Fantomowe ciało króla - Jan Sowa

Fantomowe-cialo-krola-Peryferyjne-zmagania-z-nowoczesna-forma Jan-Sowaimages_product19978-83-242-1633-8

Autor recenzji: Sebastian Adamkiewicz

Banialuki Pana Sowy

W Święto Niepodległości na stronie gazeta.pl dr hab. Jan Sowa zatęsknił za zaborami. Podobno przyniosły nam rozwój i nowoczesność, kończąc z zacofaniem I Rzeczpospolitej. Duch wstydu nad epoką staropolską coraz częściej unosi się nad rodzimą publicystyką, niestety, najczęściej karmi się uogólnieniami i uproszczeniami nie mającymi wiele wspólnego z rzetelną wiedzą historyczną.

W 2011 roku na polskim rynku wydawniczym ukazała się książka Jana Sowy „Fantomowe ciało króla”. Autor, socjolog i kulturoznawca z Instytutu Kultury Uniwersytetu Jagiellońskiego, zaproponował – w jego mniemaniu – nową i rewolucyjną interpretację dziejów Polski, tłumaczącą nasze problemy z nowoczesnością i tożsamością. Zgodnie z główną tezą książki po śmierci Zygmunta Augusta nasza państwowość była jedynie urojeniem i wyobrażeniem. Dzieło Sowy jest przez to nie tylko refleksją filozoficzno-socjologiczną nad naszymi dziejami, ale przede wszystkim wielką mową oskarżycielską przeciwko I Rzeczpospolitej. Szereg tez, które postawił autor w „Fantomowym ciele króla”, powrócił w wywiadzie, jakiego uczony udzielił świątecznemu wydaniu „Gazety Wyborczej”.

Czy Rzeczpospolita Obojga Narodów była państwem urojonym? (Jan Matejko, Potęga Rzeczypospolitej u zenitu. Złota wolność. Elekcja R.P. 1573., 1889, domena publiczna)

Epoka staropolska (a zwłaszcza elity szlacheckie), jaką przedstawia Sowa, to mieszanka bezrozumnego infantylizmu, bezustannej żądzy władzy i wręcz celowego pchania Rzeczpospolitej w otchłań upadku. Jak się jednak okazuje, był to – zdaniem socjologa – upadek zbawienny, bo pozwolił ziemiom polskim na rozwój i nowoczesność. Kusi się on wręcz o stwierdzenie, że:

Rozbiory wypadają mniej więcej wtedy, kiedy ma miejsce rewolucja amerykańska i francuska - dwa wielkie triumfy nowoczesności. Moim zdaniem były trzecim triumfem - eliminacją resztek tego, co przednowoczesne i antynowoczesne.

Oczywiście dodaje za chwilę, że zaborcy – niczym Rzymianie z Pythonowskiego „Żywotu Briana” – dali nam infrastrukturę, łaźnie, wino, akwedukty i szereg innych wynalazków nowoczesności, których najpewniej sami byśmy nie wprowadzili. Jan Sowa jest wręcz tego pewien, bo przecież szlachta bała się wiedzy i – jak sam stwierdza – jej postawa stała się fundamentem dzisiejszego antyintelektualnego nastawienia części elit politycznych.

Gdyby chcieć dyskutować z każdą tezą przedstawioną przez krakowskiego socjologa, zarówno w książce, jak i w wywiadzie, trzeba by napisać osobną książkę, kto wie, czy nie dłuższą od „Fantomowego ciała…” (dzieło to liczy sobie ponad 500 stron). Główną wadą rozważań autora jest bowiem swobodny i wybiórczy stosunek do faktów i interpretacji historycznych. Wydawać się wręcz może, że są one jedynie tłem jego rozważań albo pretekstem do coraz śmielszych analiz. Historia u Sowy to szereg uogólnień i uproszczeń, które więcej mają wspólnego z tanią publicystyką niż rzetelną pracą badacza. Wygląda to, jak gdyby autor najpierw stawiał tezę, a później wybierał fakty, które mają ją uwiarygadniać. Najczęściej są one jednak przesadzone, wyrwane z kontekstu i ocierające się o mit.

Już w odpowiedzi na jedno z pierwszych pytań wywiadu Jan Sowa próbuje opisać patriotyzm ówczesnej szlachty. Bez ogródek stwierdza:

Szlachta całkowicie utożsamiała Rzeczpospolitą ze sobą, mimo że stanowiła tylko 10-20 proc. ludności ją zamieszkującej. Trzeba jej pogratulować pomysłowości, konsekwencji i bezwzględności w realizowaniu własnego interesu grupowego. Jan Kazimierz zrezygnował w 1668 r. z korony polskiej, bo nie był w stanie przeprowadzić reform umożliwiających skuteczne rządzenie państwem. Kilka lat wcześniej w mowie sejmowej przewidywał, do czego doprowadzi opór szlachty przeciw reformom. Mówił: „Moskwa i Ruś odwołają się do ludów jednego z niemi języka i Litwę dla siebie przeznaczą; granice Wielkopolski staną otworem dla Brandenburczyka. Wreszcie Dom Austriacki, spoglądający łakomie na Kraków, nie opuści dogodnej dla siebie sposobności i przy powszechnym rozrywaniu państwa nie wstrzyma się od zaboru". I tak właśnie się stało prawie dokładnie 100 lat później.

Owszem, ma Sowa rację, że szlachta czuła się „właścicielem” Rzeczpospolitej, ale ową własność widzi on wyłącznie w kategorii beztroskiego zawłaszczenia prowadzącego do upadku. Używa przy tym wyświechtanego sloganu zrzucającego na masy szlacheckie wyłączną winę za kondycję ówczesnego państwa. Bardziej wnikliwa analiza sytuacji (chociażby z przywołanych lat 60. XVII wieku) jest niepotrzebna, bo mogłaby osłabić efektowny argument i doprowadzić do refleksji, że brak reform za czasów Jana Kazimierza wynikał nie tylko z niechęci szlachty, która szereg z proponowanych zmian była w stanie poprzeć, ale też błędnej polityki władcy, który zniechęcił do swojego programu zmian poprzez nieodpowiedzialną próbę narzucenia poddanym elekcji vivente rege. Przed kluczowym dla programu reform sejmem 1661 roku sejmiki na ogół nie przeciwstawiały się królewskim planom. Stefania Ochmann-Staniszewska w doskonałym opracowaniu sejmu 1661 roku pisze: „król postawił na senatorów i wśród nich szukał poparcia dla swych planów. Polityka ta w skutkach okazała się fatalna”. Tej złożoności sytuacji u Sowy nie ma, jest jedynie proste oskarżenie, że szlachta opowiadała się przeciw jakimkolwiek zmianom. Socjolog twierdzi także, że w reakcji na profetyczne przemówienie Jana Kazimierza, szlachta stwierdzić miała:

takie są wyroki niebieskie: tak jak Chrystusa zamordowano, tak Polska musi upaść, ale zmartwychwstanie, bo opiekuje się nią Bóg. Późniejszy mesjanizm romantyczny jest w dużej mierze echem takiego myślenia szlachty.

Nie wiem, czy cytat ten faktycznie odnaleziony został przez Sowę w źródłach dotyczących sejmu 1661 roku, czy jest jedynie wariacją na temat publicystyki szlacheckiej z różnych okresów funkcjonowania Rzeczpospolitej, ja przynajmniej nigdzie takiego stwierdzenia wypowiedzianego w reakcji na słowa króla nie znalazłem. Jak pisze Tadeusz Korzon, posłowie przyjęli przemówienie Jana Kazimierza wymownym milczeniem albo protestami. Trzeba bowiem przypomnieć, że w ówczesnej sytuacji geopolitycznej przestrogi królewskie brzmiały absurdalnie. Rzeczpospolita miała za sobą dopiero co wygraną batalię ze Szwecją, po myśli układał się też konflikt z Moskwą. Czy można się więc dziwić, że w – niezbyt zresztą oryginalne – zapowiedzi króla mało kto wierzył? Oczywiście wiara w szczególną Opatrzność Boską istniała w myśleniu o państwie, ale była ona podobna w innych częściach Europy i trudno ją przypisywać jedynie polskiej szlachcie i wyciągać na tej podstawie daleko idące wnioski o pochodzeniu mesjanizmu romantycznego.

Znaczącym uproszczeniem – będącym powtarzającym się motywem w rozważaniach Jana Sowy – jest też przypisywanie szlachcie jednolitego myślenia. Co gorsza socjolog czyni to najczęściej na podstawie pojedynczych wypowiedzi publicystycznych czy mniej lub bardziej fortunnych propozycji uchwał sejmowych. Skupia się też często na aktach prawnych, choć nie wspomina już o praktyce ich wykorzystywania.

Tak jest np. ze wspominanym wywiadzie rzekomym zakazem wyjazdów dzieci szlacheckich na Zachód. Owszem, w XVIII wieku pojawia się brak zaufania do kultury zachodniej, zmieniają się także zwyczaje edukacyjne (co jest zresztą procesem ogólnoeuropejskim). Wynika to jednak nie z głupoty szlachty, ale przede wszystkim z doświadczeń politycznych i próby rekonstrukcji własnej tożsamości. Nie oznaczało to jednak całkowitego odrzucenia zachodniej myśli, która na polskich ziemiach była dobrze znana. Warto tu przypomnieć chociażby o podróży posła konfederacji barskiej Michała Wielhorskiego do Francji w latach 70. XVIII wieku. Jej owocem były dzieła Jana Jakuba Rousseau i Gabriela Mably’ego zawierające porady na temat reform potrzebnych w Rzeczpospolitej. Nie sposób także potwierdzić tezy o rzekomej antyintelektualnej postawie ówczesnych elit. Skąd bowiem pomysł powołania Komisji Edukacji Narodowej, reformy edukacji w szkołach pijarskich, czy powstanie i popularność (zwłaszcza wśród uboższej szlachty) Szkoły Rycerskiej? Owszem, obywatele Rzeczpospolitej bywali w XVIII wieku (u Sowy stan ówczesny jawi się jako właściwy dla całej epoki staropolskiej) zaściankowi, ale nie było wcale tak powszechne, jak zdaje się sugerować socjolog. Trudno zresztą opisywać szlachtę w kategorii jednorodnej struktury. Można wyznaczyć pewne stałe elementy wyróżniające sposób myślenia rycerstwa jako grupy, ale zawsze będzie to zadanie trudne i naznaczone dużym ryzykiem błędu, zwłaszcza jeśli mówimy o jednostkowych decyzjach.

Zarzucenie szlachcie, że była nierozumna i nieodpowiedzialna jest jednakże kluczem do rozważań Jana Sowy o Rzeczpospolitej. Aby wykazać jej antynowoczesność, nie wystarcza subiektywna i w wielu miejscach zawodna teoria definiowania Europy Środkowo-Wschodniej poprzez braki – socjolog chce udowodnić, że elita tego państwa była beznadziejnie głupią masą nieskorą do reform i nauki. Czy warto przypominać mu o rozlicznych projektach zmian ustrojowych, które powstały w ciągu XVIII wieku? Czy należy przypominać o lokalnych Komisjach Skarbowych, w których szlachta brała odpowiedzialność za funkcjonowanie swoich małych ojczyzn w okresie paraliżu sejmowego? Czy wreszcie należy przypominać o Sejmie Wielkim czy tzw. ofierze 10 i 20 grosza (to tak w odpowiedzi na argument Sowy, że to zaborcy jako pierwsi opodatkowali szlachtę)? Być może z perspektywy historyka warto, ale dla krakowskiego socjologa nie ma to przecież żadnego znaczenia. Najważniejszy jest czarny obraz szlachty i opisanie jej jako gangreny zżerającej naszą państwowość i rozpijającej chłopów. Jan Sowa w swoim paszkwilu na Rzeczpospolitą nie zapomina wszak wyciągnąć przywileju propinacyjnego, zapominając, że nie był on prawem powszechnym, w różnych miejscach funkcjonował w różny sposób, a w najradykalniejszej formie (przymusowego wykupu kontyngentu) funkcjonował jednostkowo. Mało tego, towarzyszyły mu najczęściej przepisy prawne zakazujące wchodzenia w nadmierny stan upojenia i bijatyk.

Nie wiem też, na jakiej podstawie Sowa stwierdza, że tylko zabory mogły przynieść nam nowoczesność. Wspominany przez niego w wywiadzie rozwój Łodzi (przedstawiany jako argument za nowoczesnością zaborców), nie wziął się przecież z celowych działań Rosji, ale koncepcji powstałych w gabinecie Druckiego-Lubeckiego. Czy nierealna byłaby ich prezentacja, gdyby Rzeczpospolita przetrwała XVIII wiek? Czy polsko-litewskie społeczeństwo było aż tak głuche na idee zachodnie i zwyczajne przemiany technologiczne? Czy ogólnoeuropejskie przemiany społeczno-gospodarcze jakimś cudem ominęłyby nasze ziemie? Fakty historyczne raczej temu przeczą. Rozbiory nie były warunkiem sine qua non wejścia na drogę nowoczesności. Mało tego, śmiem stwierdzić, że w dużej mierze to działalność państw zaborczych przed ostatecznym upadkiem Rzeczpospolitej pozwoliła na konserwowanie wielu wad ustrojowych, które tak chętnie piętnuje socjolog. Istnieje natomiast wiele przesłanek wskazujących, że Rzeczpospolita weszłaby na ścieżkę modernizacyjną w podobnym czasie co większość Europy. Na przykład już w latach 1776–1780 trwały prace nad nową kodyfikacją prawa, zwaną Kodeksem Zamoyskiego (pierwsze koncepcje przedstawiono już w 1764 roku), która dotyczyć miała nie tylko stanu szlacheckiego, ale w nowatorski sposób regulować stosunki pomiędzy pozostałymi stanami. Ograniczyć miano m.in. poddaństwo chłopów, wprowadzając kontrakty kontrolowane przez państwowe sądownictwo. Osłabiona miała być także rola sądów patrymonialnych. Co prawda prawo nie weszło w życie, ale stało się to głównie za sprawą starań dyplomacji rosyjskiej, papieskiej i opozycji litewskiej, która obawiała się całkowitej utraty niezależności Wielkiego Księstwa. Ciekawa jest także w tym kontekście dyskusja nad kodeksem. Choć pojawiały się w nim głosy krytyczne wobec propozycji społecznych, które uznawano za zbyt rewolucyjne, to jednocześnie dostrzegano potrzebę ochrony prawnej chłopów. Interesującym wątkiem dyskusji był także postulat zniesienia kary śmierci, który trudno nazwać wykwitem wstecznictwa.

W tym samym czasie coraz popularniejsze stawało się także ograniczanie pańszczyzny lub zamienianie jej na czynsz, natomiast w publicystyce, czego odwzorowaniem będzie późniejszy zapis w Konstytucji 3 maja, wyraźnie postulowano włączenie chłopów i mieszczan do pojęcia „narodu”, za czym z czasem iść miały nie tylko deklaracje, ale także konkretne działania prawno-ustrojowe. Świadomość modernizacyjna w dawnej Rzeczpospolitej nie odbiegała więc od idei szerzonych w Europie Zachodniej. Oczywiście, projekty zmian dostosowywano do rodzimej rzeczywistości, co może sprawiać wrażenie, że bywały one nadmiernie konserwatywne, tym niemniej twierdzenie, że dopiero zaborcy otworzyli nam drogę do nowoczesności, jest nie tylko przesadą, ale także przekłamaniem.

Podobne banialuki opowiada Sowa o tzw. „idei jagiellońskiej”, przedstawiając ją jako ideę stricte kolonialną, opierającą się na hegemonii Królestwa Polskiego. Ten fragment uderza mnie szczególnie, bo widzę w nim nie realny sposób funkcjonowania państw rządzonych przez Jagiellonów w epoce nowożytnej, ale XIX-wieczną interpretację tego okresu. Dominacja kulturowa Korony najsilniej podkreślana jest w dziełach Kalinki i Bobrzyńskiego, a nie w dokumentach z epoki. Idea jagiellońska daleka był bowiem od faworyzowania Polski kosztem pozostałych krajów, w których władzę dzierżyli potomkowie Jagiełły. Wręcz zarzucano Jagiellonom, że pielęgnują nadmierną niezależność poszczególnych części składowych swojego władztwa, zwłaszcza w kontekście wzajemnych stosunków między Koroną a Litwą. Tym zresztą różnili się Jagiellonowie od Habsburgów, którzy starali się centralizować władzę i podporządkowywać poszczególne kraje Wiedniowi.

Tym co najmocniej uderza w słowach Sowy, to stopień, w jakim jego interpretacja dziejów wypływa z krakowskiej szkoły historycznej. Choć socjolog usilnie stara się przedstawiać jako osoba patrząca na naszą przeszłość w sposób nowatorski, to tak naprawdę powtarza tezy postawione blisko 150 lat temu. Ich fundamentem jest poczucie wstydu wyrosłe na upadku I Rzeczpospolitej jako formacji ideowej, stąd usilne negowanie jej dorobku i przedstawianie wyłącznie w złych barwach. Przybiera to formę kompleksu narodowego, od którego Sowa nie potrafi uciec, a wręcz jest jego emanacją. To ten kompleks narodowy, a nie szereg wad, które mieliśmy wyssać z mlekiem naszych staropolskich matek (jak usilnie twierdzi socjolog) powoduje, że nie umiemy pokochać demokracji, że nie umiemy zrozumieć pojęcia kompromisu (przecież od podstawówki uczy się nas, że dochodzenie do jednomyślności było wadą), że nie lubimy samych siebie i wyrastamy w bezustannym przekonaniu o wyższości cywilizacji zachodniej nad naszą.

Podobnie jak Jan Sowa, zgadzam się z teorią Marii Janion, że rządzą nami zjawy z przeszłości, ale dla mnie taką zjawą nie jest „idea jagiellońska”, ale nienawiść do epoki staropolskiej, oparta na mitach, uproszczeniach i przekłamaniach. Nie ma obowiązku kochania I Rzeczpospolitej. Jej wady są znane i nie ma też specjalnego sensu, aby je ukrywać. Czymś innym jest jednak demonizowanie tego państwa. Publicystyka Sowy przypomina mi pismo „Egzorcysta”, którego autorzy wszędzie chcą widzieć diabła. Dla socjologa tym diabłem jest epoka staropolska, którą ocenia jednoznacznie źle. Być może gdyby chciał badać jej wpływ na dzisiejszą tożsamość i pokusiłby się o nieco lepsze poznanie ówczesnej rzeczywistości (np. poprzez sięgnięcie do szerszej literatury historycznej, co wydaje się konieczne, jeśli chce się opowiadać o jakiś wydarzeniach jako przełomowych), miałby do niej mniej krytyczny stosunek. Nie sposób nie docenić Jana Sowy za jego wiedzę filozoficzną, socjologiczną czy politologiczną. To elementy, których mógłby pozazdrościć mu nie jeden historyk, również ja. W tym świecie porusza się sprawnie i efektownie. Problem pojawia się, gdy zaczyna mówić o przeszłości. Zarówno z kart „Fantomowego ciała…”, jak i wywiadu udzielonego „Gazecie Wyborczej”, wychodzą demony uogólnień, które w konfrontacji z faktami stają się kłamstwem lub – mówiąc delikatniej – radosną twórczością.

http://www.histmag.org/8713

------------------------------------------------------------------
Sebastian Adamkiewicz- Członek redakcji portalu „Histmag.org”, magister historii, współzałożyciel i członek zarządu Fundacji Nauk Humanistycznych, wykładowca Dziecięcego Uniwersytetu Ciekawej Historii. Doktorant w Katedrze Historii Nowożytnej na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Łódzkiego. Zajmuje się badaniem dziejów staropolskiego parlamentaryzmu oraz kultury i życia elit politycznych w XVI wieku. Interesuje się również zagadnieniami związanymi z dydaktyką historii, miejscem „przeszłości” w życiu społecznym, kulturze i polityce oraz dziejami propagandy. Miłośnik literatury faktu, podróży i dobrego dominikańskiego kaznodziejstwa. Publikował w "Uważam Rze Historia" i dla portalu novinka.pl .