Mówiąc nie tylko do siebie. Poematy prozą - Julia Hartwig

Upojeni nijakością.

 

Co mu ślina na język przyniesie. Bez ładu i składu. Poezja okruchów, obierzyn, odpadków, niejasnych aluzji, nieprecyzyjnych słów, niedokończonych myśli. Zwolniona od wszelkiej piękności, usprawiedliwiona z niechlujstwa.

Zbiorowe drogi ludzkich mitów opuszczone dla szczypania przydrożnej trawki. Tu kępka, tu kępka, razem tysiąc kępek obok siebie.

Będą się dziwić patrząc na to kiedyś.

Tęsknota do symboliki trwałej. Nie przez szpary, dziury w płotach i piwnice. Wejść głównymi drzwiami, gdzie umarli czekają na żywych w nie cierpiących zwłoki sprawach. Gdzie żywi stają się na powrót żywymi.

                                            (Julia Hartwig, Poezja okruchów, z tomu Mówiąc nie tylko do siebie. Poematy prozą)

 

Oburzenie i tęsknota Julii Hartwig udzieliły mi się i objawiły z siłą i wyrazistością po lekturze jej tomu Mówiąc nie tylko do siebie. Poematy prozą. Popołudnie spędzone nad słowami precyzyjnie dobranymi, myślami skończonymi, nie zwalniającymi się ani od piękna, ani od głębi, od humoru też nie, obcymi niechlujstwu, obżarstwu, pijaństwu i grubiaństwu współczesnych kępek poezji, te rozleniwione popołudniowe godziny zrodziły we mnie głód poszukiwania kolejnych ostępów literackiej normalności, językowej przejrzystości, ale nie prostactwa, poszukiwania logosu, który byłby pulchrum i aptum – pięknie brzmiący, harmonijny, ale i funkcjonalny – jak pisała śp. prof. Irena Bajerowa. Zrodziły oburzenie na jawnych gwałcicieli polszczyzny, unikających kary choćby w formie społecznego niebytu, wykluczenia z towarzystwa, niewpuszczania na literackie salony, skazania na niepamięć na piwnicznych regałach szopienickiego antykwariatu, gdzie tylko szaleńcy gotowi byliby zakupić ich „dzieła” za symboliczną złotówkę. Zrodziły oburzenie na pijusów, palaczy i amatorów tłustych włosów, którym ktoś kiedyś szepnął w uniesieniu bynajmniej nie prorockim, żeby pisali, bo dobrze posługują się piórem lub klawiaturą. Im zaś w głowach się od tego pomieszało i przypuścili szturm na twierdzę słowa, a klucznicy miast strzec sanktuarium przed zbrukaniem, nie tylko otwarli podwoje parnasu, ale zachęcali do wejścia czym prędzej, jeszcze w przedsionku obsypali nagrodami, ogłosili z każdej możliwej baszty, że oto poezją stało się gwałcenie piękna, zarażanie brzydotą, jawne pomieszanie zmysłów i zamysłów, rozumu z zoomem, opisu z przypisem, znaczenia z jego brakiem.

 

Dlaczego? Dlaczego żyję w czasach promowania kiczu, chałtury, nazywania grafomana poetą, podwórkowego didżeja muzykiem, amatora aktorem, a przeciętnego autora romansideł wybitnym prozaikiem? Czy wybuchła jakaś nuklearna bomba, która zniszczyła raz na zawsze w ludzkości gen odpowiedzialny za narodziny prawdziwego artysty i z braku powyższego nadaje się sztuczne nominacje ludziom z łapanki, castingu, turnieju jednego wiersza lub innego podejrzanego źródła? A może jakiś rak lub inny twór toczy współczesną kulturę, upośledzając jej zdolność do rozpoznawania samej siebie? Może wreszcie nieodwołalnie rozeszły się drogi logosu i tak zwanej kultury? Pierwszym nadal zajmują się poeci – i ci zmarli, i ci żyjący, i ci znani, i ci walczący o pulchrum i aptum poza oczami rozentuzjazmowanej widowni. Kultura zaś dostała się w ręce oprawców, tych, co wyrywają z płotów sztachety, by nimi przemawiać do tłumów, którym wydaje się, że wolność to usprawiedliwienie dla ignorancji, wytłumaczenie nieprecyzyjności i niejasności przekazu, dostała się pod dyktaturę medialności, marketingu, stała się dodatkiem do supermarketów, plakatem na przystanku, ulotką na chodniku. To dobrze, że nie ma w niej miejsca dla poezji. To nie przystoi, by twórczość Herberta, Barańczaka czy Szymborskiej była czytana w kolejce do kasy, by fruwała ponad głowami dzieci wypisana na balonikach, promowała alkohol lub inne używki. Może to dobrze, że do tego koła wujeczno-ciotecznej adoracji nie są wpuszczani poeci, ich miejsce jest bowiem na parnasie wielkich. Powinno się jednak zakazać nadawania tego wymagającego i zaszczytnego tytułu językowym przestępcom. Powinno się zakazać zmuszania człowieka myślącego do mimowolnych kontaktów z literackimi obierzynami, agresywnie rozpychającymi się na księgarskich i bibliotecznych półkach.

 

Gdy skosztuje się najpierw dobrego wina, to później mętne, niedojrzałe, z byle jakich owoców nie będzie już smakowało. Obcowanie z prozą poetycką Julii Hartwig było dla mnie wyborną ucztą, dlatego późniejsza lektura wierszy publikowanych na łamach pewnego czasopisma społeczno-kulturalnego wzbudziła niesmak i oburzenie: jak to możliwe? Dlaczego? Kto dopuścił do druku te teksty bez ładu i składu, pełne niejasnych aluzji i niedokończonych myśli? Czy sama miałam sobie dopowiedzieć sens, dokopać się lingwistycznej głębi? A może miało to być ćwiczenie na spostrzegawczość – ciekawe, czy ta pani zauważy, że ten wiersz jest o niczym? Na szczęście istnieje odtrutka, remedium na takie zamroczenie nijakością. Jest nią lektura poezji czystej, przejrzystej, skondensowanej, wieloznacznej, bogato odwołującej się do tradycji językowych i mitycznej symboliki, poezji na wskroś pulchrum i aptum. Nie roztrząsając zatem więcej spraw, na które wpływ mają specjaliści od PR, zagłębiłam się w tomikach Herberta, Szymborskiej, Barańczaka i Hartwig. I widziałam, że jest to dobre.

 

                                                                                                                  Katarzyna Bereta

                                                                                                               www.dobrastrona.pl.tl