Grochów - Andrzej Stasiuk

Grochow

Autor recenzji: Piotr Goszczycki

Chłopak z Grochowa

 

„Grochów” to najnowsza książka Andrzeja Stasiuka. Niezwykle sentymentalna, rozliczeniowa rzecz o warszawskiej dzielnicy. To na przekór czasom trudna kwestia powrotu na dziecinne podwórko. „Grochów” jest również filozofią przemieszczenia się. Nie ma tu nowoczesnych bloków ani młodości za dwa jabole. Jest umieranie. Jest odnajdywanie mechanizmów, które dzieją się w człowieku podczas odejścia jakiejkolwiek osoby lub zwierzęcia. Podczas tej wędrówki na stronach widać „innego” Stasiuka. Tym razem idzie w głąb własnej tożsamości i zastanawia się nad tym, jak to jest, gdy zdycha ukochana suka. Dlaczego w człowieku jest tyle wrogości, gdy starość dochodzi do ostatecznego rozrachunku. Dojrzałe dzieci oddają rodziców do przytułków. Łaskawie pozwalają im na śmierć w obcym miejscu zapomnienia. Nie chcą patrzeć, nie potrafią się przyznać do swoich słabości. Nie jest modne umieranie w domu. Dzieci nie mają czasu. Podobnie jest z psami. Łatwiej jest iść do weterynarza, aby pies dostał zastrzyk i będzie po krzyku. Ludziom, gdyby można też skrócić wegetatywne oczekiwanie na koniec, na przejście do Nieba, znalazłoby się wielu chętnych – aby w ten sposób podziękować rodzicom za te wszystkie lata wyrzeczeń. Suka to przedostatni rozdział w książce. Bardzo wyraźna przedmowa do tytułowego Grochowa.

Babka i duchy rozpoczyna najważniejszą książkę Autora Opowieści Galicyjskich. Rzecz dzieje się na Podlasiu. Jest to przyczynek do umierania. Stasiuk notuje: „Potem, gdy już umarła, często wyobrażałem sobie śmierć. Mimowolna wizja była zawsze ta sama: stara kobieta z dobrotliwej i trochę ironicznej twarzy, twarzy mojej babki.” W następnym rozdziale odwiedza Augustyna, który miał wylew. To wspominanie człowieka, dla którego narożny fotel był widokiem na cały świat. Tylko w tym miejscu obserwowane ziemskie sprawy zostały napisane. Wszystko działo się tu i teraz nagle odchodziło, umierało. Wówczas było zbyt późno na rozmowę, na wspominanie. Mijały tygodnie, a pisarz nie odzyskał sprawności. Zastygł z tą samą miną. Nie było szans na poprawę, na zamienienie słowa. Augustyn to doskonały dowód na to, że nadzieja umiera ostatnia, jeszcze żywi każdym takim samym widokiem. Rodzi się wielki żal – móc widzieć i nie mogąc nic zrobić.

Grochów początku lat siedemdziesiątych miał niepowtarzalny klimat, gdzie przez dwadzieścia lat nic się zmieniło. Autobusy kursowały tymi samymi trasami, z tą różnicą, że wszechobecne Ikarusy zastąpiły Berliety. Tak samo wyglądały podwórka przy Grochowskiej. Bazar Szembeka nie zmienił wystroju. Wciąż stały te same budy. Przez lata przyjeżdżały gospodynie handlować kurami i ich jajami. Kościół na Szembeka, poczta, skwer. Zmienili się tylko ludzie. Dzieci urodzone w ostatniej dekadzie są już skażone erą komputerów i telefonów. To już nie to samo! Grochów to również część Olszynki Grochowskiej, błyszczących się nitek szyn, srebrnych dachów wagonów dalekobieżnych, tysięcy robotników. Wielu z nich wciąż przesiadywało po pracy. Pili i dyskutowali o istotnych sprawach. Dla robotników nie było nic ważniejszego, jak monotonne wpatrywanie się w pociągi. Utopia prawdziwego rzemieślnika. Stasiuk notuje: Grochów jest jak Brooklyn. To prawda. Grochów był jak Brooklyn, ale tej wielkiej prawdy może doświadczyć tylko ten, który wychował się na Grochowie, lub mieszkał tam przez wiele lat. Dziś, po czterdziestu latach jest wielką sztuką oddać niepowtarzalność tej dzielnicy: Wiatraczna. Zapach chleba późną nocą snujący się z piekarni. Budynek z czerwonej cegły i z ceglanym kominem wyglądał na trochę zrujnowany albo niedokończony gdzieś przed laty. Ale był żywy, ciepły i nad ranem pachniał gorącą, brązową skórką od chleba. Właśnie tak było! Z zamkniętymi oczami można było podejść pod okno, zapukać – aby otrzymać bułkę. Piekarenki nie chciały pieniędzy, ale od stałych klientów otrzymywały papierosy, albo piwo dla piekarzy. Pamiętam to, aż łezka się w oku kręci. Wówczas jako młody piekarz – niejednokrotnie byłem wysyłany „na interesy”. To, co dzisiaj jest nie do pomyślenia, wówczas było żelazną zasadą. Grochów miał swoje piękne obyczaje, swoich odważnych ludzi. Wszyscy, w ostatniej dekadzie poprzedniego wieku – rozpierzchli się. Niektórzy umarli. Zawsze była to śmierć godna. Właśnie taka, jaką opisuje Stasiuk. Tak obumierała dzielnica, jej obyczaje. Wtedy – przychodziło nowe, nie zawsze lepsze. To samo było z ludźmi. Dzisiaj ja, mistrz piekarski, następca tamtych ludzi, wychowany na solidnej rozczynie zasad Grochowa mogę z zamkniętymi oczami powiedzieć kto i co gdzie się działo, a działo się wiele! Pamiętam każdy zapach wieczoru, poranne gwizdanie lokomotywy, przyjemność wyżerania wiśni z kompotu. Burze pełne jodu, albo częste wypadki samochodowe na rogu Szaserów i Wspólnej Drogi. Aż chciało się być. Trwać. Błagać czas, aby nie upływał. Tytułowy Grochów Stasiuka to również wycieczki z przyjacielem. To zwiedzanie całego świata, tylko po to, aby godnie wrócić na podwórko. Sądzę, że w dzisiejszych czasach – żadnego pisarza nie stać na to, aby tak racjonalnie i odważnie napisać o Grochowie lat 70. Książka ta to rarytas dla wszystkich, którym się wydaje, że znają Grochów, że wiedzą o nim dużo.

Dzielnica ta, w drugiej połowie lat 70 była osławiona przez Edwarda Stachurę, który w mieszkaniu przy Rębkowskiej popełnił samobójstwo. Sted niejednokrotnie wpisywał Grochów na karty swojej prozy czy dziennika. On rzeczywiście miał ciężko, a to dlatego, że sam wybierał sobie drogę oraz przyjaciół. Był odizolowany. Żył na Grochowie, ale Jego świat był gdzie indziej. Był wszędzie, był podróżą, był poezją. Dla młodego wówczas Stasiuka Grochów był tylko podwórkiem oraz obserwacją całego świata poprzez tą dzielnicę. Jestem przekonany, że Autor po czterdziestu latach celująco zaliczył egzamin z dojrzewania. Można być tylko dumnym, że Stasiuk – opisując w swoim życiu mnóstwo miejscowości, dzielnic czy pojedynczych miejsc – wreszcie trafił do źródła, do miejsca, które ukształtowało tę osobowość. Warto było czekać na taką lekturę.

 

Andrzej Stasiuk „Grochów”, Wyd. Czarne, Wołowiec 2012