Hymn demokratycznej młodzieży - Serhij Żadan

Nie wiem, co podkusiło przyjaciół, by podarowali mi - sięgającej najchętniej po realizm magiczny i inne rzeczy z pogranicza gatunków fantastycznych - kawałek solidnej, napisanej jak najbardziej realistycznie, ukraińskiej prozy współczesnej. Trafili w dziesiątkę. A to za sprawą żywego języka, wciągającej narracji, której tempo nie pozwala zaczerpnąć oddechu.

 

Książka składa się z kilku epizodów. Bracia Lichuje, wraz z jeżdżącym wiśniowym BMW i rozmawiającym przez najnowszy model komórki duchownym, ojcem Łukiczem, postanawiają otworzyć pierwsze prywatne krematorium. Z folderem reklamowym zachwalającym kompleksowe usługi od a do z i system zniżek już od trzeciego zlecenia, wysyłają swojego siostrzeńca na konferencję ekumeniczną do Budapesztu. Operator publicznej telewizji w ramach grantu na walkę z ukraińską prostytucją we Włoszech kręci lesbijskie porno. Hurtownik i poznany przypadkowo „obrońca praw człowieka”, a w rzeczywistości trochę uliczny bandyta, z pomocą niewydarzonego eks-hipisa otwierają pierwszy w Charkowie klub dla gejów, by następnie, dla ratowania budżetu, zmienić go w ośrodek kultury dla młodzieży.

 

Przez poszczególne epizody - które z powodzeniem mogłyby funkcjonować jako samodzielne opowiadania – przewijają się gdzieś, na pierwszym, drugim, czy trzecim planie, ciągle te same postaci. Pomiędzy nimi autor wplata historyjki odrobinę krótsze, trochę bardziej metaforyczne i abstrakcyjne – troszkę przywodzące na myśl opowiadania Etgara Kereta.

 

Serhij Żadan portretuje charkowski półświatek w stylu groteski. Wszystko jest tu groteskowo nieprawdopodobne, barwne, przerysowane. Śledząc przedstawionych bohaterów siedząc wygodnie w fotelu, z własną biografią dosyć poukładaną, identyfikując się bardziej z Zachodem niż obszarem dawnego Związku Radzieckiego, owszem, przyjmuję, że każdy z epizodów, jakie przydarzają się bohaterom książki, jest całkowicie prawdopodobny. Jednak to, że tyle ich mogłoby przydarzyć się jednej postaci, jest już jak krzywe zwierciadło. Żahan nie ma zamiaru usprawiedliwiać swoich bohaterów ani ich wybielać. Jakby mówił mi „Mam gdzieś, co sobie myślisz, u nas tak jest i nie da się inaczej”. Portret Ukrainy, jaki tworzy, to niewypełnione luki, brak jakiegoś sensownego kierunku, nie epatuje jednak gorzkim rozczarowaniem. Unika zarówno pustej rozrywki, jak i wartościowania i wymądrzania się. Ukraina Żahana to kraj, w którym od jakiegoś czasu wszystko wolno, ale też – właśnie przez tę nagłą wolność – nie bardzo wiadomo, co można z sobą zrobić.

 

Jest też warstwa językowa książki. Surowa, potoczna, bez wygładzania i ozdobników, gdzie trzeba wulgarna, w innych momentach wpływająca w meandry egzystencjalnych przemyśleń. Narrator opowiadający wszystkie zebrane w „Hymnie…” historie to trochę gawędziarz (wręcz nieco pierdołowaty), trochę uczestnik, a przynajmniej bardzo bliski obserwator opisywanego świata. Trochę przewodnik czytelnika, prowadzący przez te wszystkie nie zawsze zrozumiałe i oczywiste rzeczy, jak Wergiliusz przez Dantejskie Piekło. Zanim rozpocznie się właściwa akcja, słowa i zdania tworzą właściwie strumień świadomości. Który nie wiemy jeszcze, gdzie nas wyrzuci na brzeg, ale dajemy się porwać – nie mamy wyboru, tempo opowiadania nie zostawia czasu na zaczerpnięcie tchu. Kiedy wsiądziemy do pociągu narysowanego na okładce, nie zatrzyma się już przed końcem trasy.

 

 

                                                                                                                             Iza Budzyńska