Godot i jego cień - Antoni Libera

Istota literatury tkwi „w destylowaniu świata, który się jawi zmysłom; w redukcji elementów; w dążeniu ku idei”. Pod tą definicją, zaczerpniętą z książki Antoniego Libery Godot i jego cień, podpisałby się z pewnością każdy krytyk, może co drugi pisarz, bo zaprawdę różne bywają przypadki, i może co czwarty czytelnik. Cóż, takie czasy. Lecz i w nich lub też raczej właśnie w nich powstaje czasami prawdziwa literatura, czysta destylacja rzeczywistości, ukazana w rdzeniu, w swym ontycznym i poetyckim wymiarze. Tak, bo życie to poezja i dobra proza wydobywa ją z fałd wydarzeń, zapętleń czasu, mirażu politycznych zawirowań, blagi takich czy innych kontekstów historii, koincydencji biedy i bogactwa, szaleństwa i genialności. Tak więc destylacja faktów, słów, przeżyć, spotkań, myśli, osób leżała u podstaw Godota… i to zarówno tego Beckettowskiego, jak i eseju Libery osnutego wokół Irlandczyka, jego dzieł oraz związków życia autora z egzystencją i twórczością noblisty.

 

Użyłam określenia esej w odniesieniu do omawianej pozycji i tego terminu gatunkowego mam zamiar się trzymać. Opowieść na poły autobiograficzna, na poły wspomnienie o wielkim dramaturgu XX wieku snuta na kartach Godota… przeplatana rozważaniami literackimi, folozoficznymi, lingwistycznymi i historycznymi wszakże postępuje, akcja ulega jakiemuś rozwojowi, rodzi się napięcie w czytelniku, jednakże poprzez wzmiankowane refleksje, niekiedy dość znacząco rozbudowane, śmiem twierdzić, iż utwór ten wkracza na pogranicze literatury pięknej i publicystyki. Jako takiego uplasowałabym go gatunkowo właśnie w eseistyce. Ewentualnie mogłabym zgodzić się na zbiór esejów, gdyż każdy rozdział można by odczytać jako odrębny szkic, lub na termin  esej powieściowy.

 

Kluczem do odczytania Godota i jego cienia są w moim odczuciu cztery „zdania”. Trzy myśli pozostają cokolwiek na marginesie głównego wątku, pojawiając się przy okazji czy to formalnej analizy dzieł dramatopisarza czy też opisów o charakterze wspomnień, a czwarta koncepcja zawiera się w tytule książki.

 

Pierwszą ideę zaprezentowałam powyżej. To teoria destylacji rzeczywistości. Należy jednakże na pozycję Antoniego Libery spojrzeć nie tylko jak na dobrze przesiane, a co za tym idzie intrygujące, świetnie dopasowane, doskonale współbrzmiące ze sobą i wzajemnie tłumaczące się i dopełniające fakty, leżące naprzemiennie po stronie raz to Godota, raz to jego Cienia, czyli Becketta i jego polskiego tłumacza. Należy spojrzeć na wspomnienia autora – zarówno w sensie  ukończonego dzieła, jak i w znaczeniu jego budowania – jak na próbę odtworzenia metody mistrza i to próbę najwyższej klasy. Z pewnością bowiem nie byłoby takiego Godota i jego cienia, gdyby nie terminowanie pisarza u samego noblisty, gdyby nie jego fascynacja wizją literatury, jaką miał autor Końcówki. A była to wizja wybitnie hermetyczna, jemu tylko właściwa i matematycznie precyzyjna, pełna symboli, ale zarazem chyba najbardziej otwarta, bo stwarzająca obrazy, budująca zdania możliwe do wielowymiarowej interpretacji. Libera przefiltrował zatem swoją drogę translatora, a zarazem miłośnika, jaką dane mu było odbyć u boku Becketta, i przekazał nam coś w rodzaju swoistej hermeneutyki twórczości noblisty, do której wypracowania posłużyły nie tylko same dramaty i opowiadania Irlandczyka, ale i życie polskiego studenta i tłumacza w dobie głębokiej komuny, konteksty historyczne, a nawet literackie i kulturalne PRL-u.

 

Na esej Antoniego Libery należy zatem również spojrzeć poprzez pryzmat następującej myśli, jaką autor przekazuje czytelnikowi na kartach Godota… Co więcej, poniższa koncepcja pozwala zrozumieć, z jaką hermeneutyką twórczości Becketta mamy do czynienia w książce i z jakiej postawy pisarza ona wyrosła. Otóż pisze on: „(…) dociera do mnie próżność krytyki literackiej i kwestia jej celowości. Czemu lub komu służy? Autorowi? Odbiorcy? I czym właściwie jest? Zwierciadłem dla oryginału? Partnerem dla artysty? Jego rzecznikiem? Sędzią? Mentorem czytelnika? Prawie wszystkie z tych ról są mocno podejrzane: podszyte zuchwałością, uzurpacją, belferką. Nawet jeśli komentarz ma solidne podstawy i idzie w słusznym kierunku, to i tak ostatecznie przegrywa z literaturą”. Libera zatem stroni od krytyki wszechwładnej, roszczącej sobie prawo do jedynej słusznej idei, prawowitej, niemalże autorskiej, interpretacji dzieła. Wyraźnie wskazuje granicę pomiędzy literaturą a jej krytyką. Jedno do drugiego ma się jak tworzenie do odtwarzania, jak kreacja do prokreacji. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z autonomicznym, niepowtarzalnym, rodzącym się w akcie samotniczego zejścia w dół ludzkich doświadczeń, dziełem. W drugim z jego rzemieślniczym naśladowaniem, powtórzeniem z playbacku. W kreacji dokonuje się Boski akt stwarzania ex nihilo, a skoro z niczego, to także z nicości, stąd kondycją właściwą artyście jest jego samotność, w szczytowym momencie creatio jest sam i powołuje do istnienia coś, czego dotąd nie było. Życie Becketta jest tego wyrazistym przykładem. W prokreacji, choć też powstaje życie tam, gdzie go nie było, jednak to nie człowiek je tworzy, człowiek tylko współpracuje w creatio Stwórcy, jest więc jedynie czeladnikiem, a nie mistrzem. Sądzę, iż autor mając na względzie tę właśnie różnicę pomiędzy literaturą i krytyką, celowo ominął tę drugą, choć jego esej pełen jest analiz utworów noblisty, analiz, które jednakże nie są krytyką sensu stricto. Wielkość Godota… tkwi bowiem w sposobie, jaki Antoni Libera znalazł na mówienie o czyichś utworach. Zamiast krytycznoliterackiego slangu, naukowego wykładu zastosował osobistą miłość i fascynację do dzieł mistrza i napisał dzięki temu literaturę o literaturze.

 

Nie byłoby to jednakże możliwe, gdyby nie osobiste przekonanie pisarza, iż jest cieniem Godota. Stąd właśnie ów tytuł to kolejny klucz do zrozumienia i odczytania eseju. Godot… nie powstałby, gdyby nie fakt raz obranego mistrza, fakt stałego podążania za jego tajemnicami warsztatowymi, zgłębiania twórczej myśli, poszukiwania polskich słów najbliżej przystających do angielskich czy francuskich edycji.  A któż jest bliżej pierwowzoru, jeśli nie jego cień. Libera swoją książką wyraził zatem wdzięczność Beckettowi za możliwość tak bliskiego obcowania z człowiekiem i artystą tego formatu, że sam zdecydował się być jego odbiciem, zarysem. Była to wszelako transakcja łączona. Coś za coś. Zysk leży zdecydowanie po stronie tłumacza. Zyskało i to wiele jego pisarstwo.

 

I wreszcie ostatnia perspektywa, jaka rysuje się przed moimi oczami. Otóż autor, mówiąc o polskim kompleksie niższości wobec Zachodu, tłumaczy, w jaki sposób dawała sobie z nim radę ówczesna władza. Sposobem tym była „kompensacyjna pycha”. Może nie mamy coca-coli i markowych ubrań, za to nasz światopogląd i system polityczny jest doskonalszy, bo nie jest zepsutym do dna burżuazyjnym kapitalizmem. Taką to ideologię partia sączyła w umysły obywateli na każdym kroku, przede wszystkim broniąc im dostępu do tego zachodniego zepsucia. Teorię kompensacyjnej pychy można by rozciągnąć na relację mistrz-uczeń, pisarz-tłumacz, Godot-Cień. Można by, ale choć w pewnym momencie byłam wręcz pewna prawdziwości takiego założenia, to jednak ostatecznie przekonałam się, iż Antoni Libera wyszedł obronną ręką z tego zagrożenia. Nie próbował przerosnąć patosem, megalomanią czy mitomanią Becketta. Nie musiał. Obroniła go jego własna literatura, do sięgnięcia po którą gorąco zachęcam.

 

                                                                                                                     Katarzyna Bereta

                                                                                                                 www.dobrastrona.pl.tl