo niespokojne przed chwilą oko i ucho stają się nagle refleksyjne, zaczynają kontemplować prawdę i piękno?

Przychodzimy z mądrością. Każdą piosenkę można komentować krótkim stwierdzeniem: mówi mądrość, mówi prawda, mówi sprawiedliwość, mówi przekora, mówi zaprzaństwo, mówi wolność, czyli słowa - klucze, które są teraz wypierane z kultury, są omijane; rozmywają się kontury, brzegi, wszystko relatywne. Sztuka stała się jałowa, mało kto mówi konkretnie na ważne tematy. Nie wiem, z czego to wynika, być może bojąc się, że narazi się na ostracyzm środowiska. Ktoś za tym stoi, żeby nie mówić prawdy, żeby właśnie rozmywać te brzegi, te kontury. Nie wie, dlaczego tak się dzieje, bo jak widać po wczorajszej sali pełnej ludzi - potrzeba jest w narodzie, żeby myśleć, żeby się zderzyć z refleksjami na te tematy, nawet ostateczne. Nie wiem, dlaczego sztuka współczesna, jak ją tam zwał, jest taka beznadziejna, płytka, w zasadzie o niczym. Jedyny zabieg, który jest nagminny w przypadku koncertów jest taki, żeby sobie ludzie pośpiewali. To niech idą na wesela albo na dancing, niech sobie jeszcze potańczą. Natomiast myślę, że misją takich zespołów, jak nasz, jest zmusić ludzi do refleksji - żeby wyszli w ciszy, nie rozśpiewani, nie rozklaskani - tylko żeby wyszli w ciszy. Tak jak z czasem zdarza ci się wychodzić z dobrych filmów. Jeżeli idziesz na komedię romantyczną, to w najlepszym wypadku uronisz łzy i wyjdziesz tak naprawdę z niczym, wrócisz do garów, pójdziesz na spacer. Natomiast chciałbym, żeby ci wszyscy ludzie wychodzili poruszeni do głębi i zastanowili się nad swoim życiem, nad tym, co wkoło, bo to zawsze była taka zasada poezji - żeby była czymś więcej niż prozą.

Myślę, że fenomenem tego sukcesu zatrzymania się publiczności nad słowem, które nam przekazujesz jest to, że potrafisz pogodzić dwóch starożytnych, współcześnie bardzo nośnych filozofów: Heraklita z Efezu i Parmenidesa z Elei. Pierwszy z nich uważał, że wszystko płynie i uzurpuje sobie prawo do zmienności, do niestabilności, czyli to jest świat dzisiejszy, w który się wpisujemy. Natomiast Parmenides mówi o tym, że jest jeden byt niezmienny, wieczny. Nie ma czegoś takiego jak wielość prawd. Prawda jest jedna. Relatywizm nie istnieje. Poezja, którą wyrażasz stan swojego ducha i myśli, przekazuje nam właśnie taki komunikat: ponowoczesny świat się zmienia, płynie, jednocześnie trwałe wartości pozostawiając niezmiennymi. Wydaje mi się, że o tym właśnie mówi Rybowicz, którego słowami śpiewasz.

Ja bym to uprościł, bo odniosłaś to do sztuki. Zmiany są konieczne, po prostu. Nawet przekładając to na życie człowieka. Człowiek jest głodny, gdy jest młody, jest poszukujący, jest gniewny, krnąbrny, obala stare porządki. Natomiast dochodzi do pewnego momentu, pewnej sytości i potem zaczyna się już bać, żeby tego nie ruszać, bo on się już tutaj umościł, ma wygodnie, jest już ustawiony. Tak jest z artystami - większość się boi. Zostają w określonym kanonie swoich przebojów i rozśpiewują salę. Natomiast sztuka polega na tym, żeby zaryzykować, żeby się zmieniać, żeby ten kącik inżyniera Mamona był śladowy, żeby mówić za siebie tu i teraz, nie jako dwudziestolatek, który śpiewał Stachurę, tylko jako pięćdziesięciolatek, który mówi dosadnie czasami o sprawach, które świat omija.

Po Waszym wczorajszym koncercie możemy powiedzieć, że ludzie te treści „kupili”, natomiast to jest tylko część społeczeństwa. Wy jednak macie na to szerszy pogląd, bo jest sprzedaż płyt, jest zainteresowanie radia, które odzwierciedla to, że ludzie to kupili; że kupują te treści faktycznie. Kiedyś Stare Dobre Małżeństwo słychać było niemal wszędzie w tym sensie, że od kółek oazowych, od gitary przy ognisku do lokali, w których przesiadywała zbuntowana młodzież. Czy te treści były bardziej uniwersalne, że się je śpiewało wokół, od tych wyśpiewanych wczoraj? Dzisiaj się te treści bardziej skupiają na tej takiej surowej ocenie rzeczywistości. Czy ludzie to kupują? Czy ludzie są już tak ogłupieni tą rzeczywistością tabloidalno-telewizyjno-hipermarketową, czy jednak kupują ten trudny przekaz?

Ja bym tego nie nazwał surową oceną rzeczywistości. Jestem obrońcą stałych wartości, takich jak: sprawiedliwość, wolność, prawda, miłość. To wszystko też poprzednio było, tylko było może w bardziej hipisowski, podszyty zachwytem sposób przedstawiony. Tutaj jest konkret, prawdy proste są podane prosto, bez ozdobników, bez odniesień do natury, bez tego zachwytu nad wschodami i zachodami słońca. Po prostu jest to konkret. Nie widzę nic zdrożnego ani mrocznego w tym, bo takie też zarzuty słyszałem wielokrotnie, że sprawiedliwość wygra albo że wolność zatriumfuje, albo że wolność wyjdzie na jaw. Ja nie widzę w tym nic groźnego ani mrocznego, ani niepokojącego. Chciałbym, żeby tak było, bo tak teraz nie jest. Wydaje mi się, że dla ludzi nie jest to trudne, to nie wymaga jakiegoś niezwykłego wysiłku, żeby się z tym zmierzyć, tylko trzeba przebudować swoją świadomość, która jest po prostu zainfekowana właśnie relatywizmem współczesnego świata. To jest piękne, że ludzie to kupują, w cudzysłowie, czyli wierzą w to, co jest w tych wierszach. Tak powinien naturalny człowiek, nieskażony relatywizmem reagować. Wydaje mi się, że kłamstwo jest infekcją, którą trzeba jakimś antybiotykiem zwalczać; to jest wynaturzenie. Natomiast mówienie prawdy wprost i ochrona podstawowych wartości - to jest dla mnie oczywiste, nie widzę w tym nic, co należałoby tłumaczyć. Należałoby się zastanowić, dlaczego wokół jest to, co jest.

Jan Rybowicz był poetą niepopularnym, był odrzucany, nie był publikowany; przez krytyków często zapomniany, pomijany. To Ty, Krzysztofie, powołałeś go na nowo do życia. Jednak do Rybowicza musiałeś dojrzeć. Poznałeś go w młodzieńczych czasach, ale odłożyłeś na potem, bo po prostu czułeś, że te wiersze nie są dla Ciebie, nie jesteś powołany, żeby je śpiewać w tamtym czasie. Czy są tacy poeci, których wciąż odkładasz na dalszy plan, na później?

Nie, działam tu i teraz. Szukam języka dla siebie w danej chwili. Zaprzyjaźniłem się z panem Bogdanem Loeblem, to bardzo mądry człowiek, on – w przeciwieństwie do Rybowicza - żyje, więc możemy sobie pogadać i wymienić poglądy na wiele rzeczy na bieżąco. To wielki artysta, który ma na koncie gigantyczne przeboje, chociażby z Breakout'ów z Nalepą. O Rybowiczu powiem tylko tyle:

to jest noblista, ja nie znam takiej poezji, która w tak lapidarny sposób mówiłaby tak jasno i tak dużo - tak mądrze i tak wizjonersko. To są teksty, wiersze - one będą nieśmiertelne, bo to są podstawowe wartości ubrane w talent i pasję. I bezkompromisową uczciwość; to jest cnota nad cnoty. Artyści nie mają takiej odwagi, zawsze chcą coś ukryć, nie chcą wszystkiego mówić do końca, więc to jest cnota. W ogóle trudno jest o sobie mówić publicznie, odkrywać się, to jest zawsze ryzykowne, zawsze grozi nożem pod łopatkę, natomiast ten człowiek się odkrył i zrobił to w sposób absolutnie genialny, dlatego jestem jego bratem bliźniakiem. Chcę nim być, bo to są dla mnie najwyższe wartości w każdej sztuce, w każdej domenie, w ogóle w życiu. Tego się trzymam.

Dla odmiany chciałem zapytać o Stachurę. Wczoraj usłyszeliśmy ze sceny, że świat zapomniał o nim, a na Stachurze się przecież wychowywały całe pokolenia młodzieży. Jest to poeta dla młodzieży - taki, który kształtuje wrażliwość na pewnym etapie życia, natomiast czy faktycznie jest tak, że świat o nim zapomniał?

Obserwując recepcję książek czy kupno ich, to tak. Książki Stachury wychodzą nadal, wyszły dzienniki, wyszły listy do Pawłowskiej. Widzę, że leżą przecenione; kiedyś to było nie do pomyślenia. Jak wyszedł pięcioksiąg „jeansowy”, to ja się zapisywałem na subskrypcję gdzieś tam pokątnie, żeby to zdobyć. Teraz nie ma z tym problemu. Myślę, że ludzie po prostu nie kupują książek, nie czytają Stachury, więc sądzę, że świadczy to o tym, że został zapomniany.

Taką mam hipotezę, może tak nie jest. Nie wiem, ale wydaje mi się, że ewidentna moda na Stachurę minęła. Nie wiem, co się tak zmieniło w świecie, że go ludzie teraz nie kochają. Nie wiem, może kochają. Wydaje mi się, że został zapomniany, ponieważ Miłosza się wznawia po set razy rocznie w ilościach astronomicznych, a Stachurę też oczywiście się wydaje, ale nie w najlepszych wydawnictwach. Być może jest to kwestia spadkobierców. A przecież wyszły rzeczy niebanalne, ja zawsze marzyłem o tym, żeby "Zeszyty podróżne" zostały opublikowane. Ot tak, żeby przejrzeć. No i wyszły, ale szału nie było. Stąd moja teza, że inne czasy - inni faworyci. Teraz mamy tylko trzech poetów: Kofta, Osiecka i Młynarski. Koniec. Nie ma innych poetów w tym kraju. To żart oczywiście, tylko media kreują taki świat, a nie inny. Zmarł pan Marek Grechuta, a nawet chwili ciszy nie było w mediach, a powinna być żałoba narodowa. Koniec. Takie są czasy.

Twoja najnowsza, ostatnia płyta, wydana w zeszłym roku - "Oswojony" - to płyta solowa. A jakie masz plany na przyszłość? Przyzwyczaiłeś nas już, że co roku ukazuje się nowy krążek. Czy tak będzie i tym razem?

Oczywiście, trzeciego września wydana zostanie płyta zespołu w nowym składzie. W czerwcu i w lipcu nagrywamy, a na trzeciego września jest wyznaczona premiera. Część piosenek gramy już na koncertach, więc można mniej więcej wysnuć refleksję, jak to będzie wyglądało. Sam też jestem ciekaw.

W takim razie życzymy dalszych sukcesów wydawniczych i do zobaczenia ponownie w Gnieźnie!