Erynie - Marek Krajewski

„Reklama dźwignią handlu” – to znane przysłowie sprawdziło się po raz kolejny, tym razem w przypadku produktu, którego intensywna promocja była jeszcze niedawno stosunkowo rzadkim zjawiskiem. Chodzi oczywiście o książkę, a konkretnie o „Erynie” Marka Krajewskiego. W pierwszej połowie 2010 roku okładka tej pozycji pojawiała się na plakatach, planszach ustawionych w księgarniach, a także w lokalnej i ogólnopolskiej prasie. Zupełnie niezwykłym zabiegiem były również bilbordy, z których przenikliwe spojrzenie domniemanej erynii przeszywało mijających ją czytelników. W opiniotwórczych stacjach radiowych czytano fragmenty tej powieści, a liczne „mądre głowy” zachęcały do jej lektury. I jak tu się oprzeć, i nie kupić?

 

Nie oparłem się. I kupiłem. Nie można powiedzieć, że całkowicie żałuję tej decyzji, ale w pełni usatysfakcjonowanym czytelnikiem z pewnością nie jestem. Myślę, że słusznie podejrzewałem już od początku, że skoro książce organizuje się tak zintensyfikowaną promocję, to jest ona w najlepszym wypadku przeciętna. Tak było i tym razem. Krajewski serwuje nam powieść kryminalną, której akcja rozgrywa się w przedwojennym Lwowie. Główny bohater jest typowym policjantem - outsiderem o detektywistycznym zacięciu, który podążając własnymi ścieżkami, poszukując prawdy o sprawcach brutalnego i ohydnego morderstwa na dziecku. Dużo więcej o fabule pisać chyba nie trzeba, kto bowiem choć raz czytał podobną książkę, domyśla się tego, co dziać może się dalej. Przygody, fałszywe tropy, przeciwności losu, kontakty z półświatkiem oraz trzymający w napięciu finał są prostą receptą na udaną powieść z dreszczykiem.

 

Dlaczego jestem więc zawiedziony? Powody są co najmniej dwa. Po pierwsze autor nie potrafił wykroczyć poza ramy detektywistycznej sztampy, a mimo dość nowatorskiego sposobu rozpoczęcia całej fabuły i zastosowania czegoś w rodzaju retrospekcji, całość oryginalna nie jest. Ot, historia jakich wiele powstało już w przeszłości i jakich wiele czeka jeszcze na publikację. Drugim moim zarzutem jest niezdecydowanie autora co do przyjętej konwencji, czy zastosowanych wątków. Prowadzeniem akcji autor odbiera czytelnikowi radość z próby rozwikłania łamigłówki na własną rękę, przed pojawieniem się ostatecznego jej rozwiązania. Pozostawione przez niego poszlaki są bowiem niewystarczające, a podpowiedzi co do ewentualnego sprawcy nieliczne. Czytelnik może więc tylko biernie śledzić średnio trzymającą w napięciu akcję. Z drugiej strony pojawiają się wątki zapowiadające się ciekawie, lecz moim zdaniem, zupełnie zmarnowane. Przykładem jest tu chociażby sprawa niepokojów na tle etnicznym czy też religijnym, jakie miało wywołać morderstwo. O zbrodnię podejrzewano bowiem członków licznej w tamtych czasach społeczności żydowskiej. Z biegiem rozwoju akcji wątek ten zostaje jakby zapomniany, a mimo pojawienia się jeszcze kilku do niego odwołań, zanika, w dużej mierze niewykorzystany.

 

Są jednak i dobre, a nawet i świetne strony „Erynii”. To przede wszystkim stylizacja językowa bohaterów oraz genialna kreacja przedwojennego Lwowa. Miasto przedstawione jest jako żywa metropolia, zamieszkana przez autentycznych ludzi. Główne ulice, wypełnione gwarem sprzedawców, restauratorów czy robotników pojawiają się tam obok ciemnych alejek, w których mieszka liczna biedota. Klimatu całości dopełnia autentyczny, świetnie gwarowo oddany język postaci. Jest on zróżnicowany w zależności od narodowości użytkownika lub też warstwy społecznej, z której rozmówca się wywodzi. Autor musiał wykonać tytaniczną wręcz pracę, badając zarówno styl wysławiania się ówczesnych mieszkańców Lwowa, jak i ich życie codzienne.

 

Istnieją więc argumenty przemawiające za tym, by po tę książkę sięgnąć. Czasem bowiem formie dzieła udaje się uratować nie do końca udaną treść. Szkoda tylko, że specjaliści od marketingu i reklamy nie zadali sobie trudu przeczytania tej książki, zanim zaczęli ją reklamować, jako „trzymający w napięciu kryminał”. Akurat bowiem ta warstwa jest w całej tej powieści najmniej atrakcyjna. 

 

                                                                                                                       Wiktor Koliński