Przymierzalnia - Jerzy Franczak

Niepozorny młody literaturoznawca, krytyk literacki i urlopowany poeta - Jerzy Franczak po pięciu latach przechowywania w szufladzie tekstu „Przymierzalni” zdobywa się na udostępnienie go polskim czytelnikom.

Bohaterem powieści jest facet o rozbuchanym poczuciu własnej doskonałości. Dwudziestoletni inteligent, znawca literatury, mający inklinację do ubarwiania rzeczywistości, opowiada czytelnikowi o swoim życiu. Prawie całą tę opowieść skupia na sobie.

Od razu trzeba tutaj powiedzieć, że Jerzy, który jest narratorem książki, to porte parole autora. Jest on doskonałym obserwatorem. Jego nadinterpretacyjne dywagacje na temat gestów nieznajomych są szalenie powabne. Przykładem może tutaj być przypadkowo napotkana staruszka, której promieniście rozchodzące się zmarszczki mimiczne są powodem refleksji poety na temat jej stosunków z innymi ludźmi.

Franczak cierpi na syndrom początkującego aktora, który przeżywając swoje premierowe wystąpienie, tak bardzo się angażuje, że po chwili odczuwa bezsens swoich emotywnych zachowań.

Zaledwie kilkanaście stron powieści umożliwia czytelnikowi interpretację tytułu. Bohater zdaje się przymierzać rozliczne charakterologiczne kostiumy. Ocenia, skraca, fastryguje swoje stroje - po to, aby z każdego z nich uszczknąć kawałek materiału, z którego uszyje perfekcyjną kreację.

Przyobleka głównie cudze stroje. Przykrótkie marynarki, opinające się spodnie czy wystrzępione nogawki ilustrują złożoność jego świata. Niestety, niewiele części jego garderoby pasuje do właściwego Jurka.

Bardzo ważną rolę w życiu autora spełnia Ilona - jego partnerka, którą poznał w dyskusyjnym klubie inteligentów. Jak sam mówi, kocha ją przede wszystkim za to, iż nikt inny tak jak ona nie potrafi go wysłuchać. Mimo iż często wdaje się w jałowe kłótnie z dziewczyną, ich uczucie nie traci na sile. Jurek twierdzi, że Ilona jest odbiciem jego zachowań. Dzięki niej wie, co musi u siebie skorygować, a jakie odruchy należałoby eksponować.

Najbardziej irytujące jest przekonanie autora, że wszyscy dookoła unoszą się na franczakowej fali nastroju. Egoistyczne podejście do życia jest nieustającą, permanentną manierą narratora.

Zagadkowe są jego sny. Tak naprawdę nie wiemy co dzieje się rzeczywiście, a co jest wytworem wyobraźni Jerzego. Sam się do tego zresztą przyznaje - „Gdy przeglądam zapisane stronice nie mogę uwierzyć, że notowałem takie dyrdymałki. Pocieszam się, że robiłem to w gorączce”*.

Przez zaropiałe oczy trudno jest mu trzeźwo spojrzeć na świat. Wydaje się być w oniryczno-alkoholowym amoku. Kryzys osobowości potęguje brak zrozumienia i odtrącenie.

Moc interpretacji dostarcza wycieczka na wyspę. Przygody, których tam doświadcza z pewnością związane są ze sferą fantazji.

Bohater wie, że ciało, w którym się gnieździ, nie należy do niego. Jest zlepkiem różnych elementów. Anatomiczne dyferencje są tylko pretekstem do głębszych, filozoficznych rozważań, których w książce nie brakuje.

Jerzy Franczak dzierga pastelowe tkaniny, które przyjdzie mu zmienić podczas antraktu po to, aby ponownie wkroczyć na scenę i wygłosić swój monolog kierowany do publiczności, z której czerpie inspirację. Przebywając w przymierzalni zadaje sobie pytanie, kim tak naprawdę jest w swoim życiu. Jakie miejsce w nim zajmuje i czy ten facet, o którym myśli, to jeszcze on?

Człowiek mający kompleks powielacza i naśladowcy niektórych zachowań, czasami pisze o sobie w trzeciej osobie, dystansując się i szukając usprawiedliwienia dla niektórych czynów.

Poszukuje odwzorowania własnych myśli u innych. Zaskakujące jest to tropienie siebie w spojrzeniach pozostałych osób. Mimo to krytykuje swoje poprzednie kostiumy, zapętla całą historię wokół samego siebie, nie szczędząc sobie przy tym rugania.

Najbardziej irytujące jest wrażenie, że opowieść tak naprawdę do niczego nie prowadzi. Możemy ją pociąć w dowolny sposób, otworzyć książkę tam, gdzie rozpoczyna się czwarty rozdział, później wrócić do drugiego ustępu - i wszystko zrozumiemy.

Dla opowiadacza niegodne uwagi są fakty, skupia się raczej na fantazmatach. Do banalnych i zwykłych opowieści dorabia brawurową ideologię. Jeśli przez chwilę zastanawiamy się, kim mogła być dla autora kobieta, która gładziła plisowaną spódnicę w pociągu, za chwilę o tym zapominamy, ponieważ serwuje nam opowieść o oderwanej głowie. Franczakowi należy zazdrościć umiejętności kompleksowej analizy danego przeżycia.

Autor feruje dość nośny sąd na temat samego siebie. Boi się tego, co jest mu narzucane. Nie chce zamknąć się w klatce uwarunkowań i wiekowych prawd moralnych. Niestety, naiwność bierze tutaj górę - porywa się z motyką na słońce.

Jestem pewien, że entropia, która w powieści jest wszechobecna i objawia się sztukowaniem fraz, urywaniem wątków, poplątaną narracją, jest celowym zabiegiem. Otóż nasz mozaikowy bohater świetnie odnajduje się w takiej scenerii! Jego nieuporządkowana umysłowość pożeniona tutaj zostaje z poszarpanym światem.

Powieść jest pełna tropów. Szalenie inspirujący i ożywczy wydaje się sam pomysł. Boli mnie jedynie megalomania autora. Rozumiem, że pisał książkę o sobie i to on jest fundamentalną postacią, ale czyni to w taki sposób, że pozostałe postaci, którymi zaludnił książkę wydają się przeciętne i bezbarwne.

Wychodząc z przymierzalni nie powinniśmy zapomnieć o wybraniu choć jednego Tiszertu Śmiechu i Szortów Pokory. Ograniczmy się, proszę, tylko do tych ubrań, aby nie mieć takich problemów, jak Jurek Franczak, który najwidoczniej trafił na jakąś zachęcającą obniżkę i wypchał swą szafę niezliczoną liczbą przebrań.

                                                                                                                                   Damian Gajda