"Moment niedźwiedzia" - Olga Tokarczuk

- polemika w trzech punktach do recenzji Kamili Kasprzak, autorstwa Pawła Kaczmarskiego

Pani Kamila Kasprzak zrecenzowała dla portalu „Kuźnia Literacka” „Moment niedźwiedzia” Olgi Tokarczuk[1], polemizując przy okazji z moją recenzją z tej samej książki[2]. W warunkach rozproszonej (złośliwi powiedzieliby: praktycznie nieistniejącej) dyskusji krytycznoliterackiej każda okazja do sporu o konkretną książkę wydaje się czymś szczególnie cennym. Dlatego chciałbym poniżej p. Kasprzak odpowiedzieć – i trochę się jeszcze o Tokarczuk pokłócić, szczególnie, że ta ostatnia należy moim zdaniem do grona najbardziej przecenionych współczesnych prozaiczek i prozaików w Polsce.

Cieszę się, że moja rozmówczyni przeniosła spór na jedyny grunt, na jakim – moim zdaniem – jest w ogóle sens rozważać wartość „Momentu niedźwiedzia”; to znaczy na grunt jego swoistej dydaktycznej (nie)efektywności:

Bardziej lub mniej wyrobiony czytelnik może bowiem nie znać Petera Singera lub Jane Goodall („zwierzęcy” myśliciele w rozdziale „Maski zwierząt”) albo jedynie słyszeć o feministycznej filozofce Judith Butler („Jak powstaje płeć”). Dla niego więc ten dość ogólny rys stanie się nie tylko pewnym źródłem wiedzy, ale być może zachętą do fascynującej lektury i wyprawy w obce mu wcześniej światopoglądowo rejony. Sama Olga zaś spełni tu niejako rolę pośredniczki, która w dodatku nie znudzi swoim wywodem.

 

Tokarczuk miałaby więc przede wszystkim „trafiać” „Momentem niedźwiedzia” do czytelnika nieznającego Petera Singera, Jane Goodall czy Judith Butler. Co prawda potem Kasprzak stwierdza, że dla „wyedukowanego odbiorcy” przeznaczony jest rozdział „Pliki z podróży”, jednak przytoczone w recenzji cytaty stanowią w moim przekonaniu dowód nie „trafności” i oryginalności spostrzeżeń Tokarczuk, co – przeciwnie – jałowości i pustki jej refleksji: „Nic lepiej nie określa przynależności do wyższej klasy niż robienie rzeczy bezużytecznych”; „Władza, która w nim [państwie opartym na lęku] rządzi, odgrzeje stare animozje i resentymenty, skłóci obywateli, będzie z całą powagą odwoływać się do irracjonalnych kategorii, takich jak wiara i naród, które stworzą zamknięte, ksenofobiczne kręgi”. Jeśli nawet z tak krótkich, wystylizowanych na bon-moty wyimków ja i moja rozmówczyni wywodzimy zupełnie przeciwstawne wnioski w kwestii „nowatorstwa” i estetycznej wartości „Momentu niedźwiedzia”, to należy zapewne skupić się na tych wątkach, które dają możliwość jakiegoś konstruktywnego sporu. Wróćmy więc do dydaktycznej efektywności ostatniej książki Olgi Tokarczuk.

Można założyć, że „Moment niedźwiedzia” – składając się z prostych form eseistycznych – służy głównie propagowaniu pewnych idei, jest nośnikiem określonego światopoglądu; jego wartość należy mierzyć nie obróbką językowej nadwyżki, pisarskim warsztatem i performatywną siłą literatury, ale – jak bodaj w wypadku podręcznika – najprościej rozumianą zdolnością perswazji. W swojej recenzji intuicyjnie wychwyciła to Kasprzak; sama Tokarczuk niejednokrotnie przyznaje zresztą, że jej naczelnym celem jest (przynajmniej w „Momencie niedźwiedzia”) przybliżenie czytelnikowi pewnych mało popularnych w Polsce idei. Spójrzmy więc na to, jakie idee – i w jaki sposób – propaguje autorka.

1.

Nie odżegnując się w najmniejszym stopniu od miana „lewicowego radykała”, jakie przypisała mi moja rozmówczyni, będę bronił stwierdzenia, że książka Tokarczuk jest – w swojej wizji społeczeństwa – bliższa potocznemu i liberalnemu (czy też potocznie liberalnemu) rozumieniu wolności niż jakiemukolwiek „lewicowemu” programowi. Nie zarzucam Tokarczuk braku „czystości ideowej”, nie kłócę się o to, kto jest w polskiej literaturze „prawdziwie lewicowy”; chodzi mi o proste dostrzeżenie, że u podstaw wizje Tokarczuk są „centrowe”, „umiarkowane”, zakorzenione w potocznych intuicjach. Zbiór postępowych z osobna poglądów (emancypacja kobiet, szacunek dla zwierząt, tolerancja etniczna i rasowa) świadczy o elementarnej ludzkiej przyzwoitości, a niekoniecznie o „lewicowości”. Co więcej – nie jest to ze swojej natury zarzut; chodzi tylko o pokazanie (głównie kolegom i koleżankom z lewicy), że Tokarczuk stoi twardo w centrum, w miejscu „zdrowego rozsądku” i ogólnego umiarkowania. Jej definicja wolności jest jakby przepisana z Milla (a raczej z formułki, której każdy uczy się na pamięć na jakimś etapie edukacji - „moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka”); niekoniecznie antyspołeczna, ale bardzo indywidualistyczna. Jej afirmacja „pluralizmu dla pluralizmu” prowadzi do sytuacji, w której „lepsze społeczeństwo” miałoby się składać z żyjących obok siebie komun anarchokomunistów i społeczności chrześcijańskich fundamentalistów. Wreszcie jej ogólne dowartościowanie jednostki i mgliście pojmowana tolerancja prowadzą do sytuacji, w której kreacjonizm miałby być jedną z dopuszczalnych interpretacji historii naturalnej (chociaż nie byłby, na szczęście, „szczególnie broniony”).

Pytanie, oczywiście, co znaczy „społeczny przekaz”, o którym pisze Kasprzak. Być może dziś w Polsce „prospołeczne” jest wszystko, co nie pozostało betonowym konserwatyzmem – wtedy trudno mi odmówić „społecznej wrażliwości” Tokarczuk tak samo jak komukolwiek, kto jest skłonny przyznać, że niewierzący, kobiety czy mniejszości seksualne są w tym kraju obiektem dyskryminacji. Jednak jeżeli do pluralizmu i wolności indywidualnej dodać prawa zwierząt i pewne antyreligijne nastawienie, niekoniecznie otrzymamy program lewicowy (choćby najłagodniej socjaldemokratyczny). Tylko i aż tyle.

2.

Cały „heterotopijny” projekt Olgi Tokarczuk ma być myślową prowokacją, zmuszającą nas do wyobrażenia sobie „zupełnie innego” świata (w domyśle – autorka nieszczególnie stara się to ukryć – świata lepszego; „heterotopia” różni się od „utopii” tylko tym, że nie rzutuje się jej w przyszłość). Pomysł to na pewno nienowy, chociaż ciekawy; w swojej recenzji krytykowałem Tokarczuk głównie za jego realizację. Skupiałem się przy tym na punkcie, w którym pisarka proponowała uzależnienie prawa do posiadania dziecka od wysokości dochodów i wyniku uzyskanego na państwowym egzaminie. Kasprzak pisze:

Tyle, że zarzucając pisarce, iż stawia potencjalnym rodzicom niemal biurokratyczne i ekonomiczne wymagania, łatwo zapomnieć, że w Polsce cały czas dominuje odwrotny model, gdzie bez świeckiej edukacji seksualnej i państwa zainteresowanego jakością życia rodziców oraz dzieci – stawia się przedmiotowo na ilość nowych obywateli w niekoniecznie szczęśliwych i wydolnych materialnie rodzinach. Wizja Tokarczuk więc będzie tu raczej wspomnianą odtrutką na polską rzeczywistość i równie mocnym backlashem (odbiciem), mającym przede wszystkim zmusić do zastanowienia się nad obecnym porządkiem. Podobnie dzieje się w kwestii religii, którą autorka spychając w głębokie ukrycie, manifestuje tym samym niezgodę na jej opresyjną władzę w przestrzeni publicznej, począwszy od epatowania krzyżem w państwowych instytucjach, a skończywszy na porozumieniu polskiego kościoła z rządem i jego fatalnych skutkach dla obywatelskich swobód.

W kwestii tego backlashu.

Zakaz publicznego manifestowania własnej religijności to nie wyszukana myślowa prowokacja, ale coś, do czego – zdaniem „Gazety Polskiej” i trzech czwartych Episkopatu – dążą dziś w zorganizowany sposób mniejszości seksualne wespół ze stowarzyszeniami ateistów oraz leninistami z Krytyki Politycznej. „Egzamin na rodzica” przeprowadzany przez świeckie państwo to nie krytyka fundamentów naszego myślenia, ale senny koszmar neosarmatów i obrońców „rodziny na swoim”.

Tokarczuk powiela wyobrażenia i fantazmaty, które funkcjonują w obiegu medialnym od dawna; a funkcjonują dlatego, że media, szczególnie prawicowe, opierają się dziś bardziej niż kiedykolwiek na prostych, binarnych opozycjach. Zarówno Tokarczuk, jak i redaktor Terlikowski z „Frondy” wychodzą od opisu Polski konserwatywnej, katolickiej, opartej na jasno określonych tożsamościach; oboje następnie tworzą negatyw tego obrazu – tylko Tokarczuk nazywa to „prowokacją” i kieruje do rzekomej lewicy, a Terlikowski nazywa to „przyszłością” szykowaną nam przez lobby gejowsko-masońskie i kieruje swoje słowa do prawej strony.

Propozycje Tokarczuk są zupełnie nierealistyczne w tym sensie, że daleko odbiegają od zastanej rzeczywistości społecznej. Ale to nie znaczy jeszcze, że stanowią prowokację; nie wprowadzają bowiem do naszego myślenia niczego nowego, nie poszerzają horyzontów wyobraźni, korzystają raczej z prostego zaprzeczenia tego, co jest. W tym sensie cieszy, że Tokarczuk nie zabrała się za „twarde” tematy ekonomiczne, bo – na zasadzie analogii do reszty „heterotopii” – jedyną odpowiedzią na bolączki kapitalizmu musiałby dla niej być betonowy realny socjalizm. Tymczasem poważnej krytyki nie zbuduje się na prostych opozycjach, na opisaniu w trybie faktograficznym czegoś, co zwyczajnie nie ma szansy się wydarzyć. Z tego nie będzie nawet dobrej fantastyki.

3.

Czym innym jest kwestia czytelników, których Tokarczuk miałaby zachęcić do lektury Petera Singera bądź Judith Butler; zakładam, że mówimy faktycznie o tych, którzy z wymienionymi autorami nie mieli zupełnie do czynienia, bo już minimalny kontakt sprawiłby, że prowizoryczny reader nakreślony przez Tokarczuk przestałby być atrakcyjny. O tym, jak lektura jednej książki prowadzi do lektury innej książki trudno powiedzieć coś, co nie wynikałoby z własnych doświadczeń i domysłów – nie prowadzi się socjologicznych badań na ten temat, co dość zrozumiałe przy obecnym stanie czytelnictwa.

Ale właśnie do problemów z czytelnictwem chciałbym poprowadzić pewną analogię. Jakiś czas temu, przy okazji pierwszej fali fenomenu o nazwie „Harry Potter” w mediach pojawił się dość jednoznaczny przekaz: tego typu książki należy promować, również wprowadzając je do szkolnego kanonu lektur, bo mogą być dla dzieci i nastolatków swoistym „pomostem”, pierwszym krokiem czy wprowadzeniem do „świata książek”. Zaczną od opowieści spod pióra J.K. Rowling i będą czytać rzeczy coraz ambitniejsze.

Jak to mawiają Amerykanie, guess what.

Gdyby ten mechanizm działał, biorąc pod uwagę popularność wspomnianej serii książek należałoby się spodziewać sporego wzrostu „wskaźników czytelnictwa”. Nic takiego nie nastąpiło. Czytelnicy „Harry’ego Pottera” skończyli książkę, odłożyli ją na półkę (może odsprzedali?) i żyli dalej – mniej więcej tak, jak żyli przed jej lekturą. W najlepszym wypadku mechanizm zwyczajnie nie zadziałał; w najgorszym zaś saga dla nastolatków zadziałała tak, jak większość „literatury środka” – dała to minimum satysfakcji z „obcowania z kulturą”, które powoduje, że przez jakiś czas nie odczuwa się potrzeby czytania, wyjścia do teatru bądź galerii, etc.

Wydaje mi się, że to, co wydarzyło się z „Harrym Potterem” w skali makro, w skali mikro – i w różnych niszach – dzieje się cały czas. Reportaże zwykle nie powodują dziś, że na własną rękę dowiadujemy się o przyczynach i konsekwencjach opisywanych wydarzeń; raczej dają poczucie, że już coś wiemy. Nie sądzę, żeby wielu spośród czytelników fantastycznego skądinąd „Co na kolację?” Jamesa Schuylera sięgnęło do jego wierszy (których polski wybór został wydany w zasadzie równolegle). Obawiam się, że z „Momentem niedźwiedzia” będzie podobnie; abstrahując od wszystkich innych wad tej książki – nie sądzę, żeby była na tyle prowokująca, odkrywcza ani ciekawa, ani nawet „społecznie wrażliwa”, by zachęcić swoich czytelników (tych, jak ich nazywa Kasprzak, „niewyedukowanych”) choćby do przeczytania „Uwikłanych w płeć”. Tokarczuk w pewnym sensie wręcz dyskredytuje dla takich czytelników Butler czy Singera, gdy – referując ich i powołując się na nich – nie jest w stanie powiedzieć nic intelektualnie pobudzającego.

Myślę, że nic dobrego nam z „Momentu niedźwiedzia” nie przyjdzie. Ale to już, rzecz jasna, tylko przeczucie.



[1] K. Kasprzak, Czekając na moment zmiany…, http://kuznia.art.pl/recenzje/608-moment-niedzwiedzia-olga-tokarczuk.html/, stan na 05.03.2013.

[2] P.Kaczmarski, Gorszy świat jest możliwy, http://www.praktykateoretyczna.pl/index.php/pawel-kaczmarski-gorszy-swiat-jest-mozliwy/, stan na 05.03.2013.