Z tej i z tamtej strony Olzy - Krzysztof Szymoniak

Jak 2019.JPG

(Po lekturze książki „Jak stelak z werbusem. Listy o Śląsku Cieszyńskim”)

 

Kto wie, czy nie jest to – po „Rozmowach o Śląsku Cieszyńskim” i „Hospicjum Zaolzie” – trzecia najważniejsza, współcześnie napisana i wydana, nienaukowa książka o Cieszynie, Zaolziu i Śląsku Cieszyńskim. Co ją łączy z dwiema wcześniejszymi? Przede wszystkim nazwiska autorów.

 

 

 

Zacznijmy od faktów. Do roku 1918 Ciszyn był stolicą Śląska Cieszyńskiego (a wcześniej także Księstwa Cieszyńskiego), leżał pośrodku tej krainy, nad rzeką Olzą, w której żyli obok siebie, od Bielska po Frydek i prawobrzeżną Ostrawę (niekiedy z sobą skutecznie współpracując) głównie Polacy, Czesi, Niemcy i Żydzi. Po I wojnie światowej – a konkretnie w roku 1920, gdy na gruzach trzech ówczesnych mocarstw europejskich powstała odrodzona Polska i zbudowana od zera Czechosłowacja – skończyła się wielokulturowa i wieloetniczna jedność polityczno-administracyjna Śląska Cieszyńskiego, skończyła się kilkusetletnia historia wspólnoty gospodarczej tego regionu, który podzielono między Polskę i Czechosłowację, dzieląc także sam Cieszyn, ustanawiając granicę państw na Olzie. To wtedy w polskim nazewnictwie narodził się twór geograficzny zwany Zaolziem. Był to spory, przygraniczny obszar zachodniej części Śląska Cieszyńskiego, zajmowanego od prawie dwóch stuleci przez świadomy swej odrębności językowej i kulturowej żywioł polski, gdzie polskojęzyczni autochtoni stali się nagle obywatelami Czechosłowacji (która wcześniej próbowała cały Śląsk Cieszyński zająć zbrojnie), czyli inaczej rzecz ujmując – mniejszością polską za Olzą. Dzisiaj, po problematycznym epizodzie roku 1938 (zajęcie Zaolzia przez Polskę), po horrorze II wojny światowej i kilkudziesięcioletnim koszmarze komunizmu, ta sama mniejszość ma obywatelstwo czeskie i chyba nie odczuwa zbiorowej potrzeby ponownego przyłączenia Zaolzia do Macierzy, bo ciągle żyje, mieszka, pracuje i kultywuje swoje tradycje u siebie, mówi „po naszymu” na swojej ziemi i swoim kawałku podłogi, a po wejściu Polski i Republiki Czeskiej do strefy Schengen zrzesza się w państwie już bez opresyjnego nadzoru policji politycznej, straży granicznej i ciasnego populizmu oraz okropnego szowinizmu polskich i czeskich nacjonalistów.

 

Ten, zupełnie wyjątkowy jak na minione okropności XX wieku, obecny stan wolności i atrakcyjności Śląska Cieszyńskiego (który, choć podzielony, to jednak otwarty) nie spowodował, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęły na Zaolziu polsko-czeskie animozje, że w otchłani dziejów przepadła pamięć o listach wzajemnych krzywd, które na tych terenach, po obu stronach granicy, Polacy i Czesi mogą w każdej chwili wyjąć z szuflady, że nikt tam nie pamięta o różnych trupach w szafie, które przytrafiły się i jednej, i drugiej stronie. Warto pamiętać, że dzisiejsza prawda o podzielonym Śląsku Cieszyńskim jest inną prawdą od tej sprzed 100 lat, bo nie ma już tam ani Żydów (wymordowanych przez hitlerowców), ani Niemców (wygonionych przez komunistów), ale jeśliby patrzeć tylko na tamte i dzisiejsze stosunki polsko-czeskie lub czesko-polskie z punktu widzenia autochtonów (czyli przeciętnego, miejscowego Ślązaka, jak choćby ten z pieśni Jaromíra Nohavicy „Těšínská”) w ogóle, którzy na przykład mieszkali i mieszkają nadal po zachodniej stronie Olzy, na przykład w dzisiejszym Czeskim Cieszynie, to doskonale ten stan rzeczy oddaje Irena French, autorka wstępu i posłowia zamieszczonego w książce Andrzeja Drobika i Jarosława jot-Drużyckiego „Jak stelak z werbusem. Listy o Śląsku Cieszyńskim”. Zacytujmy więc końcowy fragment tegoż posłowia:

 

„(…) jest rok 1910, trzydziestoletni cieszyniak wraz z żoną mieszka w domu na Saskiej Kępie. Skoro nie wie jeszcze, co go czeka, dopiszemy mu historię jego wyimaginowanego życia! Jako obywatel Austro-Węgier zostaje w roku 1914 powołany do wojska, ale udaje mu się przeżyć I wojnę. W 1920 roku lewobrzeżna Saska Kępa staje się naturalnie jądrem nowego miasta – Czeskiego Cieszyna, a cieszyniak przyjmuje obywatelstwo czechosłowackie. W roku 1938, po przejęciu Zaolzia przez Polskę i scaleniu obu części miasta, otrzymuje obywatelstwo polskie. Po wybuchu II wojny światowej i przyłączeniu Śląska Cieszyńskiego do III Rzeszy, w 1941 roku cieszyniak ma obowiązek zgłosić się do komisji Deutsche Volksliste, która przyznaje mu niemieckie obywatelstwo w ramach III grupy (Ślązacy-autochtoni) warunkowo na dziesięć lat. Jako obywatel Rzeszy zostaje natychmiast powołany do Wermachtu, wraca jednak szczęśliwie po wojnie do domu na Saskiej Kępie, gdzie zastaje już inne władze i otrzymuje obywatelstwo czechosłowackie. Urodził się jako poddany cesarza Franciszka Józefa, a później w ciągu ćwierćwiecza czterokrotnie zmieniał obywatelstwo, choć domu nie zmienił, co więcej, został po wojnie jego właścicielem, bo ani Żydów, ani Niemców już w Cieszynie nie ma. Ta wersja życiorysu zakłada, że ów wyimaginowany cieszyniak nie angażował się w spory polityczne czy konflikty narodowościowe. Bo… jeśli uważałby się za austriackiego Niemca (niemieckojęzyczni Austriacy przed I wojną klasyfikowani byli jako osoby narodowości niemieckiej), to zostałby wpisany do II grupy volkslity i wysiedlony po wojnie do Austrii lub Niemiec. Gdyby był Żydem, zostałby wywieziony przez hitlerowców najpóźniej w roku 1942. Jeśliby był zdeklarowanym Czechem, to zostałby wysiedlony już w 1938 r. Jeśli zaś byłby Polakiem i manifestował nadzieje na rewizję granic, w międzywojniu mógłby liczyć na niepożądane zainteresowanie czechosłowackich urzędników… W swoim wyimaginowanym życiu mógłby się ostatecznie odwołać do stwierdzenia: Jo je (tu) stela a dejcie mi świynty spokój! (…)”.

 

Książka Andrzeja Drobika (stelak) i Jarosława jot-Drużyckiego (werbus) ukazała się w nakładzie 200 egzemplarzy w Wydawnictwie Beskidy (Nakladatelství Beskydy), po czeskiej stronie Olzy, w Wędryni, z datą Zaolzie 2019. Zawiera korespondencję z lat 2015-2017 mieszkającego w Ustroniu cieszyniaka z przybyłym dziesięć lat temu do Cieszyna i na Zaolzie warszawiakiem. Obaj są praktykującymi dziennikarzami, ale dla mnie, czytelnika z Wielkopolski, Andrzej Drobik (stelak), to przede wszystkim niezwykle interesujących autor „Rozmów o Śląsku Cieszyńskim”, natomiast jot-Drużycki (werbus) to autor między innymi poruszającego zbioru reportaży „Hospicjum Zaolzie”. W obu wcześniejszych publikacjach przewijają się problemy i zagadnienia, z którymi Autorzy postanowili się zmierzyć raz jeszcze w pisanych do siebie listach, ale już nie tyle z publicystycznej, co raczej osobistej perspektywy własnych doświadczeń, przemyśleń, spotkań, rozmów i refleksji. Całość podzieli na sześć części głównych i post scriptum. Czytałem książkę w pokoju hotelowym, a refleksjami i wrażeniami z lektury dzieliłem się na bieżąco, przez cztery dni z rzędu, z jotem-Drużyckim, który podarował mi egzemplarz autorski. Owe refleksje i przemyślenia układają się w pewną całość, która – jak sądzę – może być punktem wyjścia do dalszych, na poły tylko recenzenckich rozważań. A zatem…

 

Rozdział I – OPISZMY SIĘ

 

JA – Jocie, bracie po piórze, jestem już po pierwszym rozdziale Waszej książki epistolarnej. Wrażenia bardzo pozytywne, bo tekst od pierwszych akapitów zapładnia i prowokuje intelektualnie. Aż mnie korci, żeby po powrocie do Gniezna spróbować włączyć się w ten dyskurs skromnymi przemyśleniami i doświadczeniami z własnego romansu ze Śląskiem Cieszyńskim. A co ważne, ów romans byłby kaleki i siermiężny, powierzchowny, gdybym na jego początku nie trafił na Wasze książki o Śląsku Cieszyńskim. Czy z tych moich przemyśleń, inspirowanych Waszą wymianą myśli, coś powstanie, nie wiem, ale czuję się intelektualnie i literacko sprowokowany. Tym bardziej, że moja perspektywa jest nieco inna od Waszej.

 

JOT – Ciekawe, co powiesz, gdy dojdziesz do końca. Ale nie ukrywam, że miło.

 

Rozdział II – CENTRUM I PERYFERIA

 

JA – Rozdział drugi niezwykle interesujący. Temat, sam w sobie, na dwudniowe seminarium naukowe. Wasze spostrzeżenia i „różnice” w poglądach pozwalają wyobrazić sobie, jak i czym takie seminarium miałoby się zająć. Ja, czytelnik, też jestem „uciekinierem” z centrali, tym razem religijnej, z mitycznej chrzcielnicy Polski, i też zakochany w Śląsku Cieszyńskim.

 

JOT – No tak… Zadawaliśmy sobie nawet z Drobikiem pytanie, czy tej korespondencji bardziej nie czują werbusy niż stelacy…

 

Rozdział III – Z WŁASNEJ WOLI

 

Jestem po długim porannym spacerze. Poszedłem, nie spiesząc się, do Czeskiego Cieszyna. W jadłodajni przy dworcu zjadłem knedliki z gulaszem, w Billi kupiłem piwo Radegast i Ostravar, na ulicy Strzelniczej nabyłem kilovke jahod, czyli piękne truskawki, a wszystko to… cały czas mając w głowie Waszą książkę. Tak więc rozdział trzeci – ważny, ale i piękny temat. Dla mnie interesujący także literacko. Temat na nieduży tom wierszy, albo współczesną powieść. Nie ze względu na Filipowicza czy Szymborską, którzy tu bywali, ale ze względu na sam Cieszyn, podzielony, umniejszony (choć ciągle dumny), gdy inni się łączą i rosną w siłę (Bielsko-Biała, Frydek-Mistek, Czechowice-Dziedzice, Ostrawa Morawska i Śląska). Ruszam znowu do miasta, popatrzeć na ludzi i miejsca, głównie te, ukryte przed okiem turystów.

 

JOT – Zaskakuje mnie ta twoja recenzja na bieżąco. Udanego spaceru…

 

JA – Myślę, że zdążę przeczytać całość przed wyjazdem, więc wypowiem się po kawałku, jako prosty czytelnik. A całość przemyślę sobie jeszcze raz w Gnieźnie, na spokojnie

 

Rozdział IV – AKCEPTACJA

 

JA – To rozdział najbardziej osobisty dla Autorów, a przez to najdotkliwiej pokazujący pewien ważny problem. A problem to uniwersalny: zakorzenienie, oderwanie od korzeni, a nawet swoista „bezdomność”. Akceptacja jest, jak sądzę, tutaj bardzo ważna, ale jednak drugoplanowa, choć mechanizmy społeczne wysuwają tę kwestię na pierwszy plan. Nie ukrywam, że i mnie ten rozdział dotyczy w sposób szczególny, bo jestem z Kępna, od czasów liceum mieszkam w Gnieźnie, prawie całe dorosłe życie zawodowo związany byłem z Poznaniem, a teraz, jak by tego było mało, na stare lata podkochuję się w Cieszynie i historii Śląska Cieszyńskiego. Wieczny tułacz.

 

JOT – Appendix dopisujesz?

 

JA – Może faktycznie za kilka dni skrobnę na ten temat coś większego, bo ten Wasz dialog otwiera furtki… Tylko kto to potem wydrukuje? Jakby co, prześlę Tobie, ku pamięci. W każdym razie Wasza książka zasługuje na coś poważnego. Nie twierdzę, że dam radę, ale spróbować mogę.

 

JOT – To mnie zaskakujesz. Znam swoją wartość, wiem, co robię dobrze a co źle. Mi się ta książka nie do końca podoba, gdyż te listy mogłyby być zdecydowanie lepsze i więcej tematów poruszać.

 

Rozdział V – ZAOLZIE

 

JA – Gęsty od problemów i spraw, którymi w głębi Polski mało kto się zajmuje „na poważnie”, nawet na Uniwersytetach. A jeszcze mniej jest dla tych problemów zwyczajnego, ludzkiego zrozumienia, bo w głębi Polski kwestia Zaolzia, jako fragmentu państwowotwórczej IDEI, jest już dzisiaj anachronizmem. Nie wiem, czy to dobrze czy źle, ale tak jest. Sam robię tutaj (w głębi Polski) trochę za skromnego „ambasadora” Śląska Cieszyńskiego, ale mało kto rozumie, że to kraina leżąca od zawsze między rzeką Białą a Ostrawicą, z nieszczęsną Olzą pośrodku, która od stu lat musi robić za rzekę graniczną, przynajmniej w Cieszynie i okolicach. Dlatego Wasza dyskusja w tym rozdziale jest bardzo na czasie, choć pewnie na czatach już nie, bo społeczność internetowa żyje innymi sprawami. PS Dzisiaj na Zaolziu 8 maja, czyli święto państwowe. Z tej okazji jedna połowa Czeskiego Cieszyna wyjechała z dziećmi i dziadkami na majówkę (byłym tam rano i widziałem dworzec kolejowy pełen radosnych ludzi z plecakami), a druga połowa przyszła lub przyjechała na tę stronę mostów granicznych, czyli do Polski.

 

JOT – Fajne spostrzeżenia.

 

Rozdział VI – KSIĘSTWO

 

JA – Niezmiernie ciekawy ten rozdział szósty. Wszystko to mądre i prawdziwe, ale warto by jeszcze o te dzisiejsze „problemy” z flagą i księstwem zapytać także tutejszych Niemców i Żydów, którzy tę ziemię wzbogacili swoją pracą i kapitałem (czyli po prostu zbudowali), tylko że ich już nie ma, więc obraz zawsze będzie niepełny. Ale poza tym, świetna książka, sensowna dyskusja, a flaga dawnego Księstwa Cieszyńskiego może przeszkadzać chyba tylko durnym politykom i faszyzującym jawnie kibolom. Prywatnie pozostaję, Jocie, pod wrażeniem twojej błyskotliwości i kompetencji merytorycznej. To budzi szacunek.

 

JOT – W tej książce niemal nie mówi się o Bielsku, nie ma słowa o Frydecczyźnie, nie ma mowy o Czechach (Morawiakach) autochtonach, ani o przyjezdnych z Grecji, Indochin (Wietnamczycy) czy Ukrainy (emigranci zarobkowi). Książka ta zbyt cieszynocentryczna jest, żeby mogła być naprawdę dobra.

 

JA – Żeby napisać taką, o jakiej mówisz, to trzeba by całego zespołu dzielnych dyskutantów, wzmocnionych obszernym tłem faktografii oraz przypisami na 50 stron. Sprawa dla Was obu nie do udźwignięcia. Chyba, że poświęcicie na to pięć lat życia. A moja akceptacja twojego udziału w  tym przedsięwzięciu nie wynika z grzecznościowej kurtuazji. Tym bardziej, że nie mam żadnego interesu, aby to robić. Po prostu lubię i szanuję profesjonalistów, którzy znają się na swojej pracy. Z mojego punktu widzenia powstała książka do czytania i do myślenia. Dzięki niej znowu jestem trochę bliżej wiedzy, którą Ty już posiadasz (którą Drobik wyssał z mlekiem matki), a którą ja zaczynam dopiero gromadzić.

 

*

 

Oto moje, podane z racji środka przekazu w telegraficznym skrócie, być może nieco pospieszne, ale jednak subiektywnie uczciwe (mam też nadzieję, że nie naiwne) konstatacje po lekturze listów Andrzeja Drobika i Jarosława jot-Drużyckiego. Ponieważ ten drugi autor listów, szczerze oddany sprawom Ciszyna, Zaolzia i Śląska Cieszyńskiego werbus, stał się mimowolnym uczestnikiem tej wymiany sms-ów (egzemplarz książki otrzymałem od niego w Cieszynie 6 maja wieczorem, w piwiarni „Zagłoba”), to spadł na niego (być może niechciany) obowiązek uczestniczenia w tej dziwnej konwersacji. Pora jednak przejść już od szczegółu do ogółu. To, co jako pierwsze przychodzi mi do głowy po lekturze listów, to przeczucie, że korespondencja Drobika i jot-Drużyckiego jest bardziej książką dla czytelników z głębi Polski niż dla miejscowej społeczności (tu)stelaków. Ci miejscowi albo to wszystko wiedzą, albo – przekonani do swoich racji – nie dają się namawiać na jakiekolwiek dyskursy polemiczne. Słusznie we Wstępie zauważyła Irena French: O Śląsku Cieszyńskim, o jego wielokulturowej i wielowyznaniowej przeszłości, napisano już sporo. Narracje te prowokują, bo nie dość, że powstały w różnych językach, to jeszcze okazało się, że każdy ma swoją opowieść – Polacy mają swoją opowieść, Czesi mają swoją opowieść, Niemcy i Austriacy mają swoją, Ślązakowcy ponoć też mieli. A wszyscy przekonani o słuszności swoich racji i przeświadczeni o czystości swoich intencji. Można grzeszyć naiwnością i im wierzyć. Choć w pewnym momencie trzeba ustalić, kto założył cieszyńskie muzeum: Szersznik, Šeršník, Scherschnik czy Scherschnick?

 

Na współczesne publikacje dotyczące Cieszyna, Zaolzia i Śląska Cieszyńskiego rzucam się nie aż z gorliwością neofity, ale jednak z poczuciem pewnego głodu wiedzy. W mojej prywatnej bibliotece jest ich już ponad dwadzieścia – naukowych, historycznych, językoznawczych, albumowych, dokumentalnych, publicystycznych, reporterskich – włącznie z trzytomową monografią Idziego Panica „Dzieje Cieszyna od pradziejów do czasów współczesnych”. Wszystkie kupuję podczas swoich kolejnych prywatnych pobytów na Śląsku Cieszyńskim, głównie w Cieszynie i Czeskim Cieszynie. Żeby jednak nie ograniczać się wyłącznie do publikacji zwartych i świetnych przewodników Marcina Żerańskiego, staram się w miarę systematycznie czytać także polską prasę wychodzącą na Zaolziu, czyli miesięcznik „Zwrot” i ukazujący się dwa razy w tygodniu „Głos”. Z kolei o oficjalnym spotkaniu promującym (5 kwietnia 2019) nową książkę Drobika i jot-Drużyckiego dowiedziałem się po fakcie z łamów informatora Urzędu Miejskiego w Cieszynie „Wiadomości Ratuszowe”. A wszystko to po to, aby nie ograniczać swoich kontaktów z dawnym Księstwem Cieszyńskim wyłącznie do atrakcji turystycznych i wieloboju piwnego.

 

Na pytanie, dlaczego warto wziąć do ręki zbiór tekstów „Jak stelak z werbusem. Listy o Śląsku Cieszyńskim” można odpowiedzieć krótko: bo jest to być może trzecia najważniejsza, współcześnie napisana i wydana, nienaukowa książka o Cieszynie, Zaolziu i Śląsku Cieszyńskim. A jest ona, przynajmniej w moim odczuciu, interesująca i ważna, ponieważ jej autorzy nie tylko przypominają i ponownie poddają oglądowi najistotniejsze kwestie tożsamościowe tego regionu i jego mieszkańców, ale także najwyraźniej potrafią różnić się w ocenach tychże kwestii. Waga argumentów, którymi wspierają się w swojej epistolarnej rozmowie, nie jest wagą na miarę racji fundamentalnych, ale na pewno obaj potrafią skutecznie dotykać istoty spraw, którymi w samym Cieszynie, a w głębi Polski tym bardziej, mało kto zajmuje się systemowo w połączeniu z badaniami terenowymi. Nie zdziwiłbym się specjalnie, gdyby po tej publikacji zaprzestano jakichkolwiek większych przedsięwzięć typu otwarte debaty, lokalne seminaria, czy nawet sesje naukowe, ponieważ – jak zapewne słusznie diagnozują stan rzeczy obaj autorzy – problem Polaków na Zaolziu zwolna przysycha (mimo zapędów populistycznie sformatowanych polityków), gdyż nie dzieje im się tam krzywda, nie są represjonowani, mogą uczyć się w polskich szkołach i czytać własną prasę, mogą w Strefie Schengen przemieszczać się w dowolnym kierunku, studiować lub pracować po obu stronach granicy, ciągle pozostając u siebie i na swoim, czyli na Zaolziu, które powstało wbrew ich woli. Natomiast sam Cieszyn ze swoim dawnym przedmieściem, a dzisiaj Czeskim Cieszynem, wobec gospodarczych możliwości Bielska-Białej i Ostrawy przestaje być ekonomicznym i przemysłowym jądrem Śląska Cieszyńskiego. Poza tym – jak wskazują dane statystyczne i badania demograficzne – Cieszyn jest poniekąd zagrożony utratą liczby mieszkańców. A owa sławna, choć już miniona wielokulturowość Cieszyna, która ciągle przyciąga doń kolejne roczniki pasjonatów i poszukiwaczy dawnego świata, odradza się w mieście i na Zaolziu w zupełnie innej wersji, w wersji, która cieszy globalistów, ale musi niepokoić strażników pamięci zapatrzonych w przeszłość, na jakiej chcieliby dzisiaj zbudować nowy mit założycielski, w każdym razie już nie ten od Studni Trzech Braci.  

 

W tej sytuacji doskonale rozumiem Andrzeja Drobika, gdy w jednym z listów pisze do Jarosława jot-Drużyckiego: Prawdziwa różnorodność Cieszyna, wielokulturowość, widoczna jest tylko na placach zabaw. Tam, gdzieś w Parku Sikory [park nad Olzą w Czeskim Cieszynie] wspólnie bawią się dzieci polskie, czeskie, wietnamskie, a i słowackie i węgierskie się znajdą. One granic nie widzą, być może to jest właśnie szansa na zakopanie murów (…). I dalej, w innym miejscu tego samego rozdziału: Granica na Olzie wcale nie musi dzielić. Ale dzieli, dopóki są sentymenty, dopóki rachunki wzajemnych krzywd rządzą wyobraźnią naszych oficjeli. (…) Miejmy nadzieję, że nic nie podzieli tych dzieciaków. To one mnie bardziej interesują, bo my umrzemy niedługo. Umrą, albo przynajmniej odejdą na emeryturę ci, którzy nie mogli się bawić na wspólnych placach zabaw, i wtedy być może stery w obu Cieszynach przejmą starzy przyjaciele z piaskownicy w Parku Sikory. Ta wizja jest dla mnie ważniejsza niż konflikty o mapy, przepychanki dyplomatyczne albo zamykające się na dialog ambicje instytucji z obu stron Olzy.

 

A co z Zaolziem, które tak naprawdę istnieje tylko na polskich mapach, w polskim języku i w polskiej historiografii? To Zaolzie, jako reduta polskości w Republice Czeskiej, w dużej mierze funkcjonuje dzięki polskim podatnikom, a nawet nauczyło się świetnie korzystać z przywileju bycia poza Macierzą. Temu zagadnieniu obaj autorzy poświęcają sporo miejsca (cały rozdział V) w swoich listach, a w jednym z nich jot-Drużycki pisze tak: Zaolzie sobie zniknie. To znaczy zniknie to Zaolzie, jakim znamy je dzisiaj. I to bez pomocy dziejowych kataklizmów (…). Zaolzie jest skazane na osamotnienie, osamotniony będzie również kurczący się wschodni Śląsk Cieszyński. Chciałbym, żeby było inaczej, ale trudno mi zaklinać rzeczywistość.

 

Dzisiejsza rzeczywistość Cieszyna i Czeskiego Cieszyna wygląda w ten sposób, że burmistrzami w obu miastach zostały kobiety o imieniu Gabriela (Gabriela Staszkiewicz i Gabriela Hřebačková), obie urodziły się w tym samym roku i mają opinię pragmatystek, czyli bezpartyjnych fachowców. Czy ten fakt sprawi, że wzajemne kontakty obu miast osiągną nową jakość – czas pokaże. Na pewno jednak ów fakt (mający tu rangę sympatycznej anegdoty) nie powstrzyma ogólniejszych procesów kulturowych, demograficznych, gospodarczych i politycznych, które dzieją się z udziałem mieszkańców Cieszyna, Zaolzia i dawnego Śląska Cieszyńskiego, zapewne nieodwołalnie podzielonego granicą państwową.  Książka – a właściwie listy Drobika i jot-Drużyckiego, jako zbiór pewnych treści, tematów i zagadnień – jest ciekawa także i z tego powodu, że precyzyjnie odnotowuje stan ducha tej ziemi i stan umysłów jej mieszkańców, przynajmniej tych, dla których poruszane w listach kwestie były i są nadal pryncypialnym punktem odniesienia do prób definiowania siebie samych i swojej małej ojczyzny na tle historii wielkiej i przyszłości niewątpliwej. Autorzy listów, można by zaryzykować stwierdzenie, nie tylko diagnozują procesy społeczne, gospodarcze i kulturowe, które utrwaliły w dynamicznej współczesności obraz tej ziemi, ale także stworzyli fascynujący fresk traktujący o przywiązaniu do tradycji, o wartościach, na których stale od nowa budowano jakąś wizję lepszego jutra. Dzisiaj, w epoce ponowoczesności i w czasach wojującej postprawdy, te wizje są już być może tylko romantycznym anachronizmem.

 

Jeżeli czegokolwiek mi w tej książce zabrakło, to tylko krótkiej choćby dysputy o stanie języka polskiego na Zaolziu i problemach związanych z jego nauczaniem oraz stosowaniem w komunikacji potocznej w kontekście, co zrozumiałe, dominującej tam czeszczyzny. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że te dosyć skomplikowane kwestie doczytałem w dwóch tekstach „ZWROTU” z tego roku (nr 2 i 4 / 2019), które poświęcono poglądom oraz pracom językoznawczym i socjolingwistycznym pochodzącej z Czeskiego Cieszyna prof. Ireny Bogocz (Irena Bogoczová, Uniwersytet Ostrawski), autorki „Polszczyzny za Olzą” i współautorki (z dr Małgorzatą Bortliczek) publikacji „Język przygranicznego mikroświata. Mowa potoczna mieszkańców Zaolzia”. Na koniec warto przypomnieć, że współcześnie, według spisu ludności z 2011 roku, na Zaolziu narodowość polską zadeklarowało ponad 37 tysięcy osób. Czy ta liczba jest dzisiaj aktualna? Nie wiem, ale ponieważ w wymiarze kulturowym definiujemy się głównie przez język, to należy podejrzewać, że zaolziańskich Polaków, zwłaszcza młodych, przechodzących z komunikacji „po naszymu” na literacki i urzędowy język czeski (a nie polski) będzie raczej przybywać niż ubywać. I że jest to proces naturalny, a nawet nieunikniony, który spędza sen z powiek głównie działaczom Polskiego Związku Kulturalno-Oświatowego i Kongresu Polaków w Republice Czeskiej.

 

- - - - - - - - - - -

 

Andrzej Drobik i Jarosław jot-Drużycki, JAK STELAK Z WERBUSEM. Listy o Śląsku Cieszyńskim. Korespondencja z lat 2015-2017, Wydawnictwo Beskidy, Zaolzie 2019.