Drwal - Michał Witkowski

drwal-p-iext4623527

Autor recenzji: Grzegorz Tomicki

 

Prawo pierwszego razu

Fenomen popularności prozy Michała Witkowskiego jest fenomenem polskiego rynku książki.

Po ciekawym, dla wielu mocno skandalizującym Lubiewie, debiucie okrzykniętym „najważniejszą gejowską książką stworzoną w języku polskim” oraz, nie przymierzając, „naszym ciotowskim Dekameronem”, pisarz proponuje czytającej publiczności książki powielające raz już sprawdzoną strategię. Snuje więc swoje gejowskie, utracjuszowskie opowieści o byciu-w-półświatku (nie tylko w „homoseksualnym podziemiu”, ale zasadniczo zawsze w jakimś jednak „podziemiu”), budząc zgorszenie i niezdrową, a nawet grzeszną ciekawość, zwłaszcza tej części społeczeństwa, która chrześcijańsko-harcersko-konserwatywną tradycję wyssała z mlekiem matki, a teraz żyje (albo i nie żyje) w jej duchu, a nawet zasiada w polskim sejmie.

I chociaż raz sprawdzona strategia za drugim, trzecim i kolejnym razem sprawdza się raczej słabo, raz zauważona i doceniona twórczość domaga się kolejnych krytycznych omówień i ocen. Im więcej natomiast krytycznych omówień i ocen – choćby nie zawsze pochlebnych, a może właśnie im na pohybel – tym więcej czytelników, co sprawia, że omówienia tym bardziej stają się pożądane i tak w koło (za przeproszeniem) Michaśki.

Pisarz zatem pisze, krytycy uwijają się jak w ukropie, pisma drukują recenzje na wyprzódki, a czytelnicy czytają w poczuciu obcowania z prozą, „o której się mówi”, bo rzeczywiście „Się mówi”. I zapewne ma rację autor, kiedy obwieszcza: „moja kariera jest już nie do zjebania”. Polskim życiem literackim – choć nieliterackim też – rządzi bowiem Prawo Pierwszego Razu, a więc Prawo Inercji. Zgodnie z inercyjnym Prawem Pierwszego Razu również kariera Doroty Masłowskiej „jest już nie do zjebania”, choć autorka stara się jak może, aby to jednak osiągnąć.

Krytyka niekiedy przygania wprawdzie i gani Witkowskiego, ale jakby tylko półgębkiem, że niby to „czyta się świetnie, może nazbyt dobrze” (Marek Zaleski); że „zetknięcie z literacką materią jego powieści jest doznaniem przyjemnym, choć niekiedy na dłuższą metę nużącym, bo zakres stosowanych przez niego środków nie jest zbyt bogaty” (Kinga Dunin); że niby „nie do końca spełnił pokładane w nim nadzieje, nie dostał dotąd nagrody Nike ani Kościelskich, przez przechodniów rozpoznawany jest na ulicy raczej jako gość Kuby Wojewódzkiego i «mąż Jacykowa» niż artysta pełną gębą”, ale znów „najwyraźniej wkracza w smugę cienia i bardzo mu z tym do twarzy” i jednak „Królowa wraca na szczyt” (Juliusz Kurkiewicz); że autor „nawet wtedy, kiedy nie bardzo wie, o czym chce nam opowiedzieć i dlaczego to czyni, jest zajmujący jako niezrównany gawędziarz i czarodziej” (Dariusz Nowacki).

Że krytyk literacki to też zawód i nie ma co robić sobie wrogów na „rynku książki” (wśród wydawców, fanów, autorów)? Że w końcu na powieściowym bezrybiu i sprawny opowiadacz (grubszą) rybą? Że jak tu nie pochwalić, skoro inni chwalą? Że jak raz pochwaliłem, to teraz głupio byłoby cofnąć? Ja nie wiem, ja się nie znam, ja się nie wtrącam. Mam swoje po lekturze Drwala odczucia i się ich pozbyć nie mogę. Ale się mogę podzielić. Otóż bohater-narrator-autor (tak właśnie) Drwala jawi się jako umysł powierzchowny i pospolity, kierujący się z jednej strony potrzebą zaspokojenia swojej chuci (próby omotania prowincjonalnego luja), z drugiej dogodzenia swojej prozie (próba omotania czytelnika). Z jednej strony zatem egzystencję jego zaprząta głęboka myśl, aby „lujowi nakupować” gadżetów-zabawek-prezencików, z drugiej zaś nie mniej pilne baczenie na to, co mu się „przyda do prozy”. Zarówno luj, jak i czytelnik, traktowani są zatem czysto instrumentalnie: dogodzić im, aby w konsekwencji dogodzić sobie. Przekupić, aby posiąść. Dać, aby wziąć. Kupić.

„Piękna i romantyczna w gruncie rzeczy ciotowska love story” (K. Dunin)? Przepraszam, nie kupuję. Bohater-narrator-autor Michał-Michaśka-celebryta prezentuje się jako ulegający swoim skłonnościom, prymitywny w gruncie rzeczy manipulator, któremu obca jest zarówno refleksja natury ogólnej, jak i głębokie uczucie. Słowem – nieciekawe, całkowicie „zanurzone w najbliżej spotykanym świecie” (Heidegger) jestestwo. Perwersyjne – jak powiedzieliby lacaniści – w akceptacji tego, czym jest dla Innego: kryjącą się za fantazmatycznym wabikiem pustką.

Imputowana autorowi umiejętność wnikliwej „analizy socjologicznej” wydaje się raczej zwykłym – oraz smutnym w wymowie – psychospołecznym exemplum. Ironia i autoironia ani nie uruchamiają procesów (samo)poznawczych, ani nie zwielokrotniają jednoznacznych w efekcie znaczeń i sensów. Stosowane są bardziej w funkcji łatwego usprawiedliwienia czy też prewencyjnego odpierania przewidywanych – i słusznie – zarzutów: jestem pusty i próżny i wiem, że nim jestem, więc sobie darujcie. Wartość tej prozy sprowadza się do bardziej lub mniej zajmującej fabuły, opowiedzianej bardziej lub mniej efekciarskim językiem.

Fenomen popularności prozy Michała Witkowskiego polega więc na tym, iż jest to literatura pop skrojona na miarę „popkulturalnego” czytelnika, utwierdzanego przez opinię publiczną w przekonaniu, iż ma do czynienia z czymś więcej. Czytelnika, jakich wielu (wśród tych niewielu, którzy w ogóle jeszcze czytają).

A poza tym uważam, że czas kultury literackiej i politycznej się kończył. Nie tylko na Wiejskiej.

http://tomicki.blox.pl