Z zimna i wszelkiego braku - Mikołaj Krzysiek

Rozmowa ze Śmiercią paradoksalnie na początku

Wychodziłem w jesienną słotę, kiedy zatrzymała mnie w drzwiach.

-       Dokąd idziesz o tej porze? Boję się, że nie wrócisz.

Wzruszyłem ramionami.

-       Idę tylko na papierosa, przejdę się dookoła kamienicy. Nic wielkiego.

Przepuściła mnie, dając do zrozumienia, że trzyma mnie za słowo.

Jej twarz sprawiała wrażenie udręczonej tymi wszystkimi latami niańczenia mnie. Czas mi było wybyć gdzieś dalej, w odleglejsze przestrzenie, odciążyć ją.

Trzęsące się, kruche dłonie starowinki zawsze, kiedy podawały ciepłą zupę cebulową, wyglądały jakby miały się złamać pod ciężarem starego, miejscami poklejonego talerza. Parujący wyciąg z prastarego owocu ziemi był prawdopodobnie najlepszym wywarem na tym świecie, a już na pewno w tej kamienicy.

Zmartwiony Chrystus patrzył, jak wychodziłem. Drzwi za mną zamknęły się, a ona długo jeszcze obserwowała klatkę schodową przez judasza.

Tymczasem, znikając z jej pola widzenia, zanurzałem się jednocześnie w ciemność pachnącą stęchlizną, czerstwym chlebem i niezupełnie legalnym alkoholem. Udałem się tam, gdzie prowadziły mnie nogi tego prawie już nie wieczora.

Przebrnąłem przez zadeszczony azbest starego targu, żeby dobrnąć do parku. Stamtąd ścieżka prowadziła prosto na obsypaną rdzawymi liśćmi polanę, na której stała samotna lampa.

Przetarłem oczy, gdyż w towarzystwie lampy niezaprzeczalnie jawiły się trzy szubienice. Obok jednej z nich, na rozkładanym wędkarskim fotelu, siedział jegomość czytający w całej tej słocie zeszłotygodniową gazetę i palący sobie spokojnie fajkę.

-       Panie, co pan o tej porze. Pracuję całodobowo, ale to serca trzeba nie mieć… - odezwał się, z tego co wywnioskowałem, właściciel trzech szubienic.

-       Ale co ja o tej porze? Przechodzę tylko, na papierosa wyszedłem. Pierwszy raz widzę coś takiego. Czy to w ogóle legalne?

-       Pan jesteś studencik nieopierzony, już widzę z mowy i ruchów. Nie widzi pan? Samobójcom pomagam.

-       Jak pan im pomaga, to nie jest samobójstwo, skoro pan ich zabija. Jest pan mordercą.

-       Widać, że studencik. Nie tak im pomagam. Chodź pan. Nie chce mi się, ale co mi tam. Pokażę panu zawczasu, żeby pan więcej nie truł.

Zamilkłem, skrępowany.

-       Wiem, jak działa szubienica, proszę pana.

-       Jasne, że wiesz, teraz wszyscy wiedzą, i dlatego się pchają. Świetnie się dzięki temu bawię.

Człowiek, który założył teraz beret i rzucił gazetę na podest jednej z szubienic, okazał się być niższym, niż się wydawał, siedząc. Powoli przestawało mi się to podobać, ale czułem że coś mnie do niego ciągnie. Nie mogłem odejść.

-       Panie student, albo kimkolwiek pan jesteś. Szubienica to zupełnie prosta konstrukcja - mówił z podestu - ale dla niektórych wciąż nazbyt skomplikowana. Widzisz pan, w oczach tych co tu przychodzą, jawi się jako najprostsze na świecie wybawienie od wszystkiego. Przychodzi łoś, widzi to cudowne urządzenie i mówi sobie: Koniec trudów, robota skończona, problemy rozwiązane. Tu pojawiam się ja. W zależności od humoru dam łosiowi nowe życie, albo zabiorę mu to, co to go pognębiło. W obu przypadkach wychodzi na tym dobrze, prawda?

-       No jak pan tak stawia sprawę…

-       No tak stawiam właśnie. I teraz, panie studencik, co się dzieje na chłopski rozum. Otóż wchodząc na szubienicę, łoś jest przekonany że robi dobrze. Zakładam mu pętle na niewdzięczną szyję. Wręcz cieszy się, że zaraz skona. Ależ ja się dobrze bawię wtedy, że tak wtrącę. No i on w tej ukrytej euforii (bo na zewnątrz wygląda na zupełnie smutnego, i może wewnątrz jest smutny, rachuje się z życiem, obwinia kogoś, siebie, tam głębiej wewnątrz dopiero jest wesoły) nie podejrzewa tego co zaraz zrobię. A ja idę do tej oto dźwigni - tu pan w berecie wskazuje na dźwignię z guzikiem obok krzesła - i w zależności od tego czy nacisnę guzik i pociągnę, czy też pociągnę bez wciśnięcia, łoś albo umiera naprawdę, albo na niby.

-       Jak to jest, że na niby?

-       Nie tak szybko, studencik. Pozwól mi się rozwinąć. Otóż psychologia osobnika działa tak, że do momentu zaciśnięcia się stryczka jegomość bądź dama są zadowoleni z tego jak wyglądają sprawy. Potem robi się nieprzyjemnie, nie chcą już umierać. Ten gwałtowny zwrot akcji nadaje tempa mojej rozrywce. Z reguły bowiem, gdy odzyskują wolę życia, nie są w stanie się uwolnić. Mój guzik działa tak, że lina jest ucinana w tym właśnie momencie, w którym oni z powrotem chcą żyć. Mózg działa dużo szybciej w takich sytuacjach, mogą przemyśleć rzeczy na które nie mieli czasu przez całe życie. No i żyją od tamtej chwili inaczej, od chwili, gdy ich narodziłem znowu. A jak jest kolejka, to nie mogę niestety pokazywać tego sposobu. Wtedy wszyscy giną autentycznie, żeby ci co patrzą nie odeszli. Chyba kupię jakiś parawan albo coś, ale to się wiąże z kosztami, no i rozkładać to wszystko każdej nocy…

-       Kim pan właściwie jest, że się pan bawi w Boga?

-       W kogo się bawię? - zaśmiał się pan w berecie, a z jego ust umknęła duża ilość fajkowych oparów - W nikogo się nie bawię, pomagam ludziom. Może też zacznij, konkurencja jest całkiem zdrowa. Nudzi mi się już ten monopol.

-       Pan jesteś zawodowym mordercą, jeśli dobrze rozumiem.

-       Zawodowym uzdrowicielem. Zapamiętaj, studencik. Skąd wiesz, może i komuś z twojej rodziny dałem życie? Jak nie to, to tamto życie.

-       Nie wyglądasz pan na dość starego żeby komuś z mojej rodziny dać taki prezent.

-       Dobrze się trzymam, to prawda.

-       Pan ma jakąś licencję na to, tak? Pozwolenie? Policja się nie wtrącała?

Tu pan w berecie buchnął mi dymem w twarz, a potem pokazał wiszącą na szelce małą tabliczkę, której wcześniej nie zauważyłem. Złote litery mówiły brutalnie ostrą czcionką: ŚMIERĆ

Odsunąłem się trochę, bo wyglądało to wszystko jak kiepsko napisana przypowieść. Pan Śmierć zrozumiał, co się dzieje w mojej głowie.

Zaśmiał się, mówiąc że odsuwanie się nic nie da. Przecież zawsze tu był.

-       To znaczy, tak ogólnie. Tutaj jestem tylko po godzinach, jak wyrobię dzienny przydział. Generalnie nie bawię się w takie rzeczy, tylko z musu, jak ktoś tak sam z siebie, a nie tutaj - wskazał szubienice.

-       Ponure to wszystko, Panie Śmierć. Nie lubiłem pana od początku, przez pana styl wypowiadania się o ludziach. Teraz, kiedy wiem że pan ma inną perspektywę i widzę, że styl usprawiedliwiony, to jeszcze bardziej pana nie lubię.

-       A to spieprzaj, dzieciaku, i lepiej przestań palić papierosy - uśmiechnął się na pożegnanie - i przyjaciele mówią mi Marek - dorzucił.

Po czym odwrócił się, puszczając kółka z dymu, patrząc na kieszonkowy zegarek.

Słowo o wierszokletach nieudanych

Nie mogłem zasnąć przez ciągłe myśli o Panu Śmierci/Marku. Gramofon śpiewał do mnie z parapetu, ale słowa jakoś do mnie nie docierały. Weszła starowinka, jeszcze niedawno przecież o gładkiej twarzy.

-       Jeszcze słuchasz? Niektórzy próbują tu zasnąć. Niektórzy idą do pracy, i nie mówię tu już o mnie, niestety, ale o sąsiadach. Zgaś to ustrojstwo i jak chcesz myśleć, to pomyśl sobie w ciszy. Czasem tak lepiej.

Myślałem więc w ciszy, życząc Mamie dobrej nocy. Nagle okno rozwarło się z hukiem. Wpadło zimne, nocne powietrze, potem para butów, a na koniec bardzo niski człowieczek w meloniku, garniturze i boso. Jego twarz przedstawiała osobistość o raczej radosnym wejrzeniu, skrzących się oczach i wąsie pod nosem. Zdenerwowałem się.

-       Co pan robisz? Mamę mi pan obudzi. Sąsiada, sąsiadkę.

-       Nie emocjonuj się, studencik. Tylko ty to słyszałeś i tylko ty mnie widzisz i słyszysz.

-       Nawet nie studiuję. Obecnie nie mam pracy. Przestańcie wszyscy tak mnie nazywać. I zdaje się że Mama też jest w stanie pana usłyszeć, bo stuka w ścianę.

-       Przepraszam. Wypadałoby się przedstawić. Ja, wydawałoby się, Charlie Chaplin, nazywam się inaczej, ale można na mnie mówić i tak.

-       Wygląda to panu zapewne, jakbym próbował myśleć. Tak jest w istocie. Mógłby pan wyjść tak samo jak wszedł?

Oczy i radosne wejrzenie znikły dramatycznie szybko.

-       Ależ mam coś panu do zaoferowania...

Tutaj otrząsnąłem się, plasnąwszy otwartą dłonią w czoło. To Poeta! Jak mogłem tak długo ciągnąć tę rozmowę!

-       Wyjdź pan czem prędzej bo milicję wezwę! - krzyknąłem, zapomniawszy się. Zastukała w ścianę ostrzegawczo.

-       To tylko tomik wierszy, na garnuszku u mamulki siedzę, kup pan…

-       A ja na czyim siedzę, pan myśli? Proszę wyjść - szeptałem gorączkowo, nie chcąc denerwować starszej, kochanej współlokatorki.

-       “Krotochwilne drżenie daremności źródlanej wody…” - zaczyna recytować wiersz nowoczesny a grafomański, do przesady nijaki. Znanych mi są tysiące podobnych.

-       Mamo! Poeta przyszedł przez okno! I to taki nowoczesny! - krzyknąłem w akcie desperacji. Nastąpiła seria słów zdradzających choleryczne nastawienie starszej pani.

Usłyszałem co następuje: otwarcie szuflady w kuchni, stukot sztućców, zamknięcie szuflady, kroki do drzwi, gwałtowne ich otwarcie, a potem pojawiła się na wizji.

Mama trzymająca w uniesionej dłoni wałek zmierzała prosto w kierunku Poety Nowoczesnego, Poety Podobnego Tysiącom Innych, Poety Bezrobotnego Przez Wzgląd na Brak Talentu, i zapewne kilku innych poetów by się znalazło w tym jednym poecie. Już dawno powinni wynaleźć słowo na takich poetów, bo przez nich na imieniu tracą poeci wielcy. Szkoda.

Nieszczęsny liryk niestety też miał broń, krzyknął bowiem przez okno “Chłopaki, teraz!” a przez otwartą na ciemności dziurę zaczęły wlatywać równie nieszczęsne co liryk tomiki jego wierszy.
“Byliby nieszkodliwi, gdyby to wydawcom by się coś zrobiło, trzeba coś zrobić żeby przestali wydawać ten chłam” - tak sobie pomyślałem, gdy dostałem w czoło tomikiem zatytułowanym “Twórczość z chabrowego palta - Kleofas Wybżdyniec”. Na szczęście moja Mama odważną kobietą jest, nie żadnym marnym puchem, i wałkiem wyrządziła kilka wzniesień na potylicy będącego już w odwrocie artyściny.

-       Wrócę tu jeszcze! Jeszcze dotrę do szczytów! Jestem bogiem, rozumiecie, uboga rodzino mieszczańska? Tfu! Bohema i rewolucya!

Po czym wyskoczył przez okno.

-       Ale się tego namnożyło. Zamknij okno synuś, i idź spać.

Wyszła. Miała rację, namnożyło się. Każdy poczuł woń wielkości przez te wszystkie noble i konkursy literackie. Najgorsze że w ogóle nie poczuwają się do skromności. Zadufane takie coś i aby mu hołduj, błagaj o dedykację. Tacy od Picadora to pieniądze za to brali, ale oni mieli prawo, a taki to jeszcze mógłby dopłacać.

Że też oni nie chodzą do tamtego parku z latarnią, to by się trochę mniej drzew ścinało - pożytecznych przecież.

Obudziłem się po nocy obfitej w przeżycia strachliwe, paniczne. Kolejne bowiem godziny księżycowe naznaczone były snami moimi z poetami w roli głównej. Pozwolę przytoczyć sobie jeden ze straszniejszych, które zdążyłem zapisać w swoim dzienniku snów:

“Wyszedłem na ulicę, wyglądała jak ulica Krokodyli, jakby wyjęta od Schulza. Wyszedłem tam skrycie, jakby bojąc się zauważenia. Po ulicy krążyli w tę i z powrotem mężczyźni w sile wieku, wszyscy z bandażami na twarzach. Ja, ukryty za śmietnikiem, czekałem, mając z natury awersję do ulicy po której wszyscy chodzą w bandażach i nikt się nie odzywa. Minęła tak noc i minął tak kolejny dzień, i kiedy nastąpił wieczór, mężczyźni zdjęli bandaże, pojawiły się też kobiety, również zdejmujące bandaże. Poczułem jak ciarki przechodzą mi po plecach, gdyż przedstawiciele zarówno płci pięknej, jak i tej zgoła mniej, mieli twarze Czesława Miłosza.

Nie żartuję, pod przysięgą w sądzie wyrzeknę, że i kobiety miały twarz Miłosza, Czesława! Westchnąłem cicho, dziwiąc się. Poeci! Z twarzą przyszytą poety wielkiego! Westchnąłem chyba zbyt głośno niestety, bo wszyscy Miłoszowie odwrócili się w moją stronę. Straszne doświadczenie.
Krzyki się zaczęły donośne:

-       Patrzcie, on jeszcze nie jest Miłoszem!

-       Ludzie, przecież teraz w klinice masowo Miłoszów robią, niech skorzysta z przeceny!

-       Zawsze sama chciałam spróbować sił w chirurgii, chodź no tu, bratku!

-       W zeszłym roku nosiłem Jasieńskiego, ale szybko schodził. Pan też powinien Miłosza spróbować!

Wydaje się, że wszyscy poeci marni, pomioty literackie, wierszowane obszczymurki, zmieniają z gęby poety na poety gębę inną, jakby mój sen to był jakimś Ferdydurke kiepsko podrobionym.

Dlatego też odwróciwszy się na pięcie, pobiegłem w zaułek, uciekając przed hordą wściekłych pozorantów.”

Długo krzyczałem, budząc się. Poezję lubię, w poezji się lubuję, ale to chyba jakaś zmora naszych czasów, ta nieukierunkowana, żądna pochwały lecz ledwie sklecona, poezja Verlainów niby, ale nieutalentowanych. Koszmary prześladują mnie w związku z wyżej wymienionymi biedakami, u których brak pokory, solidny jednak upór w myśleniu, że robią pięknie i robią z pomysłem. Koszmary zresztą najpowszechniejsze są w moich sennych marzeniach.


Cykliczna żałość na pełnym morzu

Niedziela nadeszła chłodna i dżdżysta, zawiana liśćmi i pewna swej ważności. Rodziny wyszły na spacery po parku, birbanci zakręcili butelki ze smakową wódką, ptaki ćwierkały na chwałę pańską i niepańską. Wyszedłem i ja na spacer omotany szalikiem i niezmienną tytoniową chmurką jako pretekstem do wyjścia właśnie. Myśli moje krążyły dookoła kolejnej pracy, jej poszukiwań. Pływałem właśnie gdzieś niedaleko romantycznej idei zaciągnięcia się na statek, kiedy usłyszałem:

-       Ahoj, szczurze lądowy! - zakrzyknął ktoś flagowym okrzykiem zanadto przerysowanych na karty powieści marynarzy.

-       Dzień dobry! - odkrzyknąłem równie popularnym zwrotem człowieka w prosty sposób kulturalnego, by potem zaraz skrępować się i zdziwić.

Zaledwie pomyślałem bowiem o ludziach morza, jeden z nich pojawił się naprzeciwko mnie, wraz z łajbą, smrodem rumu i zapewne jakimś celem do osiągnięcia. “Tylko nie myśleć o podpoetach i będzie z górki” - pomyślałem, chwilę potem przeklinając samego siebie. Przecież właśnie o nich pomyślałem, głupi…

-       Będziesz pan stał i gapił się na Grubą Bertę, czy też na niej postaniesz parszywą stopą? - wykrzyknął globtroter wód morskich, akwariów, kufli i kieliszków.

-       Z chęcią obejrzę pańską Bertę.

-       Tfu! Gadasz jak jakiś studencik. Wsiadaj pan. - splunął, ale uśmiechnął się, zapewne na myśl o byciu studencikiem przed laty.

-       Pan również był uczniakiem? Ja akurat przerwałem studia, ale chyba nawyki w mówieniu zostały.

-       Cały chodzisz jak studencik, studencik. Ręką i nogą machasz jak istny skolofil!

Speszyłem się, gdyż rozczytał mnie jak broszurę towarzystwa ubezpieczeniowego, choć z oczu nazbyt mądrze mu nie patrzyło.

-       Nieważne, nauczymy cię rezonu! Płyniemy ku przygodzie! Wołają na mnie Baha! Kapitan Baha! Cumy rzuć, wiatr sprzyja! Fok staw, bosmanie! Przygotować się do stawienia grota! Do kroćset! Do tysięcy łajb rozbitych, na język wieloryba! Do stu tysięcy beczek rumu! Do dwustu czterdziestu pięciu holowniczych haków!

I tak właśnie kapitan Baha rzucał ku horyzontowi harde wyzwania w postaci różnorakich terminów powiązanych z morzem i związanych z tymi terminami liczebników. Pierwszą, najprostszą do zaobserwowania rzeczą z dziwnych jego zachowań był fakt, że wszystkie jego rozkazy spełniane były przez niego samego. To nie ja zatem byłem tu bosmanem, tylko drugi on. Kolejna sprawa - przez cały pierwszy tydzień podróży wymyślał nowe wykrzyknienia z liczebnikami i morskimi określeniami, ale ósmego dnia zauważyłem, że zaczynają się powtarzać. Zacząłem te liczby mimowolnie spisywać do notesu, z nadzieją na rozszyfrowanie jakiegoś kodu lub hasła. Nic jednak nie udało mi się z tych liczb zrozumieć, jak to z liczbami bywa zazwyczaj.

Od parczku, w którym ścieżki zazwyczaj udeptuję, nowotwór karmię i rozmyślam, oddalaliśmy się coraz bardziej. W końcu otoczył nas horyzont, po pewnym czasie niebo nachmurzyło się.

Zachciało mi się palić.

-       Kapitanie, papierosa to ja mogę na pełnym morzu ćmić?

-       Ochorowiałeś, studencik? Chcesz wystraszyć cel naszej podróży?

-       Przygodę?

-       Przygoda to droga, którą musieliśmy przebyć, żeby się tu dostać, chłopie. Pomyśl.

Zastanowiło mnie to “tu”. Przecież “tu” jest tylko kilometrami wody pod nami. Tak samo “tu” jak “tam” gdzie również są kilometry wody. Nie skomentowałem tego, bo moim celem była podróż, a nie jej cel. Niestety, sama żegluga obyła się bez emocji i skończyła najwyraźniej, toteż czekałem na rozwój wydarzeń, o nic nie pytając, wiele się natomiast domyślając.

-       Po tylu latach, po tylu latach… - drżąc, z harpunem w dłoni stał przy burcie Baha i tak ku sobie pomrukiwał. Ja tylko stałem, żeby nie przeszkadzać mu w jego pełnym skupieniu.

-       Największy narwal tego akwenu, a może i całego świata, zawiśnie nad moim kominkiem! - pokrzykiwał już coraz żwawiej, żywotniej i głośniej, ale zaraz, przypomniawszy sobie o obowiązującej i ważnej niezwykle w zawodzie łowcy narwali ciszy, zbeształ sam siebie w myślach - co szło poznać po marszczącym się czole i szarpnięciu głową w bok.

Jednocześnie marzenia o szpicu wielometrowym ogarnęły jego czaszkę wraz z zawartością, bo oczy jego zamgliły się i zaszkliły jednocześnie, błyszcząc. Przez tę chwilę rozmarzenia pozwolił umknąć szansie. Usłyszał plusk, ale wtedy było już za późno. Gdy tylko monodońska broń wynurzyła się z wody, spanikowany Baha rzucił harpunem, przecinającym ze świstem powietrze. I niestety nic innego, bowiem narwal umknął. Zdziwiłem się, że dzielny marynarz stoi jak wryty, zamiast rzucać drugim oszczepem. Krzyknąłem, gdyż podniecenie polowaniem i mnie chwyciło.

-       Miałem tylko jeden! - krzyknął zrozpaczony. Plasnąłem dłonią w czoło.

-       Jak to jeden, cztery dni żeglugi, żeby spudłować i wrócić z niczym?

Narwal pływał na grzbiecie, prześmiewczo krążąc dookoła poczciwej Berty.

Po moich słowach parsknął.

-       Ja tam nie żałuję. Ten głąb przypływa tu średnio co dziesięć. Za każdym razem z kimś innym, ale nigdy nie daje nikomu żadnego zadania, a sam ma trzęsące się ręce, bo pije na umór w wolnej chwili albo wieczorami pod pokładem. Nie pytaj skąd wiem.

Nie spytałem, bo odór alkoholu i potu niósł się od kapitana na odległości nieprzyzwoite, co na pełnym morzu jeszcze bardziej było wyczuwalne. Narwal skinął na mnie, żebym zbliżył się i przechylił przez burtę. Nachyliłem ucho.

-       Młody, jestem tu jedyny. Nie mogę stąd odpłynąć, tylko tutaj woda mi służy. Ten żeglarz jest moją jedyną rozrywką od lat dziesięciu. Przypływa, rzuca jednym harpunem i odpływa, przeklinając. Podejrzewam że ma jakieś chroniczne zaniki pamięci, bo widziałem przez bulaja, że pod pokładem trzyma harpunów dziesiątki. Nie płyń z nim więcej, bo może coś sobie przypomni, wywołasz coś i zejdzie po te cholerne pręty, coby mnie ucapić, serią może mu się udać. Znikaj i nie pozbawiaj jego i mnie sensu życia.

Wzruszyłem ramionami. Nie tak wyobrażałem sobie przygodę. Monodon monoceros zniknął w odmętach, my złapaliśmy wiatr w żagle i też zniknęliśmy - kapitan Baha w łzach i żalach, ja w dymku tytoniowym i zażenowaniu.

Decyzja o nowości

Będąc istotą stworzoną z prokrastynacji i na niej się opierającą (z czego niedumnym, właściwie to tym gardzę), wybywałem z domu-azylu wciąż i cały czas na coraz to nowe spacery, będące sposobem na odwlekanie wszystkiego. Wszystkie jednak krążyły wokół parczku nieznudzonego, parku niezbitego, w którym wciąż jednak się nowe rzeczy i persony pojawiały nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co.
Postanowiłem tym razem wyzwolić się z ram i powiązać swoją pseudorobinsonadę z dalszymi połaciami staruszki Ziemi niż podlampowe szubienice czy iluzyjny stawek z ofiarą bardziej cokolwiek inteligentną, niż drapieżnik.

Uzbroiłem się zatem w namiot i niezbędne do dłuższej wyprawy przybory - garnek, zapałki, trochę pieniędzy i wiele innych drobiazgów. Wielkie Miasto wyrastało na horyzoncie ogródka jordanowskiego niczym górski masyw. Mama moja, biedna ze swoją cebulową zupą, żegnała mnie w progu. Wysłałem ostatni pocałunek przed wyprawą, odwróciłem się i zjechałem po poręczy na sam dół budynku.

Pełen dobrych myśli, ideałów i nadziei, przewędrowałem przez park, będący areną na której rozgrywało się moje dzieciństwo. Teraz wędrowałem w miejsce odwrócone - nieznane, szklane i wyższe, niż skromna kamienica na skraju pół-lasu pół-placu, z jej linkami na pranie (z których korzystali okolicznościowi denaci - od dwóch do czterech w ciągu roku, najczęściej w okolicach Bożego Narodzenia i Trzech Króli) i trutką na szczury rozsypaną po linoleum w korytarzu.

Rozległy śródmiejski ogród pożegnał mnie milczeniem, może wzgardy mną odchodzącym, a może nadziei na mnie wracającego. To się dopiero okaże.


Odejście w tramwaj i z tramwaju

Wyszedłem z parkowego buszu pierwszy raz w życiu. Spojrzałem pierwszy raz z zewnątrz na omszałe lipy, miejsce dziecięcego wigoru i roztrzepotania. Słońce igrało z liśćmi, zestawiając plamy i plamki różnych odcieni zieleni w jeden odcień, pośredni. Zasalutowałem, po czym odwróciłem wzrok i położyłem go na tym, co czekało na mnie po przeciwnej stronie.

Był to przystanek tramwajowy, niegdyś szary, teraz głównie zardzewiały, z plamami błyskającej jeszcze stalowości. Nie czytałem nigdy rozkładu jazdy wehikułów-gąsienic, na przystanku nikogo nie było, więc pozostawiłem sprawę przyjazdu tramwaju losowi, siadając po prostu na ławce.

Przyjemne zastanowienie na temat przyszłości ogarniało mnie, kiedy tak siedziałem opakowany swoimi rzeczami w cieple zwielokrotnionym przez plastik zadaszenia.

W końcu czeka mnie wyłącznie nowość i lepsze, jak się zdaje.

Nadjechał wreszcie, zielony zdobywca miejskich torów i morderca marzeń o zdobyciu prawa jazdy niekiedy. W pośpiechu zaplątałem się w namiot i garnek strąciłem znad ogniska, wylewając zupę na chodnik przed przystankiem. Czasu coraz mniej tymczasem, toczyła się ku mnie maszyna. Zwinąłem płachtę namiotną pod pachę, garnek z wrzącą jeszcze pomidorową chwyciłem w tę samą rękę, coby mieć kolejną w zapasie. Gubiąc się samemu w zaplocie sznurków i parze buchającej z nierdzewnych ryz, w których trzymałem posiłek, wtoczyłem się do pojazdu.

Leżąc na plecach, ucieszony, że uratowałem coś co ratowało mnie z kolei przez ostatni dzień, odetchnąłem z ulgą. Nagle przystąpił do mnie pan ze zwisającą z szyi plakietką.

-       Dobry, widzę że pan tu leży ale jednak jedzie. - wyrzekł. Faktycznie, leżałem ale jechałem.

-       Muszę przyznać panu rację. Coś nie tak?

-       Leży się za darmo, jedzie się za pieniądze. Bilet pan ma?

Tym pytaniem zbił mnie z tropu, niechętnie przyznam. Poczłapałem do kierowcy, patrzącego z pogardą w każdą przestrzeń poza torami.

-       Chciałbym kupić bilet, i dzień dobry - zmusiłem się do uprzejmości, widząc wzrok mogący podpalić snopek siana samym spojrzeniem, niczym lupa o wielkiej mocy skupiająca światło słoneczne.

Władca maszyny wskazał tylko na tabliczkę - “NIE ROZMAWIAJ ZE MNĄ, GDY PROWADZĘ”. Usiadłem, zniechęcony możliwością utraty wszystkich oszczędności już w pierwszym dniu podróży do Wielkiego Miasta, z gwoli ścisłości, Przedmieść Wielkiego Miasta, tuż przy Parku im. Miasta Partnerskiego Wielkiego Miasta, gwoli ścisłości jeszcze większej.

Odwracając wzrok od motorniczego, spojrzałem pod jedno z plastikowych, szarych siedzeń. Pod nim, za małą kratką, wydawałoby się, wentylacyjną, pojawiła się para oczu, wydawałoby się, mrugających. Kratka uchyliła się, zachęcając abym się przez nią przecisnął, co też skwapliwie uczyniłem, niestety łamiąc przy okazji prawo i o dziwo, nie łamiąc się samemu, bowiem kratka była wielkości połowy przeciętnego piekarnika.

Okazało się, że przed zasileniem skarbu państwa zostałem uratowany przez tramwajowego szczura. Zapomniałem niestety o garnku z pomidorową, który został na samym środku przejścia.

Kanar, odwrócony podczas mojego pozornego znikania, uległ wrażeniu że zniknąłem faktycznie i całkiem namacalnie mnie już nie ma, a jedynym co po mnie zostało był garnek parującej pomidorowej.

-       Cholera. Cholera. Człowiek zniknął w moim tramwaju. - począł mamrotać służbista, teraz już spocony na twarzy i, co dało się wyczuć, na plecach - muszę zatelefonować pilnie, proszę się zatrzymać! - krzyknął do kierowcy, wyciągając chustkę drugiej świeżości z kieszeni i ocierając nią szczeciniastą brodę z kropli potu.

Ten uniósł kciuk w górę, niczym cesarz rzymski podczas widowiska. Mimo niekorzystnego położenia tramwaju (środek ronda) zatrzymał pojazd. Teraz mógł zareagować bardziej obficie. Powoli odwrócił się, ukazując twarz straszną, bijącą wręcz ciemnością. Nie urągając motorniczym całego świata, do tego jednego poczułem wtenczas olbrzymią niechęć, powiedział bowiem:

-       Spokojnie Ralf, ludzie znikają. Oprócz nas i tych dwóch babć nikt go nie widział. - mrugnął do Ralfa, uśmiechnął się okropnie, odwrócił do szyby i poderwał maszynę do jazdy.

Kanar, kanarczyk, kanaryjczyk przyznał mu w duchu rację, przestał się denerwować. Przekonany o bezpieczeństwie swojej dalszej kariery w komunikacji miejskiej stwierdził że konsumpcja mojej nieszczęsnej, zapomnianej zupy będzie nie od rzeczy.

Mogłem tylko zaciskać pięści i tłumić burczenie w brzuchu.

Szczur, mimo że nie mówił zbyt wiele, wydawał się być przyjaznym - cały czas częstował mnie jakąś brązową, grudkowatą mazią. Niestety musiałem odmówić poczęstunku.

Tramwaj wyjechał już z okolic wypełnionych państwową zielenią i wjechał prosto w burżuazyjne przed-miasto domostw rozległych i przesyconych. Mimo zbliżania się do centrum, te dzieła neomodernizmu i eklektycznego, nowobogackiego braku gustu wciąż były poza zasięgiem cienia rzucanego przez wieżowce. Obserwowałem to wszystko z podpodłogowej perspektywy przerdzewiałego, dziurawego boku maszyny.

Szczur miejski, imponującej wielkości, szeptał mi na ucho:

-       Po coś tu przyjeżdżał, studencik? Na dalekich peryferiach życie sielskie-anielskie, tutaj męczysz się każdym dniem. To co cię spotkało tutaj, to tylko prolog do męki-udręki.

Kolejna persona rozpoznała we mnie studencika. Poczułem się jak celebryta. Już nawet nie chciało mi się tłumaczyć.

-       Życie na dalekich peryferiach oprócz bycia sielskim-anielskim, jest również nudne. Nie rozwijające.

Szczur zaśmiał się.

-       Głupiś, ja bym wolał grzać się przy kominku w norce, niż przeszukiwać podtramwaja zapyziałych Ralfów. Niestety nie mogę. Jeśli ty możesz, to czemu z tego nie skorzystać.

Szczur odwrócił się, a tramwaj zatrzymał.

-       Wysiądź tutaj. Tylko pamiętaj co ci mówiłem.

Wytoczyłem się zatem przez kratkę znajdującą się na zewnątrz metalowej ściany. Pomachałem Ralfowi, wyglądał jakby miał dostać zawału. Naciskał gorączkowo przycisk otwarcia drzwi - niestety szynowy wehikuł już ruszył, byłem niedoganialny, jak na kogoś kto zniknął przystało.

Wędrówka przez przestrzeń, Wiec Dziecięcy i skryta społeczność

Dopiero teraz ogarnął mnie dreszczyk emocji, znalazłem się bowiem w środku nieznanego. Olbrzymie przestrzenie Wielkiego Miasta uniemożliwiały tu zapewne poruszanie się piechotą. Chodniki, zauważyłem, rzeczywiście mało wytarte. Po horyzont, gdzie by nie spojrzeć, domy lokalnego establishmentu, politycznej zgrai, handlowców, celebrytów, biskupów, dorobkiewiczów w branży naftowej, generałów i podżegaczy społecznych o wielu zerach na koncie. Wszystkich ludzi będących do cna ludźmi przez miasto wchłoniętymi, którzy mówią: “Potrzebuję spokoju od miasta”, kiedy tak naprawdę żyją na tych pół-przedmieściach jakby podłączeni do kroplówki.

Czytałem o takich ludziach w kolorowych magazynach. Zastanawiało mnie, jak wygląda życie przedmieszczan. Ja o sobie mogę powiedzieć, że jestem chyba zewmieszczaninem. Z zewnątrz. Oni są rozdarci, duchem w samym epicentrum centrum, pokrytego wiecznym betonowym cieniem, ciałem w luksusowych domostwach o oszklonych tarasach i miękkich, przystrzyżonych trawnikach. Nie wiem, czy współczuć, czy śmiać się z tak błahego cierpienia.

Teraz jednak stoję przed przystankiem, i po horyzont, gdzie by nie spojrzeć, domy lokalnego establishmentu, politycznej zgrai…

Nic nie pozostało więcej, niż tylko być pierwszym użytkownikiem tutejszych chodników. Postawiłem więc pierwszy, niepewny krok - nikt nie wiedział czym naprawdę jest ten bruk, dopóki ktoś nie postawił na nim stopy. Czułem się przez moment jak Louis Armstrong, stanowiący że księżyc faktycznie jest księżycem. Ja ustanowiłem ten chodnik chodnikiem, potwierdziłem jego funkcję, niesprecyzowaną od dnia położenia kostki przez zbieraninę więźniów kapitalizmu oraz placówek resocjalizacyjnych.

Dziarskim krokiem przemierzałem kolejne kilometry, ale przede mną pojawiała się następna przecznica, następna hacjenda, wydawało się, podróż bez końca. Ani śladu cienia wieżowców. Pustynnej nieskończoności przydawał fakt, że słońce lało żar zarówno na ulicę i żywopłoty, jak i na mnie, ale niestety na nikogo innego. Zdało się, że przedmieście zamarło na widok pieszego wędrowca. Po kolejnym hektarze, cały czerwony z wysiłku, podejmując próby oddychania, zwróciłem wzrok na któryś z identycznych domów - w oknie, przy samej szybie, rozpłaszczył się nos dziecka, dzielący linię oczu na pojedyncze, granatowe kule. Nie zwróciłem na to zdarzenie uwagi, chociaż dzieci jest teraz niewiele. Prawdopodobnie przeszkadzały dorosłym w wielkomiejskim życiu, karierze i sławie, więc tutaj, przy guwernantkach, tłoczyły energię w swoje, całkiem nowe jeszcze, życie.

Zmusiłem się do przejścia kilku więcej kroków do przodu, jednego, niezamierzonego kroku w tył i upadku na ziemię pod ciężarem skwarnego wędrowania.

Uczułem jak moje ciało oddala się ode mnie, zobaczyłem samego siebie, leżącego na dole. Moje widzenie z perspektywy lampy ulicznej zaciekawiło mnie niezmiernie i zastanowiło. Czy umarłem? Czy nie żyję? Czy tak właśnie wygląda wieczność? Podróżowanie jako nic po wszystkim? Gdzie teraz odbywa się cały proces myślenia, jeśli nie w mojej głowie, tam na dole? Sondaż, który prowadziłem za swoim czołem został przerwany przez trzaśnięcie drzwiami po prawej. Na pustą ulicę, naznaczoną stopami dopiero od niedawna, wybiegło dziecko, by przyjrzeć mi się bliżej. Ręka uniosła się do ust w zamyśleniu. Chwila niepewności, powrót do domu, trzaśnięcie drzwiami. Po chwili wybiegło znowu, z innym dzieckiem. Rozlegają się kolejne trzaśnięcia, z całej długości asfaltu wybiegają dzieci, by podejść i zastanowić się.

Dookoła mojego ciała utworzył się swoisty Wiec. Wiec Dziecięcy. Dzieci wiecowały.

-       Ogłaszam zgromadzenie nadzwyczajne Dzieci Dwudziestej Piątej Ulicy. Rozpoczynam obrady. Przekazuję głos przewodniczącej, Wandzi. Proszę usiąść. - zakomunikował piegowaty chłopiec o chomikowatych policzkach.

Wszystkie dzieci usiadły, krzyżując nogi. Stała tylko Wandzia, niewysoka blondynka, wyglądająca na lat najwyżej dziesięć. Otworzyła usta, zamknęła je, znów charakterystycznym gestem uniosła palec do ust, po czym przemówiła.

-       Ja, Wandzia, jako przewodnicząca Dzieci Dwudziestej Piątej Ulicy, uważam uroczyście, że ten pan zasłabł. Dorośli zwykle dzwonią po karetkę. Ale ten człowiek nie wygląda na całkiem dorosłego. Pytam zgromadzenie dziecięce, co uważa za słusznym zrobić w zaistniałej sytuacji.

Rozgorzały dyskusje. Przekrzykiwano się i szczypano, ale z sympatii raczej niż złośliwie. Rzadko się coś dzieje na Dwudziestej Piątej Ulicy, toteż poważniejsze wydarzenie wywołało poruszenie wśród społeczności.

-       Zostawić, zostawić nieznajomego! - uformowało się jedno stronnictwo - Nie wiemy co zrobi jak się obudzi! Jest większy i silniejszy od nas!

-       Zwiążmy go więc kiedy jeszcze nie jest przytomny, pomóżmy mu, mimo wszystko będziemy mieli nad nim przewagę! - oponowało inne stronnictwo, któremu szczerze w duchu, jeśli można tak powiedzieć, kibicowałem.

-       Zadzwońmy po karetkę, nie wiemy czy możemy zapewnić mu odpowiednią opiekę - padła propozycja ze strony rudowłosej dziewczynki w ogroszkowanej sukience.

-       Nie sądzę żeby to był dobry pomysł, moja mama kiedyś pojechała karetką i nie wróciła - wtrąciła się jakaś dziewczynka, siedząca dotychczas na obrzeżach zgromadzenia, sama.

Zapadła niezręczna cisza.

Wandzia odezwała się słowami:

-       Zabieramy go! Chłopcy, przenieście go do mnie! Mój dom jest najbliżej.

Wiec został zakończony.

Dwóch największych chłopców wzięło moje rzeczy, kolejnych czterech zaczęło ciągnąć moje ciało po ziemi. Zajęczałem, kiedy głowa uderzyła o krawężnik. Położono mnie na stole i związano.

Dzieci te wydawały się nadzwyczaj samodzielne, w przedziale wiekowym od siedmiu do jedenastu lat, wszystkie potrafiły posłużyć się każdym sprzętem gospodarstwa domowego, co zauważyłem później. Wszystkie też czytywały Arystotelesa. Kilkoro było w stanie mówić w trzech językach. Ja w tym wieku najczęściej jadłem piasek, ewentualnie papier, dlatego też zazdrościłem, albo i nie zazdrościłem tym dzieciom. Z jednej strony, przed nimi wielka przyszłość. Z drugiej jednak już od małości były poddawane wielu niedogodnościom wielkiego umysłu. Stworzyły zwartą społeczność dzieci-geniuszy, samoedukujących się, nieco zamkniętych w sobie (jednak w swoim towarzystwie dobrze się czujących) mistrzów retoryki, medycyny, aktorstwa. Kiedy leżałem przez kilka dni oddychając jedynie, widziałem cały czas oczyma świadomości konkursy piosenki, warsztaty z pierwszej pomocy, przedstawienia teatralne i obserwacje gwiazd, odbywające się w domu Wandzi, będącym pewnego rodzaju centrum.

Dom ten, olbrzymia willa, znajdował się całkowicie we władzy córki wielkomiejskich celebrytów. Nie było ich w domu cały rok z wyjątkiem kilku dni świątecznych, poza tym Wandzia powinna mieszkać z guwernantką. Tej jednak dziewczynka płaciła z kieszonkowego wystarczającą sumę, by nie pojawiała się w pracy i rzetelnie kłamała podczas świątecznych inspekcji.

Zadziwiająco długo utrzymywał się stan mojej nieprzytomności, według badań młodocianych sanitariuszy wszystko powinno już dawno wrócić do normy. Tu wtrąciła się samotna dziewczynka, pojawiając się znikąd.

-       Może po prostu jeszcze nie wrócił.

Ośmiolatkowie w kitlach wzruszyli świeżymi, chłopięcymi ramionami i przytaknęli jej, śmiejąc się do siebie, wyrzutka przecież na niczym się nie zna. Ja jednak podążyłem za jej radą. Zacząłem poruszać się w kierunku mojej głowy, próbując wniknąć przez oko i ucho. Światła, wydawałoby się, zgasły na sekundę. Zamrugałem. Byłem u siebie.

-       Cholera, gdybym wiedział, że to takie proste, wróciłbym już dawno. - odezwało się stołowe ciało, którym byłem.

Chłopcy w kitlach oniemieli. Teraz samotniczka z kolei wzruszyła ramionami, uśmiechając się. Mówiła przecież, to takie proste.

Wandzia została natychmiast powiadomiona o moim wybudzeniu. Teraz była w towarzystwie “tej dziwnej”, dzięki której się obudziłem. Podziękowałem i poprosiłem o rozwiązanie mnie. Jedynym warunkiem wyjścia na wolność było zachowanie w tajemnicy konspiracji-pantokracji, jaka wykształciła się na Dwudziestej Piątej. Wiedzieli o mojej nieobecności w ciele dzięki Stefci, odosobnicy-samotnicy. Dzieci które przeczytały już niektóre ze świętych ksiąg tak ją urządziły, że inne nie chciały z nią rozmawiać. Oskarżały ją wyrazami w nieznanych mi językach. Poznałem że to obelgi po tym, że twarze czerwieniły im się ze złości i pokazywali palcami, gdy do niej/o niej mówili. Teraz, kiedy wskazała mi drogę powrotu, Wandzia zwróciła na nią uwagę i wynagrodziła hojnie najlepszymi pralinami jakie miała w domu - tymi, które dostała jej mama od jej taty. Stefcia nigdy nie jadła pralin, korzystała jako dziecko biedniejsze z systemu dziecięcej zapomogi. Dzieci biedniejsze nie miały jak opłacać guwernantek albo guwernerów i groziłoby to wydaniem się całego systemu. Przy tym należy dodać, że dzieci biedniejsze były potomkami celebrytów, polityków etc. etc. którzy wywołali jakiś skandal, w skutek czego teraz nie siedzą w Wielkim Mieście jako ci wspaniali ale ci, którzy próbują odzyskać dobre imię, wydając wszystko na fundacje charytatywne czy promocję zdrowej żywności. Nieświadomie uczyniłem życie Stefci nieco lepszym w tym dziwnym, dziecięcym państwie. To mnie pocieszało, kiedy odchodziłem. Dzieci pokierowały mnie do najbliższego przystanku, z którego mogłem dostać się do hotelu dla tych, którzy chcieli przetrwać na tej miejskiej pustyni w drodze do Centrum.

Podziękowałem i ulotniłem się, zachowując istnienie państwa w państwie w swojej głowie i tajemnicy jednocześnie. Za mną drzwi zatrzasnęły się, i oprócz moich kroków znowu panowała na ulicy głucha cisza.

Neony Hotelu Zavistow oraz niecodzienna jego aparycja i cel

Tak też trafiłem na kolejny przystanek, by kupić bilet ZANIM tramwaj ruszy i odbyć podróż bez większych przeszkód jedną z najkrótszych linii przedmieść, w której to (co niestety nie było mi wiadome) żaden kanar oczywiście nigdy stopy nie postawił. Zdziwiony wyszedłem przed hotelem Zavistow, pełnym świateł i migotliwych żyrandoli już na werandzie. Budynek zdawał się nieproporcjonalnie powiększać w miarę podchodzenia do niego, to znaczy rósł ze zdwojoną szybkością w stosunku do innych budynków. Hotel Zavistow przygniatał swoim rozmiarem sąsiednie gmachy i stanowił, miałem szczerą nadzieję, półmetek mojej podróży po przedmieściach, których miałem już powoli dosyć. Bijąca od niego łuna luksusu sprawiała wrażenie, że wszystkie bogatości dookoła więdły. Eklektyzm tej osobliwości zezwalał na delikatny oczopląs. Nad całością konstrukcji o spadzistych dachach górował olbrzymi neon “Zavistow”, jarzący się niebieskawą poświatą. Barokowa fasada, weranda otoczona jońskimi kolumnami. Okna zdradzające ścisły związek z rokoko. Dach pokryty drewnianym gontem. Ściany w kolorze lilaróż. Nieprzyzwyczajony do podobnych architektonicznych wydziwień przetarłem oczy. Wszędzie powoli osiadał wieczorny mrok, kiedy ta żarówka rodem z Las Vegas oświetlała najbliższe domostwa. Domyślałem się, że bez solidnych rolet ich mieszkańcy nie poradziliby sobie z niegasnącymi światłami tego cudownego przybytku wszelkiej wspaniałości.

Idąc w stronę jasności myślałem sporo. Obraz hotelu nierealnie wręcz powiększał się i powiększał, kiedy ja zdawałem się stać w miejscu, będąc w ruchu, idąc przecież. Zatem szedłem dość długo, by rozmyślać, choć wcześniej idąc myślałem raczej o kolejnym kroku, o tym co mnie czeka dalej.

Samotność zaczynała doskwierać mi w podróży. Poznałem już dotychczas dość dużo ludzi, wciąż jednak czułem się sam. Tyle przestrzeni między mną a innym człowiekiem na tych peryferiach cywilizacji. W Centrum ta sytuacja musi się zmienić. W centrum ludzie się tłoczą, przepychają, tłumują się i tumultują. Hołoczą i swołoczą. Niemożliwym jest tam zostać i nie być blisko kogoś, wydaje się.
Pomyślałem o Mamie, zachciało mi się wracać tam, do tej kamienicy przy parku. W takich momentach uważny i zdyscyplinowany podróżnik przez moment wspomina, by potem powiedzieć sobie: “Przecież tam wrócę - kiedyś.” i faktycznie kiedyś to robi. Podróżnik nieuważny i niezdyscyplinowany waha się między powrotem a dalszą wędrówką w tej właśnie chwili, kiedy nostalgiczna myśl się pojawia. Byłem drugim typem wędrowca. Wahałem się.

Zawsze dawała sobie radę sama. Zresztą, sąsiadka zawsze może jej pomóc, pewnie często u siebie bywają, są przyjaciółkami. Ale teraz tylu tych poetów, może znowu któryś wejdzie przez okno? Czy i z tuzinem poradziłaby sobie wałkiem? Skoro już pomyślałem o poetach (zaklinam: nie pojawiajcie się tutaj, skoro już o was pomyślałem!) to plusem tej mojej wędrówki jest to, że ani jednego dotychczas jeszcze nie spotkałem. Kolejną sprawą jest jednak to, że poeci, w zależności od gatunku, wychodzą o różnych porach dnia, a najczęściej nocy. Następnym kryterium spotkania poety jest obowiązująca moda: czy poeta powinien przebywać na wsi, na przedmieściach, czy w mieście? W którym miejscu świętej wędrówki liryczni, nieutalentowani prorocy/krzykacze wieku najnowszego się znajdują? Śmiem życzyć im, by w możliwie najgorszym.

Wracając jednak do Mamy i tęsknoty za domem: nie chciałem być słabeuszem, pokazać że cofnąć się można i należy z potrzeby serca. Chciałem być jak z książek. Na imię mieć “Nie”, na drugie imię “Cofam”, a na nazwisko “Się”. Tak właśnie mieć na imię i nazwisko, ale miałem inaczej, stety bądź niestety.

Zanotowałem sobie w umyśle (po bitwie z myślami - zawrócić czy też nie?) żeby zadzwonić przy okazji do Mamy, chociaż zaledwie kilka dni mnie nie było. Uczciwe mi się to wydało, zadzwonić, powiedzieć gdzie i jak daleko jestem. Z hotelu pewnie można było zatelefonować.

Jak na wezwanie, hotel był już na wyciągnięcie ręki, tuż przede mną, po dłużącym się spacerze z jednej strony ulicy na stronę przeciwną. Nie żywiłem większej nadziei na uzyskanie sympatii rezydentów ekskluzywnej noclegowni, zważywszy na mój wyświechtany już ubiór i nieczyste oblicze. Podążał za mną również charakterystyczny zapaszek.

Mimo wszystkich wątpliwości, odźwierny w różowej liberii uśmiechnął się tylko, zapraszając mnie do środka. Odwzajemniłem uśmiech niepewnie, odsłaniając zęby. Odźwierny uśmiechnął się szerzej. Wydało mi się to dziwne, gdyż nigdy wcześniej nie słyszałem o tym, by w wysokiej klasy hotelach przyjmowano ludzi wyglądających na bezdomnych z takim entuzjazmem. Może i bezdomni teraz mają pieniądze? A może ktoś zaprojektował ubrania stylizowane na ubiór bezdomnego? Czy i perfumy w takim razie musiał ktoś tak skomponować, że pokrywały się z zapachem człowieka nabrzmiałego słońcem, ale i własnym potem? Ludzie mogą upodobać sobie przecież wszelkie dziwne mody i dominanty, wrócić umysłem do tego, co kiedyś ordynarne i uznać to za piękne i wyjątkowe, i vice versa. Czyżby tym razem na warsztat zostali wzięci kloszardzi?

Okazja do zastanowienia uciekła jednak razem z twarzą odźwiernego. Lobby, które właśnie mi się ukazało, utrzymane było w łączonym stylu i korespondowało z zewnętrzną sferą budynku na swój dziwaczny sposób. Meble w stylu rokoko podrygiwały na pajęczych nóżkach. Kiedy ktoś wstawał z krzesła, przez nieuwagę prawie mógłby zabrać je ze sobą. Stoły z kolei ciężkie i zdobione, nie dawały się w razie potrzeby przenieść i połączyć, ze względu na swój ciężar. Chimery na nogach ław nieustępliwie ciągnęły blaty w dół. Ciepłe to wnętrze, udekorowane obrazami scen mitycznych i łączące epoki sprawiało wrażenie przytulnego ale miejscami także nieprzystępnego. Wydawało się, że ktoś, dekorując je, wykupił po prostu asortyment kilku sklepów z antykami i poustawiał zakupione przedmioty w losowej kolejności i położeniu. Po krótkim ogarnięciu wzrokiem pierwszego pomieszczenia, dotychczas pustego, zbliżyłem się do recepcji. Tam siedział starszy pan, pijący z kubka coś, co mimo transparentności uderzało moje powonienie zapachem zbliżonym do rozpuszczalnika - znaczy, nie była to woda. Gdy zwrócił na mnie swój wzrok, twarz jego gwałtownie naciągnęła się w uśmiechu, by staruszek, lekko nierzeczywisty, nie spuszczając ze mnie swojego spojrzenia, wsunął kubek pod biurko.

-       To pan? - przemówił pierwszy.

-       Nie da się ukryć, to ja - odpowiedziałem.

Wiekowy człowiek ściągnął kluczyki z zawieszki opatrzonej czerwoną wstążką parę kluczy, wręczył mi je bez słowa, po czym zaklaskał z podniecenia, śmiejąc się, i znikł. Wzruszyłem ramionami. “Ludzie znikają, Ralf”. Powszechna praktyka ostatnio, to znikanie. Czy byłem jedynym klientem, że tak się starowina ucieszył? Żadnych innych kluczy nie zauważyłem na zawieszkach za jego plecami, to jest, muszą być wydane.

Zegar wahadłowy zabił czterokrotnie, tworząc basową melodię północy. Chwilę potem dało się słyszeć trzeszczenie schodów, by potem można było zobaczyć błysk wypastowanych lakierek i w kant zaprasowane spodnie, zgodnie z ruchem postaci schodzącej po schodach kołyszące się lekko i opadające. Owe zaprasowane spodnie i lakierki stanowiły przedłużenie osoby znamienitej. Jej przedłużenie stanowiło także cygaro i luźna postawa.

Szło poznać po pozie w schodzeniu i kroku, że osoba była właścicielem hotelu, prawdopodobnie panem Zavistow. Zaśmiała się jego persona jowialnie a gromko, ciesząc się widocznie na mój widok, gdyż ja tylko byłem aktualnie w lobby hotelu. Widocznie wzięto mnie za kogoś, kim nie byłem. Póki co nie przeszkadzało mi to, szczególnie że mój budżet był już nieźle uszczuplony. Teraz miałem szansę na przespanie tu nocy, jeśli dobrze pójdzie, za darmo. Schody wreszcie się skończyły, zatem kroki ustały i trzeszczenie desek ustało.

Osoba weszła i zagarnęła sobą całą przestrzeń, jak na znamienitość przystało. Zaproszono mnie do stołu. Nawet na przedmieściu przedmieść przy Parku im. Miasta Partnerskiego Wielkiego Miasta chodziły słuchy o charyzmatycznym przedstawicielu klasy wyższej, chyba jedynym przebywającym na przedmieściach poza sezonem letnim. Dziwię się, że nazwisko jego nie wleciało mi do głowy, gdy tylko zobaczyłem neon.

A mówiono o nim rzeczy straszne, o czym uświadomiłem sobie, do stołu w pustym lobby siadając. Staruszek-recepcjonista, w otoczce nierzeczywistości, pojawił się znowu, niosąc pieczoną gęś na srebrnej tacy. Zostawił nas samych i gęś, znowu znikając. Talerze i sztućce pojawiły się.

Zadrżałem, gdy Zavistow wyciągnął w moim kierunku nóż, biorąc jednak na cel potrawę na środku stołu. Mówiono o nim, że jest wspierany przez mafię, że wsławił się obrabowaniem banku na ulicy Janukowycza. Zabił wtedy ponoć czternaście osób, żeby potem prać brudne pieniądze w tym właśnie, na pokaz zrobionym hotelu. A ja, stylem wybitnego głupca, nie przypomniałem sobie tych wszystkich plotek, i miałem nadzieję, pomówień. Opanowałem jednak drżenie rąk, przecież rozmawiałem już kiedyś ze Śmiercią/Markiem. Co to dla mnie, Volodia Zavistow, właściciel nazwiska o jego hotelu. To znaczy właściciel hotelu o jego nazwisku.

Należałoby zacząć od poważniejszego opisu twarzy pana Volodii, gdyż wyrażała ona, w przeciwieństwie do większości twarzy większości ludzi, dokładnie każdą emocję żyjącą przez czas nieokreślony gdzieś pod ciemieniem. Zmarszczki gęsto oplatały jego policzki, okolice nosa i oczu. Nie był zatem, jak można wywnioskować z plotczynego kontekstu, chłopcem od czarnej roboty we wspomnianej mafii, jak sądzę. Pewnie zajmował się raczej papierkową robotą, nawet nie kwestiami prawnymi, gdyż jak mówiłem, każde kłamstwo jego mimika od razu by ujawniła. Nawet prześwitująca przez rzadkie włosy łysina marszczyła się na kształt uśmiechu, gdy się śmiał. Teraz gospodarz tego przybytku śmiał się w duchu, a po chwili i do mnie, gdyż wyśpiewała do mnie jego twarz, zmarszczki jego ułożyły się i żleby jego twarzy zmieniły swoją pozycję. Uśmiecha się wyraźnie. Po chwili przemówił.

-       Igor Marymont! Zacny alpinista, który, okazuje się, zawrócił z trasy! A mówiono o panu, panie Igorze, żeś pan przepadł z kretesem gdzieś górskich zamieciach! Jednak co człowiek twardy to twardy!

Spróbowałem wczuć się w rolę, mogącą zapewnić mi przeżycie.

-       Owszem, co twardy to twardy! Już byłem na samej górze Mordwandu, kiedy olbrzymie zwały śniegu spadły mi na głowę, a ja razem z nimi stoczyłem się w dół. Uratowałem się tylko przez to, że na skałach w dole jakieś dwa metry puchu. Dwa metry były jednak i nade mną. Uratowałem się, rozgrzebując się nieco w dziurze przez moje ciepło wytworzonej. Śnieg zaczął tworzyć lód nad moją głową, zatem i wyjścia górą nie miałem, gdyż powstało twarde sklepienie. Wziąłem więc zapalniczkę, i po dwóch dniach w nieprzytomności, kiedy to cudem uratowałem się od zamarznięcia, zacząłem sunąć niepostrzeżenie przez czapę śnieżną, z góry nietkniętą, śliską jednak i zbitą.

Twarz pana V. natychmiast wyraziła zdziwienie, jego usta ułożyły się na kształt litery “O”. Byłem pewien, że gdybym wetknął mu tam teraz haczyk z przynętą, połknąłby. Bardzo ckliwy gospodarz. Miałem jednocześnie wyrzuty sumienia, ale w miarę jak zbliżałem się do Wielkiego Miasta, jak przypominałem sobie plotki o Zavistowie… nie mogłem przecież teraz się przyznać do kłamstwa komuś z wielkomiejskiej mafii, gdyż moja podróż skończyłaby się dużo szybciej niż miałem nadzieję ją pociągnąć. Poprosiłem o telefon, mówię mu, do mamy chciałbym zadzwonić. Wielki i poważny, ckliwy jednak i dziecinny, natychmiast krzywi się, preludiując do płaczu. Rzęsista łza kapie na podłogę, widzę jak drga w powietrzu, zanim rozpryśnie się na dywanie. Dziękuję.

Podnoszę słuchawkę i wykręcam numer, naszyty na jednej z moich podkoszulek. Długo czekam, wysłuchując sygnału połączenia.

-       Halo? Kończ pan szybko, miastowe są drogie dla obu stron. - słyszę. Ja też łzawię, szczerze zupełnie, gdyż za Mamą tęsknię poważnie. Hotelarz jednak podlewa dywan obficie, łka jak najęty. Macha ręką, że on pokryje koszta.

-       Mamuś, to ja. Jestem wciąż na przedmieściach, w hotelu Zavistow. - mówię wzruszony.

Pytam co u niej, ale zostaję zakrzyczany, że w jakim to ja hotelu wylądowałem. Uspokajam gestem właściciela willi. Ten już tarza się po dywanie we własnej rosie i katarze.

Uspokajam również Mamę. Mówię że właściciel bardzo gościnny, sympatyczny. Mówi mi moja rodzicielka, że już niedługo będzie zdejmowała linki od prania, bo zbliża się Boże Narodzenie. Zrozumiałem. Smutno mi się zrobiło, że nie wrócę do domu na święta. Zawsze zdejmowaliśmy wisielców razem. Teraz będzie prosiła sąsiadkę o pomoc. Mówię jej, że tęsknię, że wrócę jak tylko dotrę do Centrum. Opowiem jej, co tam ludzie nawyprawiali. Śmieje się, że nic jej nie zdziwi. Mówi, że rosół przypali, że musi kończyć, żebym zadzwonił potem. Żegnam się, cmokam do mikrofonu. Ona też cmoka. Odkłada słuchawkę, i ja odkładam. Twarda kobieta, radzi sobie, myślę, lepiej ode mnie z dwudniową rozłąką.

Czterdzieści minut jeszcze pocieszać musiałem właściciela przybytku w którym się znajdowaliśmy. Tymczasem, okazuje się, płakał on jeszcze z innego powodu.

-       Myślałem, że tu z nami pan zostanie. - wyłkał.

-       A czemu to miałbym z wami zostać, panie Zavistow?

Twarz jego znów przybrała wyraz zdziwienia, tworząc pionowe, równoległe kreski po obu stronach nosa.

-       To pan z przypadku do mojego hotelu zawitał?

-       Z przypadku, gdyż wyczerpany podróżą szukałem miejsca do odpoczynku. To miejsce zostało mi wskazane.

Okazuje się, że nie bez powodu miejsce to istnieje w tym właśnie położeniu. Przeszliśmy do pokoju obok, w którym to na ścianach roiło się od portretów mniej lub bardziej znanych postaci. Widzę Napoleona.

-       Widzisz pan, panie Igorze? Temu to się dopiero nie udało pod Moskwą. Przyjechał tu do mojego pradziada, po tym, jak zasymulował swoją śmierć.

Przeszliśmy do portretu Adolfa Hitlera.

-       A temu to dopiero nie wyszło, patrz pan. Już, już go mieli ostatecznie capnąć, ale zwiał. Siedział tu u mnie z dwa lata, zanim umarł na zawał. Z psem i małżonką siedzieli. Tamci dwoje gdzieś się wynieśli.

Portrety przechodziły w zdjęcia. Teraz młoda ciemnowłosa kobieta o pociągłej twarzy. Ubrana jak baletnica.

-       O, i tej się nie udało. Stwierdziła, że szkoła tańca baletowego zmierza w złym kierunku, a ona nie ma na to wpływu. Ona również symulowała śmierć. Tuż przed wyjściem na scenę przeżegnała się i przegryzła ampułkę, prosząc o swój kostium. Padła na ziemię, a po chwili była w tymże małym azylu!

Zdumiony, zobaczyłem na następnym zdjęciu, już kolorowym, kapitana Bahę.

-       O, tego może pan pominąć. Tego już znam.

Idąc dalej, przechodziliśmy obok kolejnych portretów osób, którym coś nie wyszło, a które schroniły się w ekscentrycznym hoteliku. Spytałem co z poetami, którym nie wyszło. Na to dostałem odpowiedź, że tych, którym nie wyszło, szkoda tutaj wieszać. Dodatkowo przed takimi hotel był zamknięty, w ramach wyjątku.

Byliśmy teraz przy ścianie rodzinnej. Portrety wszystkich członków rodziny Volodii Zavistowa, wraz z podpisami, wisiały jeden obok drugiego. Na każdym z portretów przodek hotelarza unosił wzrok do góry, jednocześnie pokazując środkowy palec fragmentowi ramy obrazu nad jego głową. Parsknąłem cicho.

Zavistow jednak znowu pomarszczył się jak stary pomidor, po czym zaczął płakać.

-       Paweł, mój pradziadek, chciał zacząć żyć z aktorstwa. Nie mógł jednak, gdyż posiadał tę samą cechę, co ja. Musiałby przeżywać wszystko na scenie autentycznie. Płakałby naprawdę, cierpiałby naprawdę cierpieniem postaci dramatu. Wykończyłby się, a jeśli coś by go bawiło choć nie powinno, natychmiast by się roześmiał. Dlatego wrócił do pracy przy hotelu.

Opowiadał mi historię kolejno każdej z postaci z portretów. Nudziłem się nieco, słysząc wciąż o kolejnych nieudanych próbach. Rzuciłem więc uwagę:

-       Skoro każdy z nich aspirował do bycia kimś innym niż hotelarzem, ale wracał do prowadzenia hotelu, to czemu nie rozbudował sieci hoteli? Po tylu pokoleniach przed tobą mógłbyś już być milionerem.

Zmarszczył się i zmieszał w najdziwniejszych formach i fraktalach Zavistow, po czym wyrzucając z siebie wraz z westchnieniem, odrzekł:

-       Nie chodzi tu o pieniądze. Tu chodzi o godność, panie Igorze. O wyrwanie się kapitalistycznemu przymusowi oblegania zarobkowych stanowisk. Ja chciałbym żyć, tworząc piękno, a nie opiekując się nieudacznikami. Ja, panie Igorze, chciałbym pisać piękne rzeczy!

Niezaprzeczalnie, jeśli ktoś chce pisać rzeczy piękne, należy mu to umożliwić. Zapytałem zatem, dlaczego poczciwemu dżentelmenowi, z którego można czytać jak z książki, książki się wydać nie udało. Wzruszył się znów mężczyzna w kwiecie wieku, gdyż łzy pociekły po skomplikowanej jego skórze i znów kapnęły na dywan.

-       Moja książka była arcydziełem. Emocjonalne cudo. Opowiedziałem w swoim dziele o nieudanej miłości, o eksploracji samego siebie. O tym jak miłość się wypala, ale gasnąc, zostawia obietnicę. Obietnicę powstania z popiołów. O tym jak dowiadujemy się od siebie tego, czym tak naprawdę jesteśmy. Bo, uważam, jesteśmy czymś, niezależnie od tego jak to sobie ludzie poukładali, także jesteśmy czymś, nie kimś. Przelałem swoje łzy smutku i radości w papier. Wydawca jednak nie chciał tego widzieć. Po przeczytaniu strony popłakał się, po czym oddał mi maszynopis. Mówi do mnie:
“Pan jest szanowanym biznesmenem, panie Zavistow, ale ja tego wydać nie mogę. Ocieka to uczuciem i emocją. To nie jest teraz potrzebne. Teraz trzeba pracować. Trzeba książek które od pracy nie odciągają, a do pracy zachęcają. Ludzie sięgają gwiazd, ale nie osiągneliby tego, gdyby ślęczeli i płakali nad kawałkami papieru. Takie bajki to kiedyś się przyjmowały. Może ktoś inny się poważy na spowalnianie rozwoju ludzkości. Nie nasza oficyna.” Tak mi powiedział, pamiętam słowo w słowo. Inni powiedzieli to samo i odprawili z kwitkiem. Własnym nakładem po co wydawać, skoro ja już nie wierzę że ktoś czyta takie rzeczy. Zresztą, nie wiem czy to jest w ogóle jeszcze prawnie dozwolone. Teraz tylko podręczniki od fizyki schodzą w dużym nakładzie, promowane przez rząd.

Zbliżył się do mnie Zavistow i wsparł się na moim ramieniu. Mówię mu serdecznie, do ucha się nachylając, że ja chętnie wezmę i przeczytam maszynopis. Eksplozja nagła oderwała go od mojego ramienia, eksplozja radości i ekstazy. W podnieceniu zaczął szukać zakurzonego maszynopisu, maszynopisu odrzuconego…

Wyszedłem z powrotem do lobby, kiedy mój teraz już serdeczny ale męczący przyjaciel poszukiwał swojego opus vitae. Usiadłem w milczeniu. Po chwili, w infantylnym wręcz rozpromienieniu przybiegł dżentelmen. Ujrzałem dzieło grubości, na oko, dwustu stron.

Mówi do mnie autor:

-       Wzrusza mnie niesłychanie to, co napisałem nie przez to, co napisałem, ale przez to, co podczas pisania czułem. Teraz, gdy widzę kolejne strony, obserwuję gaśnięcie tej mojej miłości nieszczęsnej. Gaśnięcie tego uczucia co pozwalało mi nigdy nie marszczyć się w zapłakaniu. Widzę strony, które nie mówią o moim przypadku nawet, i przypominam sobie, że wtedy było tak, że rzeczywistość o tym mówiła w całej okazałości. Wie pan, że ja piszę: “ptaszki ćwierkają” na ten przykład, a pisząc to zalewam się łzami, bo u mnie coś się załamuje, kończy. Moja mama, nieboszczka, też czytała. Ona mówi: “Rozumiem. Ja ciebie, mój drogi, rozumiem.”. A teraz to nikt nie rozumie, oprócz tych kilku osób może, co tu od lat przesiadują i też przeczytały. Normalnie nikomu nowemu się nie rozwarstwiam. Widzi pan, staram się przynajmniej, choć z moją aparycją to raczej trudne. Czasem, wieczorami, wciąż pragnę poczuć się demiurgiem, medium, ale ja wiem, że ja nie na miarę tej epoki.

Płakałem po raz pierwszy razem z panem Volodią. Twarz jego grymasy przyjmowała najróżniejsze, kiedy połykał swoje łzy. Wydawał się starzeć z sekundy na sekundę. Włosy jego się przerzedzały się na moich oczach. Zawarłem z ponoć najgroźniejszym mężczyzną przedmieść łzawe bractwo. Wręczył mi manuskrypt emocjonalności. Nie pytałem o jego Panią, bo wydaje się, że po takim pytaniu przyjaciel mój serdeczny zasnąłby na wieki.

Schwycił mnie raz jeszcze za ramię smutniejszy i wiele starszy. Powiedział:

-       Igorze drogi! Jeszcze jedną ci rzecz podpowiem: nie zawierzaj sztuce w kwestii innej niż uczucia! Nawet najbardziej hiperrealistyczne dzieło wydaje się przebywać w sferze innej zupełnie od rzeczywistości, kiedy doznasz cierpienia lub upokorzenia, lub zobaczysz jak inni je przeżywają. Zobaczysz też, że nie da się opisać tego w żaden sposób, to po prostu zostaje w tej przestrzeni między tobą a tamtym. Gdzieś nigdzie, krótką chwilę toto jest, a potem znika. Żadna sztuka tego nie uwieczni, tej nieuchwytnej relacji naocznej i dreszczu tego zamknięte to jak w klatce, zgniecionej potem przez następne wydarzenia. Tylko uczucia jest w stanie sztuka przedstawić w niepełnym, ale pewnym spektrum. Ale cóż to, migoczę.

Zavistow istotnie migotał, pojawiając się i znikając na krótkie chwile. W intymnej chwili migotania zostałem odprowadzony do jadalni przez znikającego wciąż i pojawiającego się na nowo staruszka. Tam, przy stole, biesiadowano na osobliwy, hotelowy sposób. Każdy jadł zimną już, postawioną wcześniej przede mną i gospodarzem gęś. Jedzono po cichu, ze wzrokiem skierowanym w talerz. Każdy już tutaj wiedział wszystko o wszystkich obecnych. Każdą z tych osób widziałem na zdjęciach przyklejonych do Ściany Portretowej pośród setek innych zdjęć.

Cisza została przerwana w końcu przez westchnienie, wydane na świat z ust dziewczyny, której oczy ukryte były za bielmem. Drżące jej ręce malowały przed gęsią obrazy widelcem.

Odpowiedziała jej westchnieniem kobieta siedząca naprzeciwko. Wykonywała przy tym śpiewający ruch dłonią, wyznaczając nią jakby wysokość dźwięku, stawiając palcami poprzeczkę dla nut w delikatnym, baletowym geście. Oprócz nich przy stole było jeszcze kilka osób. Każdy z jedzących siedział i wzdychał.

Był też Baha, zatopiony w myślach. Usiadłem obok niego. Spojrzał na mnie, lecz dostrzegłem w jego oczach, że nie zostałem poznany. Woził przecież tysiące osób Grubą Bertą. Tysiące oglądały żałosny spektakl połowu z jednym harpunem. Zaczerpnąłem i ja z trzewi gęsi srebrnym widelcem.

Zasiadł po chwili u góry stołu gospodarz. Czerwoną swoją twarz od wycierania łez chusteczką rozświetlił w uśmiechu. Przemówił:

-       Niech was porażka nie zniechęca do życia, wychodźcie stąd co dzień, i nie wracajcie!
Miejcie więcej szczęścia ode mnie, bo wy mimo porażek macie jeszcze czas, a ja czasu już raczej nie mam! Smacznego!

Odpowiedzieli chórem ludzie przybici niepowodzeniem - “I dla ciebie niech szczęście uszczknie trochę swego dobra.”. Szczęście było tu czczone jak jakieś nieuchwytne bóstwo. Założyłbym się, że i zimna gęś jest tutaj rytuałem.

Kiedyśmy wszyscy jedli, staruszek (lekko nierzeczywisty oczywiście) pojawił się w jadalni, niosąc dwie koperty. Jak się okazało, jedna zaadresowana była do kapitana Bahy, druga natomiast była przeznaczona hotelarzowi.

Kapitan Baha podniósł się, stanął prawą nogą na krześle, by wygłosić treść, która brzmiała następująco:

“Do Kapitana Bahy, od Centrali Geograficznej Wielkiego Miasta

Posłyszeliśmy drogą nieoficjalną, jakoby miał istnieć nowy akwen na terenie aglomeracji Wielkiego Miasta. Pana podano jako odkrywcę tegoż. Jako Centrala Geograficzna, gorąco zabiegamy o uzyskanie dowodów na czyjeś odkrycie. Metodą inspekcji zbadaliśmy sprawę, i po przepytaniu barmana, barowych panien, matki pańskiej byłej żony, a później także gęsi z rzeczonego akwenu, jesteśmy pewni że to Pan ustanowił owy akwen odkrytym, był on również przez Pana nierzadko odwiedzany.
Gratulujemy sukcesu. Może spodziewać się Pan pieniężnego wynagrodzenia oraz sławy w całej Aglomeracji.

Wynagrodzenie do odbioru w Centrali Geograficznej Wielkiego Miasta, Wielkie Miasto, ul. Pierwsza 12.

Podpisano:

Dyrektor C.G.W.M.”

Twarz Kapitana przybierała dziesiątki różnych odcieni, ale w końcu wybuchnął śmiechem. Serdecznym i radosnym. Mam nadzieję że do czasu dojechania na miejsce i odbioru nagrody nie zapomni o tym gdzie zmierza. Wszyscy przy stole, mimo pesymizmu wyrysowanego na obliczach, zaczęli klaskać. Baha kłaniał się nieskromnie, śmiejąc się i rumieniąc. Wszyscy gratulowali mu niechętnie pierwszego życiowego sukcesu. I ja klaskałem.

Teraz przyszedł czas na list, trzymany w dłoni przez Zavistowa. Wszyscy czekali z napięciem, może i ktoś z nich przebrnie przez resztę życia jako człowiek udany?

Volodia czyta:

“Drogi Panie Zavistow
Jeśli ten czubek Baha coś osiągnął, to proszę o przygotowanie dla mnie pokoju.
Teraz i tak nie będzie dla mnie miejsca w moim domu, ściągną tu tłumy.

Z wyrazami szacunku

Narwal”

Baha nieświadomie pozbawił sensu życia Narwala, który pewnie nie dopilnował jednego z pasażerów, i ten ostatecznie kapitanowi powiedział, co się dzieje. Przewiduję że Baha po wydaniu pieniędzy z nagrody wróci tutaj, i razem z Narwalem skończą gdzieś wspólnie przy alkoholu, jak starzy przyjaciele. Teraz jednak łowca morskich stworzeń pakował się do wyjazdu po odbiór życiowego sukcesu. Goście rozeszli się do swoich pokojów, gospodarz wydawał dyspozycje dla przygotowania nowego pokoju. Sam ja zostałem z kobietą wcześniej poruszającą dłonią w sposób śpiewny a melodyjny.

Nie opanowałem w żadnym stopniu języka migowego, zatem przywitałem się nieśmiało, po czym podsunąłem kartkę, by mogła odpowiedzieć. Zapytałem, czemu tu jest. Odpowiedziała mi skrobaniną wiecznego pióra.

“Imię moje Hanna. Lat mam dwadzieścia i osiem. Niemą jestem od lat dwóch. Widzisz pan, Igorze, o ile nim w istocie jesteś, parałam się śpiewem. Od małej śpiewałam. Dorastając śpiewałam. Szkoliłam się w śpiewie, pracowałam śpiewem. Wypracowałam sobie reputację, lecz nie byłam jeszcze znana powszechnie. Tuż przed sukcesem moim zniknęły mi struny głosowe. Wygrałam przesłuchanie do najbardziej oczekiwanej opery w najbardziej prestiżowym tearze, po czym zniknęły. Zalewałam się łzami, gdyż to jedyną było rzeczą, którą umiałam. Nie chciałam jednak zrezygnować, nie mogłam. Zatem nie odzywając się do nikogo, weszłam na scenę, licząc że struny moje pojawią się z powrotem choćby i w ostatniej chwili. Nie pojawiły się jednak. Wybitnie zawstydziłam moich nauczycieli, rodziców. Siebie też pogrążyłam we wstydzie. Od tego momentu szukałam swojego miejsca i znalazłam je tutaj. Miejsce to bowiem jest znanym kultem smutku i kontemplacji niepowodzeń.”

Zasmuciła mnie historia młodej śpiewaczki, nie mającej już jednak szansy na nic ze względów czysto fizycznych, w przeciwieństwie do wielu innych. Zavistow, kontynuując tradycję swoją rodową, przedłużał marazm i nieżywotność gości. Byli oni martwi, chociaż żywi. Znajdując miejsce, w którym nie musieli uciekać, kryć się, chować z nieporadnością swoją, doskonalić się, korzystali z niego skwapliwie. Wykształcając rytuał nieporadności i czując się z nią właściwie dobrze. Żyjąc w azylu, który nie wymagał zmiany. Siedzieli przy stolikach i grali w karty, palili papierosy. Oglądali telewizję. Dom starców.

Wychodzili oni codziennie gdzie chcieli i dokąd chcieli, mieli wciąż szanse na sukces i stabilne lokum w razie niepowodzenia, ale to właśnie lokum stabilne i pewne, to właśnie niezmuszenie stało się przyczyną ich zastoju.

Przyszła noc już najpóźniejsza z późnych. Dotarłem do swojego, wskazanego przez starca pokoju. Na drzwiach powieszona została tabliczka z napisem “Zdobywca szczytów”, co miało oznaczać zapewne pole na którym zawiodłem. Otaczały mnie inne tabliczki. Prawnik, lekarz, matematyk, tancerka. Wiele innych, smutniejszych, jak na przykład Tata albo Mama.

Prawdziwą moją tabliczką powinna być taka z napisem “Student”, choć Latający Uniwersytet Przedmiejski jeszcze swoich podwojów przede mną nie zamknął. Jako prymus otrzymywałem dodatkową godzinę tygodniowo u prof. Miauczyńskiego, wybitnego pedagoga i lingwisty, ale i nie zawsze trzeźwego ekonoma. Ponadto otrzymałem podstawowe wykształcenie w zakresie filozofii i kultury, choć kierunkiem przeze mnie wybranym była właśnie ekonomia, mająca poprawić bytowanie moje i Mamy. Przerwałem ze względu na stan zdrowia profesora, tworzącego większość LUP-u. Teraz się tułam, utrzymuję. Teraz doświadczam.

Noc zapadała, ale okna pozostały rozświetlone. Byłem już widocznie w tej legendarnej odległości od Centrum, gdzie wszystko podlegało łunie bijącej od świateł. Słyszałem, że najgorzej mają ci mieszkający przy trasach szybkiego ruchu. Cały czas i naprzemiennie bowiem migają im w oknach światła białe i czerwone, od odpowiednio przednich i tylnych świateł samochodów. Ci z dala od podobnych szos okna mieli rozświetlone migotliwym, ale jednokolorowym światłem.

Zasnąłem w końcu snem niespokojnym i częstokroć przerywanym. Wrażenie miałem nieodparte, że służę za obiekt obserwacji. Że ktoś mówi moim głosem, moimi oczyma patrzy. Myśli moimi myślami. Budziłem się zatem i wypatrywałem po ścianach, po świetlistym oknie, parapecie i stole. Nikogo jednak nie widziałem.

Świadomość odeszła gdzieś dalej, gdzieś weszła, wślizgnęła się i znikła.

Ja, przeciwnie, wyślizgnąłem się i wydostałem. Biegłem myślami już do urbanizacyjnego cudu, jakim było Wielkie Miasto. Sama chęć eksploracji tak wielkiej ludzkiej, szklanej maszyny napędzała mnie. Dziwne że jeszcze się nie obudziłem z podekscytowania. Przedmieścia same obejmowały połacie tak wielkie, że człowiek, poruszając się na nogach, nie był w stanie przez nie przebrnąć w tydzień. Śniąc, leciałem w czarnej przestrzeni, wpatrując się tylko w światła miasta. Cudownym było uczuciem, unosić się, rzucanym być przez wiatr, wlepiać wzrok w ciemność by łowić drobinki świateł, jak zza przesłony jakiejś czy firanki. Zbliżać się stopniowo, firanę odsłaniać, zatapiać się powoli w światłach sklepowych.

Sen mój zaczął się jednak zmieniać, fascynacja opadała ze mnie powoli, bom znalazł się w tej swojej somnambulicznej ekstazie osamotniony na jakimś placu. Stoję i oglądam teraz plac.

Dookoła światła i zgiełk, a tutaj, w środku olbrzymiej aglomeracji, na hektar rozpostarty bruk i cisza. Schodzą się ludzie w kapeluszach, schodzą się też psy. Schodzą się konie, młodzież szkolna się schodzi, ptaki się zlatują. Budują szubienicę.

Monopol pana Marka zachwiany? To mój sen miał przepowiadać?

Niestety, wszyscy zebrani na tym placu okazali się być Nieszczęsnymi Poetami. Budowali szubienicę (choć niewiele Nieszczęśni Poeci z reguły potrafią zbudować) i krzyczeli. Krzyczeli:

“Wieszać będziemy w imię poezji nowoczesnej i poezji neomodernofuturyzmu i nurtu futurocentrycznego! Stare w zapomnienie, nowe da nam zbawienie!”

Konie zarżały, ptaki zaćwierkały. Ludzie zaklaskali, ja zakasłałem (z niezręczności). Nabyłem dziwną cechę kasłania, gdy coś niezręcznego dzieje się przy mnie. Kilku osobników odwróciło się w moją stronę, ale po chwili wrócili do obserwowania tego, co się dzieje na środku placu.

Poeta, znany mi z wyglądu włamywacz, wbił ostatni gwóźdź. Splótł niezgrabny stryczek o większej niż przeciętna rozciągłości pętli. Liryczni rewolucjoniści, owoc czasów dzisiejszych, wieszali pogardliwie poetów lat poprzednich.
“Odrzucamy ich postulaty, odrzucamy ich ideały! Tutaj nas doprowadzili, gdzie nikt nas nie może wyprowadzić!” - tak krzyczano tamtej nocy na placu, który nie miał nawet miejsca.

Wieszano więc kukły z prostacko przyklejonymi podobiznami w miejscu, gdzie powinna być twarz. Konie i psy, biorąc aktywny udział w uroczystości, wydawały odgłosy.

Wizerunek Puszkina poszedł jako pierwszy na powieszenie. Zepchnięto lalkę ze stołka. Zacisnęła się pętla na szyi rosyjskiego romantyka. Kukła zawisła w nieruchomości. Najbliżej stojący poeta, jeśli mnie pamięć nie myli, nazwisko jego Wybżdyniec, zaśmiał się. Gromkie a rubaszne ucieszenie jego z powieszenia pierwszego już Poety Wielkiego Formatu. Nagle jednak dłoń kukły unosi się, uderzając go w twarz. Kleofas Wybżdyniec, nowopoecki nowokleta napięty dumą i twórczym ogniem przy wieszaniu, już po pierwszym skazańcu, który śmiał go uderzyć, wpadł w szał. Zrzucił kapelusz z głowy, by podeptać go i plunąć na niego z obfitością godną murarza, który pracować musiał przez dwie doby o suchym pysku. Następnym jego krokiem było rozszarpanie lnianej kukły, która uniosła na niego swoją bezkształtną dłoń w niemym geście zniewagi talentu przecież nadzwyczaj niepospolitego a znającego swoją wartość!

Kasłałem, śmiejąc się. Kasłałem coraz bardziej, kaszel ogarniał mnie, plułem krwią, po chwili plac cały zaplułem posoką i wszyscy w niej się potopili. Obudziłem się.

Słońce przebijało między liśćmi akacji, zasłaniającej okno. Promień spadł na moją powiekę, bym ją otworzył. Wizja i fonia zdawały się już do mnie docierać. Zamglony obraz przybrał ostre kontury. Z perspektywy drugo- albo i trzeciopiętrowej, zaakacjowej, widać było masywy wieżowców, niekończącą się panoramę Wielkiego Miasta. Widok ten był niedostępny z poziomu ulicy, zasłaniany przez chawiry pospolitej elity, gnieżdżącej się w okolicy. Przyjrzałem mu się, rozmyślając o stylu życia Mieszczan. Wszyscy do ich miejsca zamieszkania ciągną, wszyscy zdążają tam z wywieszonym językiem, jakby jakoweś zbawienie, wyzwolenie tam miało nastąpić. Wedle wszelkich przesłanek, a także moich pomyślunków, w ścisłym centrum powinien znajdować się punkt kulminacyjny ludzkich dążeń. Co nim jest, a także jak wyglądają tacy Mieszczanie, kwestią było główną moich obecnych rozmyślań. Byłem dopiero na półmetku drogi do pierwszej, że tak powiem, ściany Wielkiego Miasta. Pierwszego zetknięcia drapaczy chmur z domami niewielkimi, barakami i bliźniakami. Przypominało to olbrzymi, szary klif, będący ścianą kanionu, w którym znajdowałem się ja i wszyscy tu mieszkający (stale lub w sezonie wakacyjnym).

Po przeprowadzeniu rytuału z dawna upragnionej porannej toalety, zszedłem do lobby, by pożegnać się z gospodarzem. Volodia Zavistow, wyperfumowany, odziany jak przystało na dżentelmena, ponoć byłego capo bastone. Twarz jego, wzorem chmur, zmieniała się gwałtownie i przeplatała swe sieci w gąszczu emocji pozytywnych i negatywnych, jakby kameleon stojący na tle kraciastej koszuli. Podał mi drżącą dłoń, wyprowadził do sieni. Tam ścisnął ją mocniej, i opuściłem hotel Zavistow ze swoim tobołkiem i najbardziej wzruszającą książką świata, machając stojącym w oknach ludziom biernym i szczęśliwym w swym nieszczęściu.

Dziarsko ruszając przed siebie, nie omieszkałem rzucić okiem też za siebie. Hotel Zavistow malał dwukrotnie szybciej, niż powinien, zważając na prędkość z jaką się oddalałem.

Przytłaczało mnie i dołowało coraz bardziej to towarzystwo nieudane, marazmiczne. Niepełne jakieś pod względem życiowego spełnienia. Igor Marymont zapewne niedługo pojawi się w Hotelu Zavistow, wzbudzając ogólne zdziwienie. Oczywiście, jeśli Volodia Zavistow nie zniknie, co może nastąpić, gdyż migotał już, a nie ma potomka. Niedoszły literat mógłby pilnować się bardziej, nie korzystać z używek. Ja, swoją drogą, nie paliłem już chyba najdłużej w życiu, i nawet nie nęcił mnie dym z cygara hotelarza. Podróże widać uzdrawiają.

Tak to właśnie Wielkie Miasto i okolice przyległe w niewielkim stosunkowo promieniu radzą sobie ze śmiercią, że już Pana Marka nie potrzebują i nie tolerują. Migoczą po prostu ludzie i znikają. Z obserwacji moich wynika, że ludzie starsi i chorzy w miarę zbliżania się końca, nierzeczywistością przesiąkają. Dają sygnał wszystkim w ten sposób, że niedługo odejdą. Sami też się do odejścia przygotowują. Robią się delikatnie transparentni, zaczynają do pewnego punktu być przenikliwymi, żeby pewnego ranka pozostawić po sobie puste łóżko i kupkę ubrań. Sz.P. Marek Śmierć, w miarę rozszerzania się poza Wielkie Miasto tego trendu stawać się będzie bezrobotnym. Śmierć, paradoksalnie, umiera. Następuje znikanie, łagodna i wygodna forma zejścia z tego świata. Przy najbliższej okazji zatelefonuję do Pana Marka, żeby go ostrzec.

Spuścizna Karla Denke i uspożywczające praktyki

Idąc już prostą ulicą w stronę szaro-srebrzystej ściany drapaczy chmur, perspektywa wprawiała mnie w zdumienie bardziej jeszcze, niż fakt ludzkiego znikania. Każdy kolejny krok niezauważalnie powiększał szklane olbrzymy, każde tysiąc kroków przydawało im jednak centymetr lub dwa. Zapatrzywszy się w ogromność i gmaszystość, wpadłem w trans jakby, pozwalający mi widzieć tylko te olimpijskie domy, więc patrzyłem się na nie, zafascynowany ich wysokością i faktem, że z większej odległości już wyglądały na pasmo górskie, teraz jednak przypominają mur sięgający nieskończoności.

Wyrwało mnie z marzeń wieżowcowych szarpanie nieśmiałe za lewą nogawkę. Odwróciłem się od lśniących słonecznie mieszkalnych monumentów, jedynych oświetlonych w tym mieście chyba, ze względu na położenie swe krawężne.

Buzia okrągła i pyzata właścicielką była ręki, co to mnie złapała. Dziewczynka wydęta o włosach jasnych jak śniegu płatek. Spojrzałem na buzię pytająco, ona zaś odpowiadająco szepnęła:

-       Panie dobrodzieju, zabierz Pan bo mnie zabiorą.

Rozejrzałem się, nikogo nie było. Jedynym teraz co widziałem było to, że wtargnąłem z hipnozie wieżowcowej na teren dzielnicy biednej, bezpośrednio przy Wielkim Mieście już. Rozpadające się, szare baraki. Sklejkowe szałasy. Śmieci i stare ubrania bezpośrednio leżące na ulicy. Gdzieś w dali, po lewej, kominy fabryczne wysokie i kopcące. Odzywam się:

-       Dokąd zabiorą, dziewczynko pyzata? I kto zabierze?

Odpowiedzi jednak nie usłyszałem, gdyż krzyki i szczekanie psów rozpędziły mi myśli. Widzę: grupka wychudzonych autochtonów z psami biegnie w naszą stronę. W dłoniach siatki, jak na motyle, lecz większe. Zrywam się do biegu, za mną Pyza. Uciekamy w baraki i kamienice się rozpadające, Pyza zostaje w tyle. Migają mieszkania w połowie rozebrane, po lewej i prawej, gdzie toczy się życie normalne. Ustajemy gdzieś za rogiem, gdzie oddechy moje i dziewczynki tłumione są przez nasze pięści, byśmy byli cisi i niedostrzegalni. Widzimy, wychudli mijają nas, krzycząc:
“Pyza, Pyza! Nie ucieka się z nieznajomymi! To myśmy cię tak długo na zysk hodowali, a ty uciekasz, niewdzięczna! Ale co zjadłaś to twoje! Cholera jedna!”

I pluli w biegu, opluwając się nawzajem z pogardy i niedowierzania, że dziewczynka okrągła mogła im takie świństwo zrobić.

Pyza szepcze mi na ucho.

-       Panie dobrodzieju, zabierz mnie stąd Pan. Ja od urodzenia karmiona obficie, naznaczona. Przykro mi patrzeć było, jak dzieci inne wychudłe karton jedzą i klej do tapet, ale kazali jeść, to jadłam więcej i lepiej. Od roku próbuję uciec, gdy się tylko dowiedziałam że ja na rzeź, choć domyślałam się wcześniej.

Szerzej oczy otworzyłem, słysząc że na ubój dziewczynka przeznaczona. Pokazałem tylko, w którym kierunku pójdziemy teraz, żeby pościg ominąć. Krokami ostrożnymi postępując, wyszedłem za róg, by głowę wystawić i… przed oczyma mymi rozpostarł się gwiezdny przestwór na sekundy ułamek, by za kolejny ułamek zgasnąć na dłuższą chwilę.

Obudziłem się na furmance, skrępowany, w momencie wjeżdżania do gmachu opatrzonego ściennym napisem “Zakłady Przetwórstwa Mięsnego im. Karla Denke”. Z dalszego obracania głową wywnioskowałem, żem wciąż poza linią drapaczy chmur. Po co ja się tutaj pchałem?

Tramwajowy szczur miał rację, dalej mogłem być tam gdzie życie sielskie-anielskie.

Światło lamp oślepiło mnie na krótką chwilę. Wjechaliśmy do środka. Po lewej stronie zobaczyłem neonowy napis informujący o położeniu kasy. Przy wspomnianym miejscu stał już nasz przewoźnik, inkasując za mnie i Pyzę kilka banknotów. Spojrzałem na dziewczynkę, ta jednak dalej była nieprzytomna. Kasjer wyszedł, by przejąć furmankę. Obdartus, który nas sprzedał, pogłaskał Pyzę po głowie i odszedł, nie wiedząc o obserwacjach które poczyniłem.

Drewniane kola podskakiwały na fugach topornych płytek. Po chwili zrzucono nas na taśmę, co przyjąłem ze stłumionym stęknięciem.

Rozejrzałem się, na ile pozwalało mi skrępowane ciało. Wnętrze pełne było czerwieni, w większości w postaci krwi. Taśma, również nią zroszona, sprawiła że moje ubrania także nią przesiąkły. Cała hala usiana była taśmami, krzyżującymi się na różnych poziomach. W gąszczu tychże wzrok gubił się i plątał. Pyza ocknęła się, by od razu zacząć chlipać. Ona chlipała, ja myślałem. W zasięgu wzroku pojawił się terminal, przy którym nasza linia produkcyjna na chwilę zatrzymywała się. Przymknąłem oczy, by nie wydać nikomu swojej świadomej prezencji. Zatrzymaliśmy się i my.

Widzę, jak przez wąską szparę, grubasa szpetnego w fartuchu. Zbliża on do nogi mojej nóż rzeźniczy, ruszając nozdrzami niczym wieprz pierwszoklaśny. Grube jego paluchy ujęły mój palec od nogi najmniejszy, bym po chwili nie czuł go zupełnie. Poczułem jak upływa ze mnie krew. Zagryzłem wargi, gdyż nic więcej, skrępowany, zrobić nie mogłem. On zamlaskał. Tak samo uczynił z Pyzą, która jednak nie wytrzymała.

-       Ała! - krzyknęła, patrząc na inspektora Grubasa swoimi małymi oczkami.

Dziewczynka zaczęła płakać. Inspektor popatrzył chwilę na paluszek, który trzymał między kciukiem a palcem wskazującym, schrupał go i zamlaskał raz jeszcze.

-       Takie procedury - wzruszył ramionami. Nacisnął zielony guzik i pojechaliśmy dalej.

Dziewczynka otrzymała jeszcze obezwładniające uderzenie w głowę.

Typ służbisty, widziałem już takich nie raz. Praca ich pasją, żadnych uchybień. Chyba jedyny zawód w którym bycie stricte służbistą jest w dobrym tonie, to operator przęsła mostu zwodzonego.

Ja, bez palca, traciłem krew niechybnie i nieustająco, blednąc jednocześnie. Minąłem plakat z ludzką sylwetką, pociętą i ponumerowaną według przydatności i zastosowania poszczególnych mięśni i wnętrzności. Każdej ze wskazanych części odpowiadała również nazwa zwierzęcia czy rodzaju mięsa, w większości były to przetwory parawieprzowe.

Minęliśmy stanowisko, które, podejrzawszy jednym okiem, zidentyfikowałem jako stacja ds. upodobniania. Tworzono tam szynki upodabniane do tych produkowanych ze świń. Przejechałem obok finalnego produktu, oblizując się, szczerze przyznam, gdyż wyglądał jak autentyczna wędlina wieprzowa. Najłatwiej oczywiście szła produkcja kaszanki i wątróbek. W bardziej wyspecjalizowanych wyrobach, takich jak podrabiane mięso indycze, specjalizowały się już laboratoria. Te również mijaliśmy w swojej długiej drodze pod nóż.

Ten jednak nieuchronnie się zbliżał. Ja i Pyza leżeliśmy wśród innych nieprzytomnych lub pozujących na nieprzytomnych na długiej, szarej taśmie, ułożeni już przez kolejne maszyny w równym rządku, szyje nasze na tej samej wysokości. Tryby kolejne poruszały nas do przodu, my zbliżani wciąż do podżynarki, niemogący się poruszyć. Ja z powodu z skrępowania, Pyza duchowej absencji. Trzej mężczyźni przed Pyzą. Dwaj, jeden. Jeden i biedna dziewczynka, skupiona od ściśle kalkulującej industrialnej biedoty, dopełni swojego życiowego celu.

Zaraz po niej i ja zostanę odcięty. Nie boję się śmierci, myślę. Tak właściwie to to nawet ciekawe, myślę. Chciałbym umrzeć, pewnego dnia. Nie zniknąć, nie ewaporować w cywilizowany sposób, ale po barbarzyńsku zdechnąć, na pogańską modłę. A jak będzie trzeba, to gdy pojawi się migotanie, moment wyczuję i sam się stąd zabiorę. Ale nie teraz, kiedy jeszcze nikim konkretnym nie zostałem, niczego konkretnego nie dokonałem. Nie tak hańbiąco, bo nie można ukrywać, że hańbiącą jest masowa śmierć dla każdego zwierzęcia, nie tylko człowieka. A jeśli po zniknięciu dzieje się coś innego, niż po normalnej śmierci?
Godnie jakoś, z tradycją bym chciał, powiesić się, skoczyć skądś. Nie znikać. Żeby ktoś musiał mnie tknąć i pogrzebać, a jak coś ładnego stworzę przez życia przestwór, to może i na grób pielgrzymować. A nie że był i nie ma.

Pyza już gdzieś frunęła, uchowana przed dalszym tuczeniem. Żal mi było dziewczynki, która zdecydowania żyć chciała, a jej życie odebrano. Mechaniczny nóż o aparycji nieco straszniejszej niźli nóż kuchenny, zbliżał się do mojego gardła, a mnie wśród zwałów ciał żałować nie miał kto. Skrępowany, nie mogłem wykonać ostatniego, pogardliwego gestu, jaki sobie w ostatniej chwili zamierzyłem (gest owy podejrzałem na Zavistowskich portretach), wyciągnąłem więc jedynie palec środkowy z prawej pięści. Splunąłbym również, ale oplucie się tuż przed poderżnięciem gardła nie było opcją czuciowo pociągającą, jakkolwiek akt pokrewny, lecz delikatniejszy od dekapitacji również czuciowo pociągający nie był. Czekałem więc.

Maszyneria jednak ustała, zatrzymując nóż centymetr (na oko, źrenicę) od mojej szyi. Serce prawie przebijało przez wątłą klatkę piersiową, którą dysponowałem. Odetchnąłem.
W twarz moją buchnął dym fajkowy, znajomy. Usłyszałem śmiech, również znajomy. Domyśliłem się.

-       Mówi się, że śmierć nie wybiera, a tu proszę, wybrałem właśnie. Po znajomości.

Pan Marek w świetnym humorze zjawił się w polu widzenia, by poprawić beret.

Ja, wstrząśnięty do cna sceną, która przed chwilą tu zaszła, nie odzywałem się, spetryfikowany. Śmierć jednak podniósł mnie sprawnym ruchem, postawił. Przeciął więzy.

Obraz cielesnego rozbebeszenia dosłownie rozlewał się po podłodze. Zwymiotowałem.

Poprowadzony zostałem przez swojego wybawiciela do kąta, w którym to, oparty o ścianę, zasnąłem z wycieńczenia.

Otworzywszy oczy, zamrugałem kilka razy. Linia produkcyjna znów działała. Nie miałem siły by się ruszyć w sensowniejszy sposób, niż na klęczkach. Opadłem zatem na kolana i przesuwałem się po cichu w stronę najbliższych drzwi. Otwarte, wprowadziły mnie do terminalu kontroli jakości. Tam wsunąłem się pod biurko, by poczekać na przyjście sił. Otworzyłem folder, zabrany przeze mnie z blatu, pod którym obecnie leżałem. W środku:

-       broszura (skup zwłok, staruszków, spasionych dziewczynek - tereny Koła)

-       broszura (kolportowanie świeżego mięsa wieprzowego na terenie Wielkiego Miasta)

-       poradnik pracowniczy (trudne pytania)

-       poradnik rzeźniczy (co wyrzucić a czego nie, spis najważniejszych cięć ułatwiających oprawienie skóry ludzkiej etc.)

Koło to, jak mi się wydaje, wąski pas szałasów i baraków, pogranicznej biedoty i nędzy niemożebnej pomiędzy wieżowcami a przedmiejskimi willami. Rzuciłem folder, przekonany o źle tego, co trzymałem w dłoniach.

Wydało mi się natomiast niezwykle korzystnym zbiegiem okoliczności, że na ścianie naprzeciwko mnie wisiał również mundur pracowniczy. Teraz, myślę, nie może mnie obchodzić los tych ludzi. Teraz, myślę, wydostać się trzeba. Wdziałem mundur. Teczkę pod pachę zabrałem. Wychodzę chwiejnie a niepewnie.

Idę obok linii, na której nieprzytomni, ale żywi jeszcze ludzie pulsują w oczekiwaniu na koniec. Biję się z myślami, czy nie rzucić czegoś w tryby maszyny. Wszędzie jednak pełno pracowników, wszędzie coś, co usprawiedliwia niemożność. Wychodzę do magazynu, gdzie trzyma się rzeczy niedługo już zwłok leżących na taśmie. Odnajduję swój tobołek, wraz z bezcennym rękopisem Zavistowa, wśród ponumerowanych setek tobołków. Trzymam kurczowo. Napis świecący w półmroku: “Wyjście” odnajduję. Uciekam. Zamykam za sobą. Zgłoszę gdzieś, mówię sobie w duchu. W Wielkim Mieście pełno instytucji, zwrócę się do którejś, ja nie mam mocy, by poczynić kroki.

Z fabryki dostałem się, po krótkiej wspinaczce przez druciany płot, w krąg wieżowców. Zalewa mnie cień, który ustępował będzie jedynie w zenicie. Nie myślę już o niczym innym, krew i okrucieństwo, którym byłem zalany w zakładach im. Karla Denke zmyte zostały w sekundy ułamku po wkroczeniu w cień drapaczy chmur.

Przebrałem się w ostatnią podkoszulkę z mojego tobołka, założyłem sweter, gdyż jesienną porą, która w gruncie rzeczy już dobiegała końca, zimno przenikliwe ogarnęło i Wielkie Miasto, którego odtąd miałem być częścią na czas bliżej nieokreślony. Długie zdania, jak można zauważyć, mnożyły się w mojej głowie w miarę jak noc stawała się równie długa.

Umiastowienie zgodne z naznaczonymi zasadami

W Wielkim Mieście, szczególnie na obrzeżach, roiło się od pustych mieszkań, co można było powiedzieć obserwując okna przez dzień, dwa lub trzy. W niektórych światło nie zapalało się ani razu przez cały ten czas. Wtedy wiadomo było, że mieszkanie można sobie przywłaszczyć. Plakaty przypominające o zasadzie trzech dni wisiały na każdym słupie. Obwieszczały one:
“OBYWATELU

Przestrzeni życiowej jest coraz mniej. Korzystaj z zasady trzech dni.”

Tak właśnie obwieszczały, gdyż przestrzeni faktycznie było niewiele. Jak później zauważyłem, obywatele nie opuszczali swoich mieszkań na dłużej niż trzy dni, nie wyjeżdżali nigdzie zupełnie poza obręb swojego mieszkania i strefy komfortu. Oprócz głównych arterii komunikacyjnych, w całej tej miejskości poruszać można było poruszać się wąskimi, prostopadłymi uliczkami. Pod nimi, w krecio skomplikowanym systemie wiły się linie metra. Nad powierzchnią czasem jedynie przesuwały się, zgrzytając, tramwaje i drogie, ale szybkie taksówki.

W tak opisanej przestrzeni wyszukałem swoje własne lokum, stosując się do trzydniowej zasady. Wtargnąłem do mieszkania na piętrze pięćdziesiątym ósmym, w budynku o sześciocyfrowym numerze identyfikacyjnym. Tam, na miejscu, wtargnąłem również do czyjejś osobistej lodówki i albumu ze zdjęciami, leżącego pod ławą. Szczególnie zaciekawiony byłem tym ostatnim znaleziskiem, gdyż dowiedzieć się chciałem kto przede mną zajmował lokal o obitych drewnem ścianach i wypełniony paprociami na drucianych stojakach. Urocze trio, dziadka i babcię z wnukiem pomiędzy, wstawiłem w ramkę i ułożyłem sobie na szafce nocnej.

Mieszkałem tak już dni dwa, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłem, zaspany, z kawą w jednej ręce i papierosem w drugiej (stagnacja geograficzna spowodowała mój powrót do nałogu), żeby zobaczyć pana w hawajskiej koszuli.

-       Dzień dobry! - zaczął, uśmiechając się, pan.

-       Poeta? - spytałem.

-       Nie, urzędnik - odpowiedział.

Trochę już uspokojony, choć i do urzędników zbytniego zaufania nie miałem (wcześniej żadnego, poza panem Markiem, nie widziałem), zaprosiłem go do środka.

Tam przedstawiono mi, jaki ma się wobec mnie plan w Wielkim Mieście. Jako osoba która zajęła puste lokum, zostałem zgłoszony przez sąsiadów (nie widziałem co prawda ani jednego) jako ktoś kto ani razu nie wyszedł do pracy w trakcie trzech dni, co było bodźcem do zaniepokojenia. Przedstawione mi zostały pisma i pisemka, które mówiły o obowiązku pracy po dwóch dniach od akomodacji. Nie sądziłem, że wejście w krąg drapaczy wiązało się będzie z tak wielkimi obciążeniami prawnymi, ale nie mógłbym uciec od kogoś w hawajskiej koszuli, gdyż hawajskie koszule wszem i wobec obwieszczały o sympatyczności właściciela. Póki co zatem musiałem odłożyć swoje dalsze plany o wędrówce w głąb, do Centrum, do axis mundi, musiałem wysłuchać i przytaknąć człowiekowi mówiącemu w imieniu prawa. Jako byłemu studentowi, przysługiwała mi możliwość odbycia płatnego stażu w jednej z gazet. Przyjąłem ofertę, by skrycie szybować już w myślach ku dalszej przygodzie. By zwiedzać miasto tak wielkie, że by je przejechać wzdłuż, potrzeba miesiąca, że o wszerz nie wspomnę. Ustaliłem zatem szczegóły dotyczące umowy, chytrze śmiejąc się w duchu, obmyślając już plan wydostania się z ryz wymuszonej pracy, choć wcześniej znalezienie jej było moim celem. Teraz, poczuwszy pod skrzydłami wiatr lotny a gnający, nie chciałem już harować, chciałem zbierać i wydawać, i latać. Pożegnałem się serdecznie z hawajsko odzianym klawiszem tego kwadrantu wieżowców.

Kładąc się w pielesze, zasnąłem snem słodkim i rozmarzonym, takim co zapomina i zamiast wywlekać wszystko na zewnątrz, milknie i cieszy. Takim co nie pozostaje, ale gdy jest, to noc uprzyjemnia. Pierwsza noc w łóżku, w mieście, gdzie nocy nie da się zauważyć.

Wychodzę na ulicę poranka wczesnego, by za pomocą mapy rozwijanej przybliżyć sobie trasę, którą mam przebyć żeby dotrzeć. Idę, mijam ludzi. Ludzie nie widzą mnie, gdy unoszę kapelusz (skorzystałem z garderoby pozostawionej przez poprzednich właścicieli). Unoszę więc nos, i trzymam ręce w kieszeniach, i też nie patrzę. Zmieniam czasy, pisząc w głowie wspomnienia, dla irytacji. Myślę sobie - tak samo będę robił w gazecie, ci ludzie czytają gazety. Czy przejmą się czymś takim? Czy wywoła to w nich jakiekolwiek emocje? Czy to, że robię to od tak dawna już ich zdenerwowało kiedyś, w jakimś punkcie, wymiarze? Ich, czyli jakichś ludzi?

Mijam kwiaciarnię, jedyny kolorowy punkt, zakurzony jednak i z rzadka odwiedzany. Wszystkie kwiaty, socjalistycznym zwyczajem, takie same, tanie. Co za czasy, co za miejsce, myślę, że kwiaty takie same i tak samo tanie. Komu dać można taką roślinę, siostrom zakonnym chyba, które również, podobnie jak te kwiaty, tak samo ubrane i w takiej samej kondycji, tym samym sumptem? A jednak ktoś podchodzi i kupuje. Podchodzę i zagaduję, mówię:
- To jednak ktoś tu patrzy na kogoś, że kwiaty kupuje? Nie da się przecież kupić kwiatów i nie spojrzeć?

Jegomość jednak był jegomościem milczącym i o żelaznej woli wsobnej, i odszedł być może nie dosłyszawszy nawet pytania. Kwiaciarka pytająco patrzy, ale nie mam pieniędzy na kwiaty. Kradnę jednego, wychodząc, by sprawdzić reakcję. Kwiaciarka jednak stoi, patrzy ze zdenerwowaniem tym razem. Sięga po telefon, ale mnie już dawno tam nie ma, ostatni duch młodzieńczości tchnięty w bezmiar betonu.

Złapałem tramwaj, wcisnąłem się. Ostrzeżony wcześniejszymi przejazdami tramwajowymi, stoję blisko wyjścia, by co przystanek zmieniać tramwaj, wszak jeżdżą tu ich miliony, ja natomiast nie mam żadnej gotówki, jak wcześniej wspomniałem. Tysiące głów i sylwetek w tramwaju. Wśród nich jedna jest znajomą, ogorzałą twarzą Kapitana Bahy. Przecisnąłem się przez płaszcze i kurtki i futra, by dostrzec wzrok niczyj i w nic wpatrzony. Stał, drapiąc się po pośladku prawym, gdy do kieszeni na pośladku lewym wsuniętą miał kartkę, list czytany u pana Zavistowa. Podszedłem więc, by porozmawiać.

-       Ahoj! - krzyknąłem flagowym okrzykiem zanadto przerysowanych na karty powieści marynarzy.

-       Ahoj! - odparł zdziwiony zarówno moją znajomością flagowych okrzyków zanadto przerysowanych na karty powieści marynarzy, jak i moją postawą, sugerującą że łączy nas już jakaś znajomość.

-       Czy odebrał pan już nagrodę? - pytam

-       Jaką nagrodę? - odpowiada

Zatem Kapitan błądził przez te wszystkie dni po Wielkim Mieście, błąkał się i uciekał, aż zapomniał dokąd zmierza. Wręczyłem mu kartkę, wyciągając ją z kieszeni przypośladkowej.
Oczy jego, uciekające z jednego końca kartki do drugiego, wertowały litery i zdania, składając je znów i kodując na chwilę niedługą, by potem odciąć je znów i wyrzucić przez ucho donikąd. Postać moja pozostawała dla niego tajemnicą. Postanowiłem być uprzejmym nieznajomym, więc jak przystało na uprzejmego człowieka, uczyniłem przysługę Kapitanowi, przywiązując mu kartkę kawałkiem nitki do przedramienia, by kiedykolwiek tylko o niej zapomniał, mógł przeczytać ją na nowo, i tym sposobem dotrzeć ostatecznie do celu. Postanowiłem też, jak przystało na nieznajomego, oddalić się po chwili, zostawiając Kapitana z tymczasowym pytaniem co do mojej tożsamości. Dotarłszy na ulicę Drugą, będącą w bezpośrednim sąsiedztwie z destynacją mojego nieświadomego przyjaciela, w oczy rzucił mi się charakterystyczny wieżowiec, wieżowiec przebijający wszystkie inne wieżowce pod względem wieżowcowości semantycznej i fizjologicznej, wieżowiec ten był bowiem tak bardzo wieżowcowy, tak bardzo szklany i stalowy, jak tylko być można stalowym i szklanym być. Nazwałem go Wieżowcem w Czystej Postaci, żeby uhonorować jego miejsce w Wielkim Mieście. Wieżowiec w Czystej Postaci miał to do siebie, że nie było widać jego szczytu wśród chmur, a następnie wśród atmosfery jakiejkolwiek, a być może haczył o Księżyc, gdy ten znajdował się w odpowiedniej pozycji. Nie był ten budynek widoczny wcześniej przez wzgląd na zakrzywienie globu i wysokość (również nie najmniejszą) innych wieżowców, które to wraz z zakrzywieniem skały po której stąpamy tworzyło swoistą zasłonę dla tego olbrzyma. Dopiero zbliżenie się do Centrum na wysokość ulicy Drugiej pozwoliło mi przyjrzeć się tej nowoczesnej Wieży Babel, świątyni cywilizacji ogarniającej w tym momencie praktycznie cały glob. Świątyni złączenia języków, gdyż podziały etniczne czy religijne nie istnieją, Wojna jest praktycznie niewywoływalna, to właśnie zdawał się mówić ten budynek. On, wydawałoby się, łączył wszystkie pokolenia, on nadawał znaczenie technice przez człowieka znalezionej, on był axis mundi teraźniejszości i przyszłości, gdyż wydawało się że przeszłość nie miała zaszczytu dotknąć takiego dzieła. Zapatrywałem się z ukojeniem w szklaną wieżę, sięgającą każdego nieba i każdej gwiazdy. Szukałem jej końca wśród chmur i nieba, ale znaleźć nie mogłem. Gdy Słońce było w zenicie, zdawało się że czubek Wieżowca w Czystej Postaci topił się w plazmie o milionach stopni. Jak tam jest, na szczycie? Kiedyś muszę się dowiedzieć - poprzysiągłem sobie.

Absurdy pracy i bzdurna popularność - bankiet

Wciąż będąc oczarowanym potęgą i wysokością, wszedłem do redakcji, w której miałem podjąć płatny staż. Podszedł nerwowym krokiem jegomość w koszuli białej a poplamionej.

-       DZIEŃ DOBRY, PAN STAŻYSTA KORYTARZ PO PRAWEJ    

-       Jak to korytarz, panie władzo - odpowiedziałem

-       KORYTARZ, POMIESZCZENIE PROWADZĄCE DO POKOJÓW, PRACUJECIE W KORYTARZU - usłyszałem odpowiedź. Nie chcąc się kłócić, udałem się we wskazane miejsce, usiadłem między wskazanymi drzwiami, zacząłem bazgrać po kartce papieru którą dostałem.

Jako że nie otrzymałem żadnych wytycznych co do tematu mojego artykułu, bazgrałem po prostu. Bazgrałem bazgroły na kartce przez godzin osiem, by potem kartka została mi odebrana. Spoglądałem co jakiś czas na świstki innych stażystów, te zaś, pokryte starannym pismem, wypełnione po brzegi statystykami, literami, faktami, czerniły się wręcz od znaków.

Westchnąłem, by wręczyć Dozorcy moją pracę. Ten, marszcząc brwi, ruszając nosem i ustami w sposób co najmniej niezwykły (wyginał się nos o stopni osiemdziesiąt w górę i w dół i na boki, a brwi wtórowały wygięciami o podobnym zakresie kątów) okazał zainteresowanie moją kartką, gdyż przy innych kartkach mimika jego w podobny sposób nie wariowała. Poderwał mnie z podłogi korytarza, z kałuży atramentu.

-       DO REDAKTORA NACZELNEGO, JUŻ - wykrzyknął. Skinąłem głową, by udać się następnie do gabinetu zarządcy tego przybytku.

Gabinet, znajdujący się na końcu korytarza, zamknięty był za drzwiami z napisem REDAKTOR NACZELNY. Już sam tytuł dał mi do myślenia, implikując że owy redaktor potrzebuje dodatkowego określenia swojej funkcji w postaci rzędu gatunku homo sapiens, którym bez wątpienia był “naczelny”. Wszedłem więc do Naczelnego. Ten, znerwicowany, siedział pod kroplówką. Palił cygaro. Czytał gazetę. Oglądał telewizję. Słuchał radia. Oddychał, myślał i pisał jednocześnie. Symultanizm tej postaci nadawał jej wizerunku człowieka oddanego wszystkiemu, człowieka-wszystko. Do wszystkich poprzednich czynności należy dodać jeszcze odebranie telefonu, i, w trakcie odbierania, dyktowanie nagłówka artykułu sekretarce, która, niby podredaktor podnaczelny, trudziła się podobną ilością czynności co sam Naczelny, w zawężonym jednak formacie. Czyniąc poczynania i poczynając czyny, wszystkie na raz, Pan Szanowny Redaktor raczył jeszcze do mnie mówić. Dla łatwości w odczycie uprościłem dialog do tych tylko kwestii, które kierowane były do mnie lub przeze mnie do Naczelnego.

-       DZIEŃ (...) DOBRY PANU (...) STAŻYŚCIE. - wykrzyczał czerwony na twarzy R.N.

-       Dzień dobry, byłem wzywany - odpowiadam.

-       ZACIEKAWIŁA (...) MNIE (...) PAŃSKA PRACA.

-       To mi pochlebia. - odparłem zaraz po tym, jak on skończył (bądź nie skończył, nie wiadomo) zdanie. On zaś odpowiadał mi zgoła dłużej i w sposób przerywany.

-       NIE (...) OBCHODZI MNIE TO (...) W ŻADNYM STOPNIU. AWANSUJESZ (...) PAN.

-       Dziękuję.

-       TO (...) WSZYSTKO. DO WIDZENIA (...) PANU.

Pożegnałem się i wybiegłem z miejsca udręki jako człowiek nowy i człowiek awansowany, rozsmakowany w dziennikarskim szale. Zdobyłem pracę szanowaną w Wielkim Mieście, pracę ważną i nie byle jaką. Takiej pracy można zazdrościć.

Chodziłem więc codziennie do własnego gabinetu, by tam bazgrolić przez osiem godzin dziennie po kartce papieru, a jak zbliżał się termin, to i po brulionach bazgrałem. Niedługo trwało, zanim zdobyłem popularność, zatem zdobyłem też poważny budżet. Konsekwencją tego było moje przeniesienie się bliżej Centrum, na ulicę Trzecią. Miałem też swój własny dom na Przedmieściach, który jednak odwiedzałem nieczęsto, gdyż nagliły mnie sprawy wielkomiejskie. Do Matki również nie dzwoniłem, chociaż posiadałem własny telefon. Używałem go tylko w celach stricte służbowych, niekiedy również towarzyskich.

Trzeba bowiem podkreślić, że w sferze towarzyskiej wiodło mi się po osiągnięciu sukcesu nadzwyczaj dobrze, wielu miałem przyjaciół i wiele przyjaciółek.

Otoczony tak uznaniem i sympatią ludzi, rosłem u siebie w sercu i rosłem, aż do rangi człowieka spełnionego życiowo. Wkrótce zostałem zastępcą Redaktora Naczelnego, chociaż sukces mój opierał się na bazgroleniu, bazgraniu. Nie spodziewałem się że osiągnięcie sukcesu w Wielkim Mieście jest tak proste, banalne. Bazgrołów i mazai ludzie ci poważni, kupujący komunistyczne kwiaty, nie widzieli. Zadziwiły ich i zniewoliły, a wszyscy próbowali sfałszować moje prace, podpisując je swoimi nazwiskami. Przerost formy nad… w sumie nie wiadomo czym osiągnął apogeum, a ja, ugłaskany przez schlebiające mi wciąż środowisko, jedną ręką paliłem cygaro, by drugą bazgrolić. Po kilku miesiącach skręcania abstrakcyjnego inkaustem po papierze tak bardzo byłem już rozleniwiony, że stare bazgroły kserowałem i puszczałem w obieg raz jeszcze, ludzie natomiast jak ociemniali kupowali gazety przeze mnie ilustrowane, wydawane przeze mnie albumy i wielkoformatowe mazaje. Jakby sztuka całej ludzkości do czasów obecnych nie liczyła się, bądź sam gatunek który ją wydał zapomniał o niej, nieuświadomiony w niej był. Spijał czarne rzeki atramentu, monochromatyczne zawijasy moich dłoni. Czułem się jak ośmiornica, wypluwająca beztreściowe, kruczego koloru soki na mózgi odbiorców. Sam wsiąkłem przez to w labirynt koneksji i koherencji towarzyskich. Bywałem na wielu rautach, na których dawałem często nieczytelne autografy. Pewnego razu wstąpiłem na wieczorny bankiet do Dyrektora Z., mojego nowego znajomego. Uścisnąłem tam wiele dłoni, wiele jednak, z braku czasu, zostało nie napoczętych, nie przywitanych. Mimo wszystko zapanowała po moim wejściu swoista wrzawa. Nabazgrałem tego wieczora wiele na czyichś nadgarstkach, jakichś banknotach czy w notesach, których wartość wzrosła kilkunastokrotnie. Bycie celebrytą i artystą męczy zdecydowanie. Aż dziw bierze, że to wszystko tak szybko.

Dyrektor Z. zastukał łyżeczką w kieliszek. Gawiedź rozproszona po całym mieszkaniu, przerwała wszelkie czynności, by udzielić gospodarzowi głosu.

-       Chciałem przedstawić Państwu naszego gościa, znanego literata Zavistowa! - Dyrektor Z. uśmiechnął się, wskazując na mojego, jak się okazuje, przyjaciela Volodię.

Podbiegłem zaraz do fotela bujanego, na którym niegdysiejszy działacz mafijny siedział. Twarz jego jednak zmieniła się nie do poznania, zastygła przede wszystkim, emocje, wcześniej widoczne jak na dłoni, zastygły teraz w wyrazie zdziwienia. Niezmiennie dziwiący się Zavistow.

-       Znanego literata? Volodia, gratuluję! - wysapałem mu do ucha.

Ten jednak zacharczał jedynie. Nie rozumiałem go, nie rozumiałem. Czyżby był niezadowolony?

-       Słuchaj, Volodia, ja mam dalej twój maszynopis, dasz wiarę? Dalej gdzieś tam leży. Jeszcze nie czytałem, ale jak jesteś znany teraz to wypada! Z czego jesteś znany? - próbowałem zagaić rozmowę wciąż i na okrągło.

Hotelarz milczał, lustrując pomieszczenie niespokojnym wzrokiem. Ktoś gdzieś wymiotował głośno. Wskazał mi palcem toalety, podniósł się powoli i ruszył w tamtą stronę, ja za nim.

Zamknęły się za nami drzwi kabiny. Zavistow, oparłszy się ciężko o klozet, sapał.

-       Sprzedałem się, Igor. Ja się sprzedałem. Tak bardzo chciałem sukcesu, że napisałem pod publiczkę powieść o naukowcach. Naukowcy odkrywają pierwiastek, poświęcają się dla jego badania i umierają. Koniec. Największa szmira naszych czasów, ale wydana i sprzedawana w milionach egzemplarzy. Nie mogę tak żyć, nie mogę żyć ze świadomością że sprzedałem gówno w twardej okładce i komuś się to podoba. Chciałem uwznioślać ludzką myśl, chciałem wzruszać serca nieporuszone, a przyszło mi się poniżać w imię sukcesu!

-       O czym ty mówisz, Volodia, przecież to piękne! Jesteś znanym literatem, pisarzem, nie tego chciałeś? Co z twoim hotelem? Teraz nie musisz się nim zajmować.

Zavistow spojrzał na mnie świdrującym spojrzeniem.

-       Tyś się zmienił Igor. Ciebie sukces zmienił. Ja ci więcej nie ufam. Idź i baw się, rautuj. Tyś też sieczkę sprzedał w tłum, widać. Ja sens straciłem. Moim życiem była porażka, ja z porażki sukces uczyniłem, ludziom pomagałem. Straciłem to wszystko. Teraz widzę, jak ważnym byłem przegranym. Idź i wygrywaj, a skończysz prosty jak drut i pusty jak bęben. Pod publiczkę robiony, psia mać. Gardzę teraz tobą tak, jak sobą.

Cały czas twarz jego zastygła była w zdziwieniu, więc mówiąc do mnie tonem nienawistnym wydawał się, mimo powagi sytuacji, komiczny. Uniesione brwi kontrastowały z wagą jego mowy, zaśmiałem się. Mój współkabiniarz machnął ręką.

-       Szkoda gadać, że tak na psy zszedłeś - tak powiedział, i zaczął się robić przezroczysty.

-       Co ty, Volodia, ciebie coraz mniej widać! - niewzruszony jego tyradami krzyknąłem, otrząsnąwszy się z roześmiania.

Zavistow zaś poruszał ustami, ale głos jego cichł, słowa plątały się i milkły powoli, w miarę jak transparentniał. Usiłowałem złapać go w ramiona, zatrzymać, ale obraz jego zupełnie już był eteryczny i rozpływał się w otoczeniu. Na koniec tylko usłyszałem brzęk - to jeden z sygnetów został na tym świecie. Lekko już napity, popłakałem się. Ktoś uderzył w drzwi kabiny.

-       No chłopie, dobrze będzie! Po trzeźwemu byś nie zapłakał, co się martwisz. Wychodź szybciej! - krzyknął nieznajomy, basowy głos.

Ja, drżąc z emocji, nie mogłem się ruszyć. Dosłyszałem wilgotny dźwięk opadania wymiocin na podłogę. W momencie tym doniosłym, ze zmniejszającą się jednak doniosłością po śmierci mojego serdecznego, ale wyniosłego przyjaciela, przypomniałem sobie o rękopisie najbardziej wzruszającej księgi na świecie, leżącym gdzieś w moim nowym, przepastnym mieszkaniu.
Obecne prądy towarzyskie, sprzyjając mi niezmiernie, umożliwiały mi kolportaż poniekąd nielegalny dotykającego serca i duszy woluminu. Być może szansa leżała w tej ryzie papieru, szansa rozbudzenia zatwardziałych i pragmatycznych serc Wielkiego Miasta, do których to serc i moje się powoli upodabniało, co muszę przyznać niechętnie.

Umiastowione perypetie i powszechne wzruszenie

W miarę zbliżania się do mistycznego Centrum, do Wieżowca w Najczystszej Postaci, do instytucji różnorakich, sfer biurokracji, rautów i obecnej wszędzie cielesności, malałem na sposób psychiczny.

Mistycyzm istniał tu na sposób nie mistyczny, proces ten bowiem stanowił jedynie dla mnie zagwozdkę; nikt inny mistycyzmu nie dostrzegał, idei zbliżania się i krążenia wokół czarnej dziury, jaką był Wieżowiec w samym środku megametropolii.

Centrum istniało niezaprzeczalnie, jako ośrodek wszelkiej władzy, bankowości i kultury, jakby pojawiło się tutaj jako pierwsze i rządziło wpierw niczym, dopóki ludzie nie osiedlili się dookoła.

Wieżowiec w Najczystszej Postaci dybał wciąż zagadką swojej celowości bądź bezcelowości, na pewno w każdym razie monumentalizmu, nad Miastem. Niezliczoną ilość razy przewyższał inne wieżowce, sekwoja w sosnowym lesie.

Instytucje istniały jako organ wykonawczy Centrum, różniąc się od siebie i swoim spektrum obejmując całość życia ludzkiego - od zajmowania się regulacją życia rodzinnego, przez handel, aż do produkcji filmów noir o tandetnych, robotniczych scenariuszach. Biurokratyczne sfery istniały jako konsekwencja tak licznej prezencji wspomnianych wcześniej instytucji; rauty były z kolei wywołane tak liczną prezencją wspomnianych wcześniej sfer biurokratycznych. Przez rauty zaś szybko doszło do egzaltacji cielesności, jej omniprezencji. Cielesności nie jednak w sensie seksualnym, ale po prostu wielości ciał, które jednak wewnętrznie zachowały jałowość ducha.
A ja przez ten zaklęty krąg, nadmiar ludzi i nadmiar rzeczy, malałem na sposób psychiczny aż do momentu, w którym i moje wnętrze się wyjałowiło.

Poczułem to stojąc przy klozecie na bankiecie Dyrektora Z. tamtego sierpnia, nakładając sygnet-pamiątkę na palec serdeczny lewej dłoni tuż po śmierci mojego przyjaciela.

Te wszystkie relacje, konsekwencje, efekty i skutki zmęczyły mnie. Straciłem wtedy cierpliwość do ludzi. Przez te pięć minut podjąłem decyzję o przeskoczeniu kałuży wymiocin pod drzwiami kabiny i bieg do mojej ekskluzywnej już wtedy samotni.

Wyciągnąłem zakurzony maszynopis Zavistowa spod łóżka, gdzie leżał wśród papierów, monet i nie wyciąganych nigdy ambicji. Zacząłem czytać. Nie podejmę się opowiedzenia tego, o czym było i jest to dzieło. Niemniej, jest to dzieło wspaniałe. Zniknąłem w nim doszczętnie, by przeżyć renesans mojej duchowości. Emocje i uczucia, zduszone wszystkie, może poza radością z błahych rzeczy, buchnęły teraz, ja właściwie buchnąłem mocą swojego wewnętrza.

Wyjałowiony wcześniej, rozkwitłem całą mocą i ekspresją mojej duchowości, przeżywszy przez czas lektury wszystkie emocje targające nie tylko bohaterami powieści, ale i jej autorem, kiedy ta belles-letres była przezeń pisana. Mimika mojej twarzy wzbogaciła się niezmiernie, odtąd rozważałem nawet pójście do jakiejś zapomnianej przez wszystkich szkoły aktorskiej, lub, być może, po dwóch lub trzech odczytach, założenie własnej.

Eksplodowałem chęcią rozszerzenia bezwstydnej plagi uczuć i uzewnętrzniania ich, której brakowało tu i teraz. Udawszy się następnego dnia do pracy, użyłem kserokopiarki w celu rozpowszechnienia historii mi przedstawionej przez świętej pamięci Volodię. Udałem się z jedną kopią do Redaktora Naczelnego, udałem się też z kopią do Dyrektora Z. i wszelkich innych znanych mi notabli oraz wysokich rangą w tutejszej obecności ludzi. Nie czekałem na ich reakcję, po prostu rozpościerałem na nich płaszcz wzruszającej prozy i wychodziłem, trzaskając drzwiami i nie odpowiadając na pytania.

Zmęczony pewnego dnia nieustannym kolportażem własności intelektualnej nieboszczyka, spostrzegłem, że straciłem pracę. Straciłem też mieszkanie, ze względu na moją tygodniową tułaczkę po miejskich trotuarach - aktywnie żyjące miasto nie przypomina o panującym w nim zasadach, ale je egzekwuje. Garnitur mój, w którym jako poważany artysta poruszałem się po przestrzeni publicznej, porwany i w strzępach zupełnie, zwisał ze mnie. Znalazłem, próbując ratować swoją sytuację, kartkę papieru i zużyty długopis, jednak tworząc bohomazy na ulicy, nie miałem szansy na przywrócenie sobie fortuny. Nazwisko moje wydawało się nie tym, co wcześniej publikowane na okładkach gazet i albumów artystycznych. Jakaś tandetniejsza jeszcze, mimo że już była szczytem tandety, wydawała się moja sztuka. Nie mogłem znaleźć lokum, gdyż wszyscy pilnowali się co do Zasady Trzech Dni, nawet w rejonach w których uprzednio zdobyłem swoją szansę na dobry los w Wielkim Mieście. Co za ironia losu, że być może teraz w moich apartamentach siedział człowiek wcześniej bezdomny. Co za ironia losu, że mogły one przede mną należeć do niego. Nikt tego nie wie - ta aglomeracja zapomina, i nie pozwala by przypomniano, a ludzie w niej mieszkający to akceptują i bez pretensji wpasowują się w tę grę odbierania i dawania, akceptując ślepe wybory Miasta. Być może w losowaniu byłaby sprawiedliwość, gdyby nie różne nakłady pracy, włożone w osiągnięcie czegoś, czego zaraz można nie mieć. Niezależnie od mojego poglądu, to jednak było losowanie.

Ja teraz w tym losowaniu przegrałem, i pragnąc poczuć się odpowiednio do tych przegranych nadziei, udałem się do noclegowni, w której możliwość nieobecności mniejsza była niż trzy dni - z chwilą bowiem w której stopa moja uplasowała się na kostce brukowej poza granicami lokalu, miejsce moje się zwalniało. Skuszony tą wolnością wchodziłem i wychodziłem, kiedy dusza zapragnęła. Miałem taką możliwość, gdyż w noclegowni byłem tylko ja i jeden staruszek, nikt więc nie zajmował mi łóżka. To dziwne, gdyż ludzi w takim wieku się nie widywało - migotali zazwyczaj i znikali. Ten jednak nie znikał.

Tym razem nie przyszedł do mnie urzędnik w hawajskiej koszuli, przyszedł jednak głód. Zawarłem umowę tynkarza, gdyż czynność tynkowania przychodziła mi z łatwością, i po kilkugodzinnej pracy wsadziłem w usta upragniony kawałek chleba. Chleb inny niż na Przedmieściach, płaski i wątły z wyglądu, ale sycący. Pracując w ten sposób, tynkując ściany, obchodziłem wiele domostw, w których trwały remonty. Ludzie budzili się, znowu działała emocjonalność. Wszędzie na półkach leżał skopiowany Maszynopis, słowo niespełnionego literata, teraz będące iskrą. Wszędzie też ludzie zbliżyli się do siebie, dotykając znowu swoich dłoni i patrząc sobie w oczy. Chociaż pracowałem jako tynkarz, robiłem to teraz z przyjemnością, patrząc na rozwój wydarzeń i uwolnienie uczuciowego potencjału.

W życie Wielkiego Miasta wkroczyła witalność i życiowość, nie było już komunistycznych kwiatów i pragmatycznych powodów ich kupowania - powody te zmieniły się.

Mimika ludzka, wzorem mimiki zavistowskiej, zajarzyła się milionem wewnętrznych różności. Ludzie byli szczerzy, ludzie dogadywali się.

Współczucie dla wszystkich

Ucieszony więc wracałem z każdej pracy, którą podejmowałem jako sztukator. W noclegowni zaś zawsze czekał mnie śpiący staruszek, który teraz jednak podjął wysiłek rozmowy ze mną, wstrzymując się od snu.

Staruszek siedzi więc i płacze, jak się okazuje, kiedy nie śpi. Kładąc się na legowisku, pytam:

-       A czego to Pan Staruszek tak płacze?

On odpowiada:

-       Bo współczuję - mówi i zalewa się łzami.

-       Komu Pan współczuje?

-       A wszystkim współczuję.

Orzekł, że współczuje wszystkim. A ja, że jestem zdziwiony, że przecież wszystkim to tak trudno, a ktoś krzywdę wyrządził komuś, to jak mu współczuć. A staruszek, że wszystkim.

-       A boś pan za krótko żył jeszcze tutaj, żeby nie każdemu współczuć. A jak kto jest suczy syn, i krzywdę innym robi, to jemu też trzeba współczuć, bo nie jego wina, że suczy. A tyle lat co szczęśliwych było na tej Ziemi, co miłe dźwięki lipy grały, to ludzie zawsze jakieś pocieszenie znajdywali, i ci suczy i nie suczy. A teraz tylko beton wszędzie i linoleum, to i współczucia więcej potrzeba. I Boga w celę zamknęli. W szklany sześcian, i mówią że ich. Rządzą nim, mówią. Już nic człowiek pocieszenia sam nie ma, to chociaż innym chce dać, współczuć im. Więc siedzę i współczuję.

Siedział i ryczał Staruszek, a ja, obracając się do niego plecami, myślałem, komu bym współczuł a komu nie, i dlaczego to zupełnie nieważne. Zupełnie nieważne jest to dlatego, że nikt o moim współczuciu nie wie, i o Staruszka współczuciu też nie wie nikt. Ludzie, którym współczuje, skopali by go na ulicy za sam nędzny wygląd, nie pytając co i wobec kogo czuje. A jednak on trwa, od nie wiadomo ilu lat, w tej swojej empatii dla wszystkich ludzi na świecie. Nie patrzył na nikogo osobiście, przez pryzmat swoich krzywd i doświadczeń. Patrzył jak każdy ojciec i każda matka patrzą na swoje pokrzywdzone przez los dziecko. Tego człowieka właściwie w ogóle nie było. Było tylko to jego współczucie, ojcowskie i matczyne.

Ten człowiek patrzył jak dobry bóg, którego jeszcze nie wymyślono.


Szklany sześcian, czyli Boża Cela

Zaintrygowany, wyszedłem w dniu wolnym od pracy z noclegowni, by odwiedzić tego Boga w tej jego celi. Szedłem przez niezliczoną ilość przecznic, by finalnie ujrzeć olbrzymi szklany sześcian, otoczony niczym, bo placem, i wszystkimi, bo tłumem. Tłum skandował i kotłował się. Szarpali się ludzie w tym tłumie, darli swoje ubrania i zrywali sobie wzajemnie czapki z głów.

Ekscytowała mnie myśl, że mogę zobaczyć kogoś, kogo czciła Mama. Pierwszy raz od czasu przybycia do Wielkiego Miasta, pomyślałem o niej, pomyślałem też że nie kontaktowałem się z nią od miesięcy.

Olbrzymi raban panował na placu, nomen omen, Zbawiciela, jak niektórzy mówili. Inni mówili Proroka, jeszcze inni krzyczeli o Jahwe, inni milczeli, medytując. Czasem ktoś stał i po prostu śmiał się, obserwując. Wiele kamieni latało w powietrzu.

Przeciskając się przez ten tłum, dało się dosłyszeć spory. Spory bełkot, ale i spory, że waśnie.

-       Nie widzisz? Nie widzisz IDIOTO? Stoi tam, w środku, i macha! - mówi jeden głos, którego zęby za chwilę sypnęły mi się pod nogi.

-       To ty nie widzisz, cholero, że on tam nie stoi? Przecież tam stoi ON! - mówi drugi głos, któremu wyrwano kępkę włosów.

Nie próbowałem wdawać się w dyskusje, korzystając zaś z ogólnego niepokoju przedarłem się do samej barierki, oddzielającej szklany sześcian od placu i tłumu.

Przy sześcianie stoi milicjant. Ostrzega, że bliżej nie można. Unoszę ręce i wzdycham, że rozumiem. Stałem na tyle blisko, żeby spostrzec, że Boża Cela, olbrzymi, szklany sześcian, był pusty w środku. Zupełnie pusty. Pytam mundurowego, co to znaczy.

-       Co co znaczy? To tylko rzeźba. Pan też chcesz się bić o rzeźbę?

Zaprzeczam.

Obok mnie starszy pan, gapiący się w bryłę i piszący coś w notatniku. Pytam go, co robi.

-       Co robię? Piszę co mi mówi, pan nie słyszy? Nie widzi pan, jak się uśmiecha? Dyktuje mi instrukcje.

Nie widziałem. Dom wariatów.

Starszy człowiek po chwili odwrócił się do tłumu, wszedł na barierkę i obwieścił:

-       Powiedział: prać po mordzie tych w fartuchach ile fabryka dała!

Tłum zakotłował się, w górę poleciały fartuchy i fartuszki.

Za chwilę inny starszy człowiek postawił swą stopę na barierkę i mówi:

-       Powiedział: prać po mordzie tych w czapkach! I nie tylko powiedział, tak przecież było już kiedyś napisane!

Rozległ się szum wertowanych stronic. Ktoś odkrzyknął:

-       Faktycznie, już kiedyś tak powiedział! Prać ich po mordzie!

Tłum zakotłował się, w górę poleciały czapki i czapeczki.

Postanowiłem to zakończyć. Podniosłem z ziemi jakieś opasłe tomiszcze, i rzuciłem nim w sześcian. Zanim milicjant zorientował się co zrobiłem, wolumin już był w ruchu. Tłum zamarł nagle, podświadomie już oczekując tego co się stanie.

Bryła pęka. Tłum nie wie co robić. Jeden ze starców, na tyle rezolutny by przemówić jako pierwszy, mówi:

-       To znak! On chce byśmy mu zbudowali większy sześcian! A jak ktoś nie chce budować, to go w mordę!

Rzucili się ludzie do zbierania szkła, inni biegli do najbliższej huty. A jak ktoś stał w miejscu, nic nie robił, śmiał się, przechodził spacerem obok, to go prano w mordę.

Odszedłem, szybko stawiając kroki i przyjmując razy.

Hibernacja i bezradne otrząśnięcie się

Wniknąłem już na stałe w rytuały mieszkańców Wielkiego Miasta, zżyłem się i stałem się kimś stamtąd. Chodziłem na oranżadę z innymi tynkarzami, robiłem zakupy w centrach handlowych, jeździłem samochodem z demobilu. Ustatkowałem się, i tak jak spadłem w hierarchii, tracąc rangę twórcy bohomazów, tak nic nie wskazywało bym miał podobną pozycję kiedykolwiek odzyskać. Przyzwyczaiłem się. Mówiłem sobie: tak już będzie wyglądało moje życie. Pogodziłem się i wpadłem w pewną rutynę, nazywaną: od roboty do roboty.

Tego dnia akurat roboty nie było. Odpaliłem rzęcha, którym się poruszałem po mieście, i pojechałem do centrum handlowego, żeby zrobić zapasy na najbliższe dni.

Poruszałem się przez dwie godziny po hallu zasłanym półkami i wózkami na monety. Oglądałem różne serki, różne wędliny, mówiłem sobie, jak wspaniale teraz żyć i żyć tutaj, w Wielkim Mieście! Mogę wybrać sobie wszystko, cokolwiek kiedykolwiek stworzono. Jeździłem swoim wózkiem, zagarniając do niego co smaczniejsze rzeczy.

Z głośników sączył się głęboki głos informujący o promocjach, przecenach i rabatach. W przerwach między komunikatami leciała muzyka windowa, każdy wie, co to za gatunek muzyki. Delikatna i beztreściowa, oddająca klimat doskonale klimat czekania.

Przyglądając się śledziom w puszce, odrzucił mnie fakt ich bezkompromisowego podobieństwa do człowieka na opakowaniu. Przecież tak nie wyglądają śledzie. Niosłem już produkt, by dopytać o niego pracownika, ale usłyszałem szept.

-       Psst, studencik.

Słowo studencik dawno już przebrzmiało i znikło, nikt tak mnie nie nazywał od dawna. Spojrzałem na puszkę. Jeden z przedstawionych śledzi przybrał twarz Pana Marka/Śmierci. Mówił do mnie:

-       I co, zapomniałeś już, studencik? Wkręciłeś się w życie, podoba ci się, chociaż kładziesz gładź jakimś przygłupom. Już usiadłeś i siedzisz, i ci wygodnie. Carpe diem, mon cheri, bo nigdy nic nie wiadomo. Rozejrzyj się, gdzie jesteś, co robisz? Drugą godzinę już chodzisz po tym miejscu i wybierasz sobie śledziki, jogurciki. Nie przypomina ci to zakładu dla chorych umysłowo? Ludzie kręcą się i wybierają jakie zwłoki zjeść dzisiaj na obiad, albo jakie korzenie w siebie dzisiaj wepchnąć. Wszystko przy akompaniamencie hipnotycznej muzyki. Po co się w to dałeś wkręcić? Po co tu przyszedłeś? Boś wolny i ciekawski? Zapomniałeś jak wyglądam, ja i moja groźba? Daleka ci już śmierć i oswoiłeś się ze światem! Spójrz teraz trzeźwo, na miejsce w którym jesteś, i spróbuj się nie nim i sobą nie brzydzić.

I głowa znikła.

Do mojej natomiast wlała się okropna świadomość marnowania czasu. Czy w istocie byłem tu dwie godziny, czy dwa dni, czy dwa lata? Zaczęło mi się palić pod nogami, chciałem natychmiast iść i zrobić coś produktywnego. Przecież nie dzwoniłem do Mamy od tak dawna, co się z nią dzieje? Czy niepokoi się? Zadzwonię z jakiejś budki!

Sklep robił się ciemniejszy i ciemniejszy, ja zostałem sam wśród długich półek, nadających mojej lokacji charakteru raczej korytarza. Biegłem więc korytarzem wprost do wyjścia, a przygrywała mi muzyczka w stylu windowym. I komunikaty o przecenach.

Wybiegłem przez kasy, czując na sobie zdziwione spojrzenia kasjerek.

Co mogłem jednak zrobić? Od razu po wyjściu z lokalu zorientowałem się, że nie mam chleba. Wróciłem nazajutrz, jak wszyscy ludzie tego miasta, błąkający się po takich przybytkach.

Balans i upadek, okrucieństwo i absurd

Tak też wszystko trwało w Wielkim Mieście, w przepychu i błogości, w nieświadomości. Przyszedł jednak moment, w którym bogactwo i zachowania ludzkie właściwe dla miejsca i czasu osiągnęły pełnię. Moment, w którym wszystko co znane mieszkańcom aglomeracji było już tak obfite, że bardziej być obfitym nie mogło. Ta krótka chwila była balansowaniem na krawędzi, chwilą bezruchu przed runięciem w przepaść. Najwyższym punktem sinusoidy. Wybuchła więc wojna, nadmiar ludzi i tego co posiadają zniszczył ten cudowny stan.

Dzienniki trąbiły o dyplomacie, który pod wpływem lektury tajemniczej księgi ukazał mimiką swoje fałszywe intencje. Fałszywe intencje, odczytane przez miliony specjalistów, zinterpretowane i podane do ogólnej wiadomości jako skryta agresja wobec rozmówcy. Casus belli wystarczające do wzniecenia konfliktu i poddania w wątpliwość milionów żyć.

Do Wielkiego Miasta wkroczyły znikąd pułki, brygady i czołgi. Nadleciały helikoptery i samoloty, niczym rój otaczające bezbronne budynki i bezbronnych ludzi. W swojej wyniosłości nowoczesnej i wyniosłej nowoczesności, rozleniwieni bogactwem, nie bronili się ci modernistyczni, sztuczni prawie, nie defekujący, nie śmierdzący ludzie.

Więcej powiem, ci ludzie nie zauważali wojny. Próbowali ignorować strzały i wybuchy, i śmierć. Jakby ktoś wyłączył im chęć przetrwania, nie mówiąc o chęci zachowania wolności myśli i działania. Słysząc strzały wychodzili na ulicę, by zrobić zakupy, i ginęli przy kasie, umierając obok również postrzelonej kasjerki, której reszta wysypywała się z dłoni. Jakby nie chcieli urazić żołnierzy, odmawiając przyjęcia kuli. Nie garnęli się do niej, ale też jej nie unikali. Po prostu żyli tak, jak gdyby nigdy nic. Takie życie było definicją doby ich życia.

Żołnierze zaś byli nie ludźmi, a maszynami chyba. Mundur i oficerki, i karabin przez ramię przewieszony, chwycony szybko dłonią miękką i ludzką, świecącą w ciemności i parującą ciepłem, oszukiwały obserwatora. W oczach tych żołnierzy nie było bowiem nic, polecenie tylko i rozkaz. Ideał żołdaka, ale wrak człowieka, jak mówiłem, nie człowiek prawie, ze skorupy chyba tylko. Opozycja zupełna do ludzi tu mieszkających, ktoś twardy i bezwzględny, taki co mu nie do śmiechu. Tu wszystkim do śmiechu, wszyscy miękcy i względni, gotowi podjąć jakąś dyskusję lub upośledzoną jej formę. Tamci zaś nie dyskutowali, strzelali, bo im kazano.

Dzieci wcale prawie tu nie było, na Przedmieściach, we własnym państwie, kryły się pewnie po piwnicach i ogrodach swoich bogatych rodziców. Nie zdziwiłbym się, gdyby stworzyły własną broń swoimi dziecięcymi, genialnymi umysłami. Starsi ludzie zaś znikali. Padali więc młodzi ludzie i ludzie w średnim wieku na ulicę. Padali i Marni Poeci, Dobrzy Poeci byli w takiej mniejszości, że prawie ich nie było. Oni zresztą chowali się w swojej twórczości na zawsze, nieśmiertelni, chyba że całej ludzkości groziła gehenna.

Rozstrzeliwane ciała tańczyły przez chwilę przeszywane kulami, by opaść w drgawkach na bruk i na asfalt. Kostki brukowe, trącane kulami, tworzyły swoistego jeża na chodniku. Na jego kolce padały ciepłe zawiązki wieczności. A maszyny odbezpieczały broń i siały czerwoną mgiełkę w powietrzu i stalowe przeszycie w trzewiach.

W tym zamęcie znalazłem się ja, w swojej noclegowni, ze swoim współczującym Staruszkiem. Staruszek mówił, że i tym żołnierzom współczuje, że tacy odczłowieczeni. Mówił że nikt poza nimi nie wie, jak to być odczłowieczonym. Ja stwierdziłem, że i ci co zginęli, są odczłowieczeni. Sołdaci też przecież z wyglądu tylko są ludźmi. Tak samo ci co zginęli, tylko że oni z wnętrza nie maszyny, ale wieczność albo nic, tego jeszcze nikt nie wie.

Staruszek wyglądał co jakiś czas na ulicę i łkał głośno, coraz głośniej, ściągając niebezpieczną uwagę mundurowych. Ściany baraku, który służył nam za mieszkanie, podziurawione były kulami. Pomarszczony, pełen empatii i smutku człowiek, również został podziurawiony. Łkanie ustało, a ja sam zostałem w budzie ze sklejki i blachy. Czekając dogodnej chwili, wybiegłem w roboczym ubraniu, w szelkach i białej koszuli. Kierowałem się przez zgliszcza i zawalające się budynki do Wieżowca w Najczystszej Postaci, do jedynego miejsca widocznego prawie wszędzie i zawsze, do katedry człowieczeństwa lub tego, co z człowieczeństwa zostało.

Wszędzie obecni agresorzy prowadzili regularną rzeź, strzelali w każde drzwi i każde okno, z okien na piętrach w niewielkich odstępach czasu wylatywały ciała. Ilość pięter w każdym z budynków była zatrważająca, zarzynanie zaś mieszkańców kilku budynków na raz powodowało krwawy deszcz. Ulice dosłownie spłynęły rudą cieczą.

Czym byli? W imię czego zabijali?

Nie wydają się kimś, kto mógłby urodzić się na tej planecie. Mieć ojca i matkę, może dzieci. Gotować zupę na obiad, biegać w wolnych chwilach dla zdrowia i relaksu. Świętować rozpoczęcie nowego roku z przyjaciółmi, czytać książki. Słuchać Szostakowicza czy Satie.

Ta ich wewnętrzna bezludzkość, pustka, w istocie nie była pustką. Była dziką, nieukierunkowaną agresją, spuszczoną ze smyczy przez nadwrażliwego polityka, urażonego drgnięciem policzka dyplomaty. Ci żołnierze byli orzeczeniem. Pięścią tamtego urzędnika, jego skrzącym się z nienawiści okiem, kierowanym w twarz dyplomaty, którego policzek był mordowaną właśnie, niezachowawczą ludnością.

Walkę i jej słuszność wyznacza wartość, w imię której walka została podjęta. Dlatego ludzi walczących o wolność nazywamy bohaterami, dlatego też powinno się tępić kogoś, kto walczy zbrojnie o cudze pieniądze i dobra. Co jednak robi się z kimś, kto walczy o nic? Kto urażony został nieodpowiednią miną? Walczy on o zaspokojenie swojego zadufania, czy może z przyjemności pozbawiania życia ludzi, których nigdy na oczy nie widział i nie zobaczy?

Biegłem, kryjąc się po ruinach ze zbrojonego betonu. Wybiegłem w ostateczności na ulicę, zarzuconą wrakami samochodów. Będąc na samym środku, usłyszałem donośne, ale nieco histeryczne polecenie zatrzymania się. Stanąłem w miejscu i odwróciłem się. Oto ujrzałem przed sobą żołnierza, który miał w sobie człowieka. Zaczął zbliżać się do mnie niepewnie, z wyciągniętą bronią, zaciskając palec na spuście. Czy to już? Zadaję sobie pytanie.

Eksplozja, która nastąpiła gdzieś za nim, sprawiła że drgnął. Usłyszałem wystrzał, świst i poczułem ukąszenie metalu.

Nie wydawało się jednak, bym miał umrzeć. Mrugnąłem, a żołnierza już nie było, pobiegł gdzieś indziej, uznał zadanie za zaliczone. Brnąłem dalej w świsty kul i zamęt, ale nic z tych rzeczy mnie nie dosięgało. Stanąłem w końcu przed wejściem do Wieżowca. Ten dotychczas był nietknięty.


Wojenna panorama i Oderwanie

Podniosłem wzrok, by spojrzeć w oderwany od rzeczywistości gmach, wznoszący się wśród gruzów i płonących ludzi i zgliszczy. Dziwna bariera spokoju otaczała Wieżowiec. Tu byłem tylko ja i esencja Centrum, sedno osiągnięć cywilizacyjnych zebranych przez wszystkie wieki, choć olbrzymią część spalono w imię technicyzacji i prowokacji do transformacji umysłów rozwlekłych w umysłu ścisłe. Niepokorni Poeci jedynie się ostali, i podziemne Uniwersytety.

Ruszyłem w górę schodów, prowadzących do wejścia. Wybuchy i strzały na przytłumiony raczej sposób docierały do moich uszu. Czy ktoś był już w środku, czy ktoś tam jest?

Drzwi nie stawiały oporu, przekroczyłem więc próg i udałem się w stronę przeszklonej windy.

W windzie zamiast guzików były trzy suwaki, oznaczające kolejno cyfry setek, dziesiątek i jedności. Osobny guzik stanowił o wysłaniu windy na piętro ostatnie. Razem pięter było czterdzieści tysięcy. Wcisnąłem guzik i zacząłem powoli się wznosić.

Podróż trwała, ze względu na prędkość windy, niesamowicie długo. Nikt mnie nie zatrzymywał. Siedząc, leżąc, kucając, obserwowałem Słońce i Księżyc, które co i rusz zmieniały się na nieboskłonie. W dole zaś, w panoramie zniszczenia, królowały wciąż eksplozje większe i mniejsze, teatr śmierci przesuwał się od wschodu do zachodu i zawracał, by z zachodu pomknąć ku wschodowi. Horyzont, wypełniony po brzegi wieżowcami, zaczął nagle wygładzać się jakby pod walcem, kiedy monumentalne budowle osuwały się i tworzyły rumowiska. Żadna siła nie sprzeciwiała się wrogiej formacji. Ludzie ginęli i za horyzontem.

Daleko dotarłem mimo swojej zwyczajności i bierności wobec świata, uległości wobec jego praw i niemożności jego zmiany. Wznosiłem się teraz bezpieczny w szklanej świątyni ludzkości ponad głowy pełne ignorancji, pełne niezrozumienia i nienawiści. Wznosiłem się jednak także ponad miłość matczyną, ponad braterstwo i moralną czujność, obecną gdzieś dalej. Głównie jednak ponad schyłek, ponad przepełnioną szklankę, ponad nadmiar. Ciecz w naczyniach połączonych, która wyrównuje teraz poziom, albo wagonik który wypada z torów by stoczyć się na dno bezpowrotnie, bez żadnego poziomu, a jedynie z odłamkami szkła i wstrząśnieniem pasażerów.

A ponad tym wszystkim ja, być może jedyny który przetrwa w nietykalnej opoce z drutu, szkła i betonu. Ogarniało mnie staruszkowe współczucie wszystkim, którzy tam zostali. Oni wszyscy już zniknęli albo znikną, chyba że jakaś tajemnicza potęga, jakieś drgnięcie policzka potężniejsze w skutkach niż naruszony honor polityka, uspokoi pożogę stali i czerwonej mgiełki, unoszącej się nad miastem, zbijającej się w chmury, spadającej z powrotem w postaci deszczu.

Uświadomiłem sobie, że puste było moje życie, przepędzone wśród ludzi bez polotu, cieszących się, gdy mogli popatrzeć na bohomaz albo rzucić harpunem w wodę. Byli i ludzie wznioślejsi, którzy wdrażając w swoje istnienie proces myślenia, nadawali mu sens głębszy i zgoła potrzebnymi stawali się dla innych ludzi również wykorzystujących owy proces. Zavistow, mój serdeczny przyjaciel, który odszedł nie wiadomo gdzie, Mama, która nie wiadomo gdzie się znajduje, profesor Miauczyński, wybitny pedagog i lingwista, który nie wiadomo co pije lub kogo naucza. Moje życie jednak puste, gdyż biernym byłem, obserwatorem jedynie, nie stałem się żadną z postaci które zostawiają ślad w czyimś sposobie myślenia. Działałem rzadko i nieudolnie, chcąc tylko zobaczyć co kryje się w Centrum, axis mundi tego świata. Teraz ten równany jest z ziemią w tej właśnie chwili.

Wznoszę się jednak ponad to wszystko, teraz jestem obserwatorem unikatowym. Wcześniej takich jak ja były setki jeżeli nie tysiące, cichych patrzycieli, co to nie działają a są i patrzą, co to stawiają sobie prosty cel - jak najwięcej obejrzeć i przy okazji może coś ugrać.

Teraz widzę już jak przez mgłę to wszystko, cały świat mi znany oddala się, by zniknąć za białym całunem, a ja w szklanym jakby przeźroczu, kierowany nieustępliwie ku górze, obserwuję już atmosferę i znajduję się na skraju wszystkiego. Nad sobą widzę niezliczoną ilość białych punktów, świergoczących na powierzchni czarnej otchłani, niedopoznanej potęgi. Widzę i zachwycam się, choć pode mną życia są tracone w ogromnym cierpieniu. Taka chyba istota ludzkiej ignorancji - wystarczy odległość albo przepierzenie, lekkie nawet, by zapomnieć, albo by uznać za nic nie znaczące to, co się dzieje po drugiej stronie tkaniny lub z dala.

Ja, pod wrażeniem tego co nade mną, zadzieram głowę, by poczuć drgania u stóp. Oto i uderzyli w Wieżowiec w Najczystszej Postaci. Zaczyna się budynek osuwać, w miarę jak pożera go olbrzymia energia.
Zanim jednak spadłem, dosięgła mnie energia wybuchu. Ze szklanych ryz ostała się jedynie ściana z suwakami i podłoga, na których to, jakby na rakiecie, wyleciałem jeszcze dalej z mocą eksplozji w przestrzeń ciemną i nie ocenioną racjonalnie w całości przez nikogo, a może i niemożliwą do ocenienia. Objął mnie chłód.

Krótka rozmowa ze Śmiercią paradoksalnie nie na końcu

Ja, oszroniony, lecę na stalowej desce, a glob, na którym wszystkie problemy moje i mojego gatunku znaczą wszystko, poza nim zaś nic, oddala się. Lecę i nie zwalniam. Zastanawiam się, kiedy umrę w tej pustce.

Pojawia się obok mnie Pan Marek/Śmierć. Zwraca się do mnie:

-       Polubiłem cię, studencik. - mówi i pyka z fajki.

-       Ja mam co do pana mieszane uczucia - odpowiadam.

-       Jako że cię polubiłem jako pierwszego, nie przyjdę po ciebie nigdy, raczej do ciebie przyjdę, by spytać od czasu do czasu jak się masz. - i pyka z tej swojej fajki, rzeźbionej z pianki morskiej, ignorując moją wypowiedź.

-       Więc to nie koniec? Nie koniec? - wyduszam z siebie w próżni, gdzie słowa znikają zaraz po wypowiedzeniu ich, i teoretycznie i ja powinienem już zniknąć, lecz przez złośliwość Pana Marka nie znikam.

Leciałem więc wtedy i lecę dalej, żyw wciąż i zdrów, choć zziębnięty. I przemawiam do was, do ludzi, z nadzieją że kiedyś, za miliony lat albo i za sekundę, bo niezbadane są wyroki Kosmosu, powrócę do was wszystkich, których kocham jednocześnie i nienawidzę. A i teraz mówię do was z pasji i nudy symultanicznej, ale przede wszystkim mówię do was stąd: z zimna i wszelkiego braku.