Najgłupszy anioł - Christoper Moore

Ho, ho, ho! Z drogi, Panie Moore!

Książkę Moore’a reklamuje się jako idealny prezent pod choinkę. Anioł, Boże Narodzenie, ciche miasteczko itp. Pokuszona ciekawą zapowiedzią, sprawiłam sobie ów prezent, walcząc jednocześnie z własną ciekawością i obietnicą, by książkę przeczytać właśnie podczas świąt. Przeczytałam i … żałuję.

Miała być to „podnosząca na duchu opowieść o bożonarodzeniowej grozie”, dla mnie tymczasem to mało zrozumiały bełkot, mało świąteczny w  dodatku. Co my tu mamy? Małe miasteczko Pine Cove i jego zdegenerowanych mieszkańców - dziwaków: policjanta – dawnego hippisa, obecnie uzależnionego od marihuany, jego żonę – eksgwiazdę filmów klasy B, obecnie chorą psychicznie, doktora biologii, walczącego dość dziwnymi metodami z własnym popędem, pilota, którego najlepszym przyjacielem jest nietoperz w okularach przeciwsłonecznych. Wszyscy oni wiedzą o sobie wszystko, niekiedy się nienawidzą, ale w święta regularnie urządzają sobie rodzinny bal dla samotnych.

W miasteczku jednak dochodzi do zabójstwa, a ponadto Pine Cove odwiedza tytułowy najgłupszy anioł, Razjel, który ma do wykonania swoje zadanie. Nierozgarnięty anioł uwielbia snickersy, warto dodać, spóźnił się 10 lat na narodziny Jezusa i nastraszył pasterzy. W ramach zadośćuczynienia, otrzymał misję specjalną: ma pomóc dziecku zrealizować jakieś świąteczne życzenie. Mały Josh widział bowiem śmierć „Mikołaja” i łatwo się domyślić, czego sobie życzy.

Książka ocieka wręcz czarnym humorem, trochę rodem z Monty Phytona, trochę w nim groteski, absurdu, tragizmu, ale i dużo … głupoty. Taka bowiem mieszanina i to w słusznej dawce (ok. 300 stron) po prostu męczy. Bohaterzy uprawiają seks na cmentarzu, pod czujnym okiem umarlaków (komentujących na bieżąco poczynania miłosne i narzekających na pozostawione prezerwatywy), biegają w poszukiwaniu choinek, wygadują bzdury.

No i język. Między bohaterami pojawia się Narrator, który komentuje ich działania lub też z nimi rozmawia. „Jeśli kupujesz tę książkę na prezent dla babci albo dziecka, musisz wiedzieć, że zawiera ona brzydkie słowa, a także pozbawione smaku opisy kanibalizmu i aktów płciowych osób po czterdziestce. Nie miejcie do mnie pretensji. Uprzedziłem”
- zapowiada Moore we wstępie. W tekście aż gęsto od wulgaryzmów. A sławetny humor jest raczej prymitywny, prostacki. Pełen aluzji z seksualnym podtekstem. O językowym poziomie świadczyć mogą tytuły rozdziałów. Choćby: „Twoja nędzna broń Boga – robaka zda się na nic przy moim znakomitym świątecznym kung – fu”.

„Z drogi, panie Dickens. Teraz kolej na Christophera Moore’a”
– głosi okładka. Nie dajmy się zwieść. Porównanie do autora „Opowieści wigilijnej” jest tu zwyczajnym nadużyciem. Sam autor zresztą też się odcina od Dickensa, pisząc: W innej powieści podły developer mógłby spodziewać się nocnych odwiedzin duchów (…), ale tutaj ktoś załatwi żałosnego sukinsyna łopatą. Oto duch Bożego Narodzenia. Ho, ho, ho!”.

Książka miała rozbawić, rozśmieszyć, rozerwać. Mnie kompletnie nie bawiła. Nie ma jak to nieśmieszna książka, z której wręcz każą nam się śmiać. „Nie pogłębiaj nudy banałami” – to jedyne zdanie, które wynotowałam sobie z tekstu, idealnie bowiem komponuje się z książką.

Zastanawiam się, komu mogłaby się spodobać? Może miłośnikom Vonneguta, choć tam styl jest znacznie subtelniejszy. Książka miała też krzepić. Istotnie pokrzepiona byłam, po przeczytaniu, gdy wreszcie dobrnęłam do jej końca. W jednej recenzji przeczytałam, że jest ona godna polecenia zwłaszcza dla tych, dla których święta bywają koszmarem. Ja uwielbiam Boże Narodzenie, może więc dlatego lektura Moore’a stanowiła koszmar. W dodatku klasy B. Zatem, z drogi panie Moore!


                                                                                                                      Agnieszka Góralczyk