M.J.
autorka: Ula KasperekOtwierała drzwi zawsze swoją parą kluczy.
Wstawiała do wody goździki, które kupowała wychodząc z pracy po drodze na Mokotowskiej; Zawsze wybierała te najbardziej różowe, dojrzałe w kolorze. Kupowała dwa niewielkie bukieciki. Jeden wstawiała w purpurowe ceramiczne naczynie i kładła na stole w kuchni pod oknem. Później szła do przedpokoju po zielony wazon, nalewała do niego wody, zrzucała szpilki i razem z kwiatami szła do pokoju…
Wychodziłam z biura o godzinie szesnastej. Coraz częściej, pod jakimkolwiek pretekstem. Zamawiałam taksówkę i modliłam się, żeby na drodze nie było korków!
W biegu otwierałam klatkę schodową i z rozgorączkowaniem naciskałam guzik windy.
Bycie z nią miało określone ściśle godziny; Ściśle określony czas, z którego nie mogła umknąć mi nawet sekunda. Gdy wchodziłam czasami zrzucałam płaszcz na podłogę. Czasami - gdy zdążyłam - wieszałam na wieszaku. Jej usta bez słowa, bezproblemowo znajdowały moje - nawet w grudniowym półmroku. A jej język z hebanowym kolczykiem otwierał mnie. Czasami, gdy nie zdążyłam do końca oddać się jej pieszczotą i fali kolejnych rozkoszy, czułam ten kolczyk bardzo dokładnie. Każde przesunięcie nim po mojej łechtaczce przypominało - czerwone światło - Stój! Nie wolno ci!
Znałam na pamięć jego wielkość i kształt, gdy zdejmowała go mogłam dowoli napatrzeć się na małą, wygrawerowaną datę zaręczyn na kawałku tytanu, który łączył obie części.
Z każdym nadchodzącym orgazmem czułam to światło, które rozpraszało i nie pozwalało mi nawet na chwilę zapomnieć, że ona nie jest tylko moja.
Kiedy kończyła i obracała się na brzuch wstawałam z łóżka, albo z miejsca gdzie się kochałyśmy, i szłam naga do łazienki. Opłukiwałam zimną wodą twarz i miejsca, którymi dotykała mnie językiem, starając się za wszelką cenę powstrzymać szloch i świadomość tego, że nie jestem JEDYNA.
Gdy wracałam, wchodziłam do kuchni po papierosy, zauważałam torbę z zakupami i
odpalając zapałkę jednym okiem zaglądałam do torby. Czerwone wino, puszki sardynek, jedna paczka prezerwatyw Durex, owoce, warzywa. Drżącymi rękami zbierałam wtedy wilgotne włosy z czoła, chwytałam się jedną ręką za brzuch hamując torsje, które narastały z każdą milisekundą; Bo ten schemat powtarzał się regularnie, mimo że znałam go na pamięć, za każdym razem, gdy wchodziłam do kuchni po papierosy i zaglądałam do torby( nie oduczyłam się tego nawyku pewnie do tej pory) czułam się tak samo jak za pierwszym razem. Zdradzona…
I tak kolejno, nieprzerwanie, zostawałam w kuchni do momentu wypalenia papierosa.
Potem jak gdyby nigdy nic, wracałam do niej. Przecież niczego się nie domyślała.
Obie starałyśmy się za wszelką cenę wymazać temat Jerzego z naszych wspólnych relacji. Ona zdejmowała obrączkę i chowała ją do kieszonki torebki, a ja udawałam, że tego nie widzę. Tylko raz, kiedy była u mnie i po zjedzonej kolacji brała prysznic, jej komórka zadzwoniła. Odkrzyknęła z łazienki żebym odebrała i przekazała, że oddzwoni.
Dzwonił on. Pytał, kiedy będzie w domu. Czekał z kolacją.
Od tamtego momentu, co drugi dzień w godzinach popołudniowych ( przeważnie od szesnastej do dziewiętnastej) granatowy telefon marki motorola leżał wyłączony na moim nocnym stoliku. Moje ręce na początku pragnęły razem z moimi ustami zadzwonić do niego;
Powiedzieć mu, że ona jest ze mną, że wcale nie zostaje dłużej na zebraniach, że nie nabija nadgodzin nad bilansami firmy, tylko chwilowo pieprzy się ze mną.
Nie pozwoliłam im. Nigdy.
Za każdym razem, gdy wychodziła spod prysznica zawinięta w moim frotowym szlafroku, i uśmiechała się do mnie, a wraz z nią: jej włosy, oczy, usta i nos. Podchodziłam i tuliłam się do niej, rzutem oka sprawdzając, czy na klapce telefonu nie ma odbitych moich palców.
Gdy odsuwałam się, (dając się jej ubrać) dostrzegałam za każdym razem te świeże goździki
i za każdym razem nie potrafiłam zrozumieć - dlaczego zabiera ten jeden bukiet ze sobą?
Do niego… I gdy później wychodziła, zabierając te kwiaty ze sobą, wiedziałam, że bez niej, bez tych paru godzin dzień byłby po prostu stracony.
Nawet, jeśli wiązało się to z zabieraniem tego bukiecika do drugiego domu.
Tak. Tak właśnie traktowałam ich wspólne mieszkanie.
Drugi dom…O wiele bardziej pusty niż ten.
Wstawałam, żyłam, oddychałam. Szłam do pracy, robiłam zakupy, kupowałam wykwintne wina, kolorowe świece, zapachowe kadzidła. Robiłam wszystko dla Julianny.
Tak jakby moje życie zaczynało się na J i kończyło na y.
Czasami wydawało mi się, że to absurd. Czysty absurd, kierowany chęcią posiadania, bycia i niedzielenia się przez parę dni w tygodniu. Ale ja ten właśnie absurd kochałam najbardziej na świecie. Absurd zaczynający się na jej dłoniach, przechodzący pomiędzy namiętnością i ukrywaniem się po kątach, a kończący na jej niezapowiedzianych wizytach, które zawsze były zbyt krótkie; Za każdym razem, gdy wychodziła wracałam do pokoju, otwierałam butelkę wina i z zegarkiem liczyłam, ile pozostało jeszcze godzin do kolejnego spotkania.
Czasami, gdy musiała pilnie wyjechać i nasze plany spalały na panewce - zamykałam się w domu i udawałam, że jestem chora. Dzwoniłam do redakcji, przepraszałam, brałam parę dni wolnego, dokładnie tyle, ile jej miało nie być. W rzeczywistości, nawet byłam chora.
Zwijałam się na kanapie i płakałam, próbowałam ukarać ją za to, że moja poduszka od lewej strony łóżka, nie pachnie już jej perfumami, i to tylko jej wina, że przestała pachnieć!
Albo, że te małe ceramiczne naczynie stoi puste. Wolałam wtedy tysiąc razy już w nim te różowe goździki nawet dla niego, ale żeby tylko nie było puste!
Gdy dzwoniła, umyślnie nie odbierałam. Chowałam telefon pod poduszkę i wsłuchiwałam się w te rytmiczne wibracje tuż obok mojej głowy. Potem odliczałam piętnaście minut i wybierałam jej numer. Udawałam zaspaną i zdziwioną, że pośrodku nawału pracy znalazła chwilę, żeby zadzwonić.
Moje uzależnienie było konkretne. Zdarzało mi się sprawdzać godzinę na zegarku (dostałam na dwudzieste ósme urodziny, piękny brązowy, z pandą trójwymiarową w środku - oczywiście od niej), gdy spóźniała się pół godziny albo gdy wpadała zdyszana i pachniała innymi perfumami zastanawiałam się, czy jest ktoś jeszcze, a jeśli jest, to jaka lub jaki jest? Ze wściekłością chowałam wtedy zegarek, goździki wyrzucałam, tłukłam najnowszy flakon perfum jaki od niej dostałam;
A gdy następnego dnia leżała mi na kolanach, opowiadała o nowym zapachu, który sprowadzili tutaj, do Warszawy, zaledwie trzy dni temu i musimy absolutnie jutro wybrać się tam, tuliłam wtedy nos do tego miękkiego zgięcia między ramionami a szyją i chłonęłam ten zapach. Myślałam, że jeśli druga kobieta zazdrosna jest o ślady perfum, które mogą dowoli wchłaniać się w jej skórę, kocha naprawdę.
Gdy nie patrzyła, wyciągałam baterie ze ściennego zegara, którego wskazówki zatrzymywały się na godzinie osiemnastej i gdy potem w biegu zakładała swoje skórzane czarne kozaczki, (na niesamowitych szpilkach) w pośpiechu całowała mnie w policzek. Wychodząc dzwoniła do niego i kajała się. Zamykając drzwi odczuwałam niesamowitą satysfakcję, że tę malutką potyczkę wygrałam ja!
Codziennie o ustalonej godzinie sięgałam po małą, ciemnożółtą pigułkę, tak, jakby czasami resztki JEGO spermy po ich wspólnej nocy mogły mnie zapłodnić.
Czasami się z tego śmiałam, ale komfort psychiczny, jaki mi dawała i wyobrażenie, że ja właśnie jestem w normalnym, zwykłym, szarym związku, było silniejsze;
Mąż wraca do domu po ciężkim dniu pracy, a żona czeka z obiadem, stereotypowo.
Ale kiedy nie może się czekać nawet z konkretnym obiadem, tylko z lekką sałatką, żeby mogła później zjeść z nim kolację, nawet najcięższe schematy wydają się słodkie.
Brałam opakowanie, siadałam w fotelu i liczyłam, przez ile dni jeszcze będziemy mogły TO robić. Za każdym razem, gdy wymawiałam na głos słówko: „TO”, odczuwałam drobne łaskotanie w żołądku, tak jakby owoc zakazany (który przez większość ludzkości należy wybić i potępić) smakował jeszcze lepiej. Zasypiałam z listkiem tabletek.
Sama w sobie miała coś, co sprawiało, że mężczyźni pragnęli przebywać w jej towarzystwie. Wzbudzała w nich nie tyle pożądanie, ale pewną chęć rozebrania i popatrzenia na nią.
Gdy uśmiechała się, uśmiechała się cała jej twarz, a gdy płakała, płakała całą sobą.
Nie była taka jak ja. Nigdy.
Czasami, gdy szłyśmy ulicą i jej wzrok spoczywał perwersyjnie na męskim kroczu, nie kryła się z tym. Nasze dwuznaczne żarty i zaczepki na środku ulicy nie tylko zwracały na nas uwagę, ale właśnie wtedy czułam, że naprawdę z nią jestem;
Śmiałyśmy się razem na ulicy wśród innych ludzi.
Mówiła, co myślała i w połączeniu z jej subtelnością, tolerancją i szacunkiem, stawała się coraz bardziej wyrazista. Stawała się po prostu Julianną.
Nie potrzebowała kosmetyków, wystarczył jej błyszczyk i róż na policzki i gdy wychodziła właśnie taka na ulicę jej włoska uroda dawała o sobie znać. Czasami czułam się jak mysz, która może spacerować obok dumnego rasowego kota, z tą różnicą, że ten kot był bezgranicznie oddany.
Poznałyśmy się na jego urodzinach. Był podróżnikiem, powieściopisarzem. Jego najnowsza książka o Paryżu przedstawiała wszystkie wypieki i smaczki tego miasta, a że moja gazeta
była głównym reklamodawcą i sponsorem - moja obecność tam była wręcz obowiązkowa.
Kochała go każdym gestem. Zauważyłam to, gdy tylko weszłam. Gdy uśmiechała się do niego, gdy podawała kawę, gdy mówiła - można było wyczuć, że jest mu kompletnie oddana. Oblewali wspólnie premierę i urodziny w wąskim gronie znajomych. Gdy weszłam do środka i ją zobaczyłam, byłam więcej niż pewna, że wyjdę stamtąd zakochana. A gdy później w kuchni obaliłyśmy razem butelkę wina i rozprawiając o niczym odprowadzała mnie lekko wstawiona na przystanek i ściskała moją rękę w kieszeni płaszcza, jak nigdy przedtem byłam pewna, że kocham. Ona też to wiedziała.
Bo ona wzruszała mnie już wtedy, całą sobą, nawet, gdy nieudolnie próbowała otworzyć butelkę, a potem wyjąć z najwyższej półki dwa czyste kieliszki. Wzruszała mnie właśnie tą nieporadnością, jak u małego dziecka, ciekawością świata - tak, jakby pytała mimo swoich trzydziestu trzech lat, (które obchodzi, co roku dwunastego września), dlaczego słońce świeci.
Nawet w tej nieszczęsnej poplutej miłości jej oddanie dzielone było równo na pół…
Bo ona była najwierniejszą kochanką. Miała tylko mnie i męża. Przez ten swój szacunek, do mnie i zarówno do niego, nie odeszła od żadnego z nas. Czasami się zastanawiałam, czy on domyśla się czegoś, a jeśli wie, to dlaczego na to pozwala? Możliwe, że z tych samych pobudek, co ja. Chociaż on jej ma i tak o wiele więcej.
Początkowo często zastanawiałam się, jaka byłaby nasza konfrontacja, jakby wyglądała i w jakim świetle postawiłaby moją osobę. To było parę miesięcy temu. Miałam wolny dzień, więc wybrałam się z koleżanką na obiad. Ona miała mieć do późna jakieś zebranie w firmie. Podobno walczyli o duży przetarg. Zapowiedziała, że zadzwoni dopiero późnym popołudniem. Gdy weszłyśmy do restauracji i zajęłyśmy wolny stolik pod oknem, zobaczyłam ich Byli pochłonięci rozmową, gestykulowali, całowali się… Nie była wcale w biurze. Miała na sobie letnią sukienkę, a nie tradycyjnie żakiet i spódnicę. Gdy spojrzałam w ich stronę, obdarzyła mnie jednym, jedynym chłodnym spojrzeniem, jakim patrzy się na obcego człowieka, który popatruje z boku. On nawet tego nie zauważył. Wpatrywał się w nią i ruchami rąk próbował coś naznaczyć w powietrzu.
Przeprosiłam koleżankę i poszłam do łazienki. Słabość w kolanach ustała, gdy oparłam się o lustro. Nie rozumiałam - przecież znałam jej męża, witając się ze mną niczego by nie ryzykowała. Gdy wracałam, umyślnie przeszłam obok ich stolika, nawet nie spojrzała w moją stronę. Szybko złożyłam zamówienie, zamieniłam parę słów z koleżanką i po zjedzonej sałatce, biegiem ruszyłam do samochodu. Płakałam całą drogę, tusz wlewał mi się pod powieki, a histeria, która mnie obejmowała, coraz mocniej nie chciała wcale ustąpić.
Gdy weszłam do domu wyrzuciłam wszystkie kosmetyki. Wszystkie butelki wina, wszystkie tabletki i chusteczki. Wcale nie chciałam przestać płakać; wręcz przeciwnie, cieszyłam się, bo uważałam to za punkt kulminacyjny, który może w końcu otworzy mi oczy, pozwoli zmienić zamki w drzwiach, zadzwonić do jej męża, powiedzieć z kim sypia i odkochać się! Budziłam się po piętnastu godzinach i czterdziestu czterech minutach. Wstawałam, szłam do kuchni i zaczynałam płakać. Mój telefon leżał rozłożony na części, razem z baterią i zarysowaną kartą. (Na wszelki wypadek, gdyby mojemu sercu było zbyt mało).
Dni mijały na poszczególnych etapach, zaczynających się, od: Dlaczego to tak boli? A kończących: Potrafię bez ciebie żyć! Przeżyłam bez jej ust sto sześćdziesiąt godzin.
Nie reagowałam na natrętne pukanie, czy uparte dzwonienie, byłam więcej niż pewna, że wysłała którąś ze znajomych by sprawdziła, co się ze mną dzieje. Tak, jakby mój stan był chwilową chorobą.
W ostatnich sześćdziesięciu godzinach zmieniłam zamki w drzwiach, wykąpałam się i poszłam szukać uczucia. Takiej seksualnej bliskości, która pozwoli zapoczątkować to moje leczenie bezgranicznego uzależnienia i gdzieś w środku, dogryzie i pokłuje ją.
Tak, właśnie tak, pokłuje ją. Nigdy nie dowie się, jak bardzo została zraniona i jak bardzo cierpi wewnątrz mnie.
Nieważne, z kim wyląduje w łóżku ani z kim wypije parę drinków; To miało być moim ostatecznym antidotum, taką ostatnią małą dawką tego, co mi dała, tylko, że w innych odwrotnych proporcjach - zamiast jej, na chwilę we mnie, na króciutką chwilę, pojawi się ktoś inny. I to jego zapach będę pamiętać!
Pierwsza rozpięłam bluzkę, podciągnęłam spódnicę, i czekałam aż on niezdarnie ściągnie spodnie i zaniesie mnie na łóżko. Wypiłam wystarczającą dawkę martini, żeby być na wszelki wypadek znieczuloną i po godzinie zapomnieć jego imię.
Robiłam tak wiele razy. No dobrze, zaledwie parę. To miała być za każdym razem kara dla niej. Miała być takim kolcem, który spontanicznie zakłuje ją, przydusi i nie pozwoli oddychać. W rzeczywistości jednak bardziej karałam tylko siebie. Julianna genialnie i z niesamowitą perfekcją nauczyła się znosić moje nastroje, humory, moje bunty i bardzo dobrze wiedziała, w którym momencie wpuszczę ją do łóżka.
Nie znosiłam umizgów mężczyzn i ich niesprecyzowanych ruchów. Jeszcze przed związkiem z nią stroniłam od tego, by zostawali na całą noc, nie wyobrażałam sobie, by przy mojej porannej toalecie wokół moich nóg kręcił się mężczyzna. Owszem, miałam związki, romanse biurowe, które kończyły się następnego dnia. Nie miało dla mnie znaczenia, czy taki sobie poszczególny osobnik ma żonę, narzeczoną, dziewczynę. Moja kokieteria wobec nich kończyła się w momencie, kiedy mój głód wewnętrzny, moja chęć posiadania kogoś zostały zaspokojone. Odpychałam wówczas natręta, ubierałam się, wypraszałam. Szukałam prawdziwego i gorącego, lecz tylko chwilowego uczucia. Nie potrzebowałam stabilizacji, umawiania się, a cielesność i bliskość dwojga ludzi, kiedy kochają się, jest tak silna, że nić łącząca ich wtedy jest napięta do nieprzytomności wewnętrznej. Gdyby to wówczas usłyszał mój ginekolog, zmniejszyłby mi dawkę hormonów.
Czekałam momentu, kiedy wytryśnie we mnie i zsunie się.
O godzinie drugiej nad ranem nie było już jej. Nie było jej palców na moim brzuchu, ani kropelek potu na łonie. Stałam naga przed lustrem i patrzyłam na siebie oczami mężczyzny, który spał na JEJ poduszce; Zamiast czarnych loków- łysawa głowa, zamiast zadbanych rąk, ciężkie i niezgrabne palce. Kiedy wyszedł, wyprałam poszwy. Zrezygnowałam z zapamiętania jego zapachu. Wszystko było nie tak! Miał być delikatniejszy, kiedy był zbyt porywczy i miał być bardziej gorący, kiedy nieudolnie szukał mojego punktu G. Miał mnie potrzymać za rękę, gdy szczytowałam i delikatnie szeptać do ucha te wszystkie miłe słowa…
Nie było jej we mnie, przy mnie, ani za mną i gdyby nie pustka, która towarzyszy każdemu rozstaniu, byłabym w stu procentach wyleczona. Resztka mnie próbowała (tylko i wyłącznie próbowała) funkcjonować. Funkcjonować, czyli oddychać, jeść i spać. Prawie czysta wegetacja, z tym, że odarta z wszystkich nawet tych obojętnych emocji.
Zapomniałam, że żaden mężczyzna nie może dać tego maleńkiego procentu. Żaden mężczyzna, tak nie pachnie, żaden mężczyzna nie wbiega na trzecie piętro powiedzieć tylko: Tęskniłem i dając te cholernie pachnące goździki! Gdyby przy tych dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach mojej duszy pojawiła się - wpuściłabym ją na nowo.
Po dwustu czterdziestu godzinach zaczęłam wychodzić z domu jeździć do pracy, i przed oszklonymi drzwiami nakładać sobie uśmiech na twarz, bo śmiała się tylko moja twarz.
Jej mięśnie doskonale wyuczone, sprecyzowane co do każdej sekundy, przygotowane na każdą okoliczność. Tamtego dnia zaparkowałam ulicę dalej, kończyłam wcześniej i nie chciałam wracać środkiem miasta w korkach, włączyłam ulubioną płytę Tiny Turner i jechałam. W momencie, kiedy wykonywała swój największy utwór Open Arms i jej głos w moim przekonaniu bił spokojnie współczesnych muzyków o głowę, jakiś pieszy wypadł mi przed maskę. Zdenerwowana wysiadłam, nucąc pod nosem i szykując kilka ostrych uwag, zobaczyłam ją. Leżała w podartych rajstopach, z zakrwawionym kolanem i złamanym obcasem w swoich śmiertelnie wysokich szpilkach, papiery rozsypały się po całej ulicy, jakiś młody chłopak rzucił się, by je pozbierać.
Po pół godzinie byłyśmy u mnie. Wspólnie ustaliłyśmy, że nie ma sensu mieszać w to policji. Że to była jej wina i ona poniesie ewentualne koszty. Kosztów żadnych nie było, chyba, że liczyć szkody, które sama poniosła.
Gdy wracałam z łazienki z apteczką i nachyliłam się żeby obmyć zdarte kolano, położyła mi rękę na ramieniu i powiedziała: Monika… Przepadłam przy jednym maleńkim, Monika. Już przy M zmiękły mi nogi, a na a byłam nie sobą, górowała nade mną kobieta, która cichutko ukryła się pod moim sercem, dokładnie między żebrami i czekała tylko, kiedy moje połamane serce przestanie płakać. Przy tym jednym maleńkim słówku moje ręce stały się nie moje, usta nie moje, ciało nie moje. Całowałam to obdarte kolano, tuliłam i czułam się jak narkoman, któremu po raz kolejny (gdy był na głodzie) pozwolono wstrzyknąć sobie swoją porcję.
Moje wszystkie sygnały wysyłane z mózgu odbijały się echem od mojego serca, robiły obrót i znikały w jej dłoniach, które trzymały moją twarz; Całowała moje zapłakane oczy, przygryzała małżowinę uszną, dotykała nosem mojego pępka - kochałyśmy się dwie i pół godziny na podłodze w przedpokoju.
Od tamtej godziny znowu miała klucze do mojego mieszkania.
Miała w sobie coś, co kazało zwrócić na nią uwagę, nawet, gdy nie mówiła, ale zasłuchana całą sobą, oczami i kącikami ust, które delikatnie unosiły się, jakby chciała coś powiedzieć, nie było w niej nic prymitywnego, nic, co mogłoby świadczyć o braku u niej inteligencji. Podświadomie i spontanicznie wybierany moment na to, by coś dodać, nawet, jeśli był niewłaściwy lub nietaktowny, przy niej wydawał się idealny. Bo ona była takim ideałem bez wad. Miała ich milion i jedną więcej, ale czegokolwiek dotknęła, co popsuło się lub stłukło, przy jej przepraszających oczach, wydawało się nieważnym drobiazgiem, nawet, jeśli było przywiezione z Chin i miało wartość mojej potrójnej pensji. Potrafiła bez końca mówić, robiła przerwy jedynie na złapanie oddechu, poprawienie grzywki, która spadała na oczy, i już wracała do podjętego tematu. Była intelektualistką w każdym calu i była dumna z tego, że jest Włoszką. Zapytana kiedyś przez mojego dobrego kolegę, co robi w tak zapyziałym kraju jak ten, odparła ze śmiertelną powagą, że uczy się żyć, tak samo jak jej matka, kiedy wyjeżdżała stąd do Włoch za miłością swojego życia.
Jej wewnętrzna niepokora do świata, do utartych schematów, jej wzruszanie mnie każdym drobiazgiem - od chwili próby ściągnięcia tamtych kieliszków pięć lat temu, kiedy koniuszkami palców próbowała tak nieudolnie ściągnąć je - rozbrajały mnie.Ta cierpliwość, chęci, zabiegi, jakie wykonywała w stosunku do mnie, urzekały.
Nie od razu była; każdy jej gest w moją stronę był przemyślany, każde wyjście do teatru, czy do filharmonii, mimo że spontaniczne, prowokowane było niesamowitą czułością, opieką i delikatnością. W pewnych momentach miałam ochotę udusić ją za to! Za to, że moje ciało wyrywa się do niej.
Gdy wyjeżdżałyśmy gdzieś razem - zawsze pokoje były oddzielne, a gdy wychodziłyśmy do znajomych na parapetówkę - uchodziłyśmy za dozgonne przyjaciółki.
Bo czego oni właściwie mogliby się domyślać? Nawet, jeśli przyłapali nas parę razy, na czułym geście, traktowali to z przymrużeniem oka. Żadnemu z nich nie przyszło nawet do głowy to, że my mogłybyśmy być razem, w każdym tego słowa znaczeniu. Tolerancyjni byli, jak najbardziej, kochani, mili, pomocni, ale ja nigdy nie potrafiłam sobie wyobrazić kontaktów po, kiedy zdecydowałybyśmy się im powiedzieć.
Nawet nie chodziło o to, że on mógłby się dowiedzieć ( poczta pantoflowa od zawsze działała bez zarzutu), ale o ich zażenowanie, o ich brak słów, a po jakimś czasie pytanie główne: Dlaczego ty się na to godzisz?! Mogłabyś mieć każdego…
Co innego spierać i akceptować coś, czego nie ma się na co dzień, a co innego dowiedzieć się od bliskich, że ona/on kocha inaczej, zwłaszcza że naszego związku nie sposób było podpisać pod jedną kartką. Byłyśmy bliskimi przyjaciółkami - dla nich i dla niego, dla rodziny - koleżanka z pracy, która dociera się w nowym mieście, dla reszty świata - jeśli wychwytywała nasze spojrzenia, pełne dwuznaczności uśmiechy, lekkie ocieranie się o siebie rąk, kochankami. Co innego jest móc przyjść do matki, siostry i powiedzieć:
Mamo, to jest właśnie pan X, o którym ci tyle opowiadałam.
Kiedyś dwa lata temu, chciałam jej o wszystkim powiedzieć. Chciałam powiedzieć, jak bardzo jestem szczęśliwa, jak kocham i ile radości może dać takie uczucie. Spanikowałam, kiedy w godzinę po moim przyjeździe, zrobiła mi wykład o tym, co ludzie powiedzą, gdy zobaczą, mnie z nią na ulicy, a nie jak przystało z mężczyzną pod ręką i gdyby ojciec żył i usłyszał o moich dziwadłach, już dawno wyklął z rodziny i zawołał księdza.
Do dziś zazdroszczę mu, że tak szybko pożegnał się z tym światem i życiem z tą kobietą.
I właśnie, dlatego po części godziłam się na to szaleństwo, gdzieś w środku mnie, w jakimś maleńkim procencie moje serce cieszyło się na myśl, że robię coś wbrew woli matce i że to robienie może być takie cudowne. Takie inne.
Przez pierwsze lata tłumaczyłam sobie, że zawsze wybierałam oryginalność i teraz tej oryginalności mam aż po czubek nosa.
Godziłam się na to od pięciu lat.
Godziłam się na jej dużo wcześniejsze wyjścia w ich rocznice, czy specjalne dni, które zaznaczałam w kalendarzu dużym czerwonym kółkiem i przeważnie wtedy wypełniałam szafkę po brzegi winem. Godziłam się na święta z nim, na krótkie letnie wakacje do Europy,
na te ich spotkania na mieście, wspólne obiady, lunche. Godziłam się a potem gryzłam wargi do krwi, chowałam głowę pod kolana i krzyczałam z bólu i niemocy. Otwierałam po kolei butelki z winem i kiedy nie byłam wstanie wybrać jej numeru na telefonie, najczęściej zasypiałam pijana do nieprzytomności w fotelu, a gdy parę dni później wpadała - udawałam, że się kompletnie nic nie stało. Bo przecież nie stało.
Nikt tak jak ona nie potrafił poskładać od nowa mojego połamanego na milion kawałków serca. Gdy któregoś razu, na samym początku naszej znajomości, odwoziła mnie do domu i po półgodzinnej namowie nie dała się zaprosić na kawę do mieszkania, wysiadłam zirytowana. Po piętnastu minutach usłyszałam pukanie do drzwi. Została na całą noc. Gdy o drugiej nad ranem skończyło nam się wino i tematy do rozmowy zostały wyczerpane - pierwszy raz położyła mi głowę na piersi i powiedziała jak się boi. Byłam jej już wtedy bezgranicznie wdzięczna za ten strach.
Przez pięć lat opowiadała mi o swoich planach, marzeniach, o swoim życiu, o tym, co ją dziś wzruszyło. Mnie. I tylko mnie to opowiadała. Czasami, gdy wyjeżdżała na dłużej niż jeden dzień, czekała z tymi swoimi wszystkimi ciekawostkami do momentu, aż się spotkamy, nie chciała nigdy nic zdradzić przez telefon, tak, jakby te wszystkie: achy i ochy straciły znaczenie, gdyby mi zdradziła je przez telefon.
Od progu rzucała torbę ( nigdy nie pozwoliła odebrać się z lotniska) i już mówiła.
W tym dialogu, który prowadziła sama ze sobą, było milion i jedna setna emocji, były te wszystkie słodkie wzruszenia i uniesienia, jakie może doznać tylko kobieta.
I to w niej było najpiękniejsze. Żaden mężczyzna, absolutnie żaden, nie był w stanie odbierać tak rzeczywistości jak ona. Można na nią było czekać do końca świata i o jeden dzień dłużej. Posłuchać jej monologu w trzech różnych językach, bo tylko wtedy nabiera absolutnie sensu.
To nic, że część naszych znajomych nie znała francuskiego, japońskiego, czy chińskiego.
Gdy mówiła, obojętnie czy do poszczególnej jednostki czy do rzeszy ludzi, nie trzeba było znać żadnego z tych języków, ich sens wypływał bezpośrednio z niej. I niech mi ktoś powie, jaki mężczyzna dorównałby takiej kobiecie? Właśnie to ich peszyło w niej. Jej bezpośredniość, i to, że na spotkaniach, zebraniach, to jej usta nie zamykały się. Odpinała górny guziczek bluzki i gdy nachylała się te słodkie wgłębienia, jej piersi mógł podziwiać każdy. Zamawiała kieliszek półsłodkiego francuskiego wina i dalej prowadziła dyskusję.
Kiedyś doszłam do wniosku, że znienawidziłabym ją, gdyby nie potrafiła się wzruszać ani płakać. Gdy którejś niedzieli wybrałyśmy się na spacer po obrzeżach Wrocławia, na ławeczce maleńkiej i drewnianej siedziała dziewczyna. Prześliczna młoda dziewczyna. Długie rude włosy związane byle jak rzuciła na ramiona i głowę zadarła wysoko, patrząc na chmury. Po paru minutach dosiadł się do niej chłopak, przyniósł jej maleńki bukiecik stokrotek. Wstał pierwszy, podał jej rękę, a ona pewnie trzymając się jego ramienia podniosła się. Dopiero wtedy zauważyłam, że nie widzi. Ramię jej chłopaka służyło za laskę i drogowskaz, a twarz ukryta wcześniej pod włosami i wystawiona do słońca, zdradzała ciemne przeciwsłoneczne okulary. Jego nie obchodziło, że ona nie widzi. Patrzył na nią tak, jakby po za nimi nikogo innego w tym parku nie było, całował jej palce tak, jakby były najdroższe na świecie. A ona tak pewnie tuliła się do tego ramienia.
Musiałam usiąść wtedy natychmiast. Nagle zabrakło mi tchu i zrobiło się tak niebezpiecznie miękko w kolanach. Ona wiedziała, obserwowała moją twarz od paru minut.
Potem próbowała mi opisać te wszystkie emocje, które widziała na niej, gdy na nich patrzyłam, ale ja nie słuchałam. Widziałam tylko jego zakochane oczy i tę jej rękę, pewnie trzymającą jego. Rozpłakałam się. Ona patrzyła na mnie i nie potrafiła zrozumieć, dlaczego. Nie pomagały chusteczki ani silniejsze uściski dłoni. Skąd mogła wiedzieć, dlaczego płaczę?
A ja płakałam jak dziecko, histerycznie łkając, z trudem łapiąc powietrze. Płakałam z czystego strachu.
W nocy długo zastanawiałam się, czy gdyby ona nie widziała, też bym była taka jak on. Czy też bym była takim podparciem, czy moje miejsce do reszty, w każdym milimetrze, przejąłby on? Właśnie w takich momentach, kiedy to sobie uświadamiałam, chciałam być dla niej wszystkim. I wsparciem, i podparciem, spowiedzią, rozgrzeszeniem, byciem. I nigdy nie popełnić żadnego błędu. Bo tylko on te błędy mógł popełniać. Mógł do woli tłuc talerze przy zmywaniu, albo zapomnieć o rocznicy, spóźnić się na ich wymarzoną, planowaną właśnie przez niego kolację, jemu byłoby to wszystko wybaczone, mnie z pewnością nie.
Kiedyś, gdy raz jeden jedyny zwierzyłam się koleżance ze swojego romansu, zapytała, co w nim takiego wyjątkowego, prócz tego, że jest żonaty. Nie przyznałam się, że chodzi o kobietę. Chyba nawet teraz na to bym się nie zdobyła. Może w innym kraju, w innym miejscu, w innych okolicznościach, tak. Ale nie wtedy i nie w świeżo wypłytkowanej i wytynkowanej łazience, gdzie nawet mydło dobrano kolorystycznie do wnętrza. W takim miejscu mówi się o nowych perfumach, o nowych kolekcjach od Armaniego, o nowych śmiesznych wymaganiach, czy o nadgodzinach, które trzeba natychmiast odrobić. Na pewno nie mówi się o uczuciu. Nawet takim jak moje. Z wszystkimi jego wadami i zaletami. Bo o miłości trzeba mówić na każdej kostce chodnika, przy każdej filiżance herbaty, na każdej ławce w parku, ale nigdy, ale to nigdy nie można przecież opowiedzieć o niej w ciasnym mlecznobiałym pomieszczeniu, które już od korytarza pachnie domestosem i w którym jedno jedyne okno wychodzi na środek ulicy.
Nie można opowiedzieć o miłości podczas dwudziestominutowej przerwy obiadowej, nawet jeśli ta miłość trwała tydzień…
Co w niej było takiego wyjątkowego?
Spóźniłam się parę lat, ze swoją miłością, ale fakt, że ktoś pokochał ją tak jak ja mocno, z tymi wszystkimi bólami serca, gdy wychodziła i ich brakiem, gdy nie przychodziła. Przy niej po piętnastu minutach wiedziałam, że jestem pożądana. W autobusie, w samochodzie, w pociągu, gdy po prostu coś iskrzyło, kładła lewą rękę, na moje lewe udo, albo na to wyjątkowe miejsce, zaraz pod piersią i ja po prostu wiedziałam.
Gdy teraz o tym myślę odnoszę wrażenie, że na samym początku było tylko pożądanie.
Potem to spokojne docieranie się, ale te pierwsze dwa tygodnie, kończące i zaczynające się w łóżku… A potem, jakby fascynacja opadła i zaczęły się schody dnia powszedniego.
Z tym, że ani ja, ani ona nie żałowałyśmy i nie chciałyśmy żałować. Co z tego, że to nie było pożądanie przez mężczyznę? W chwilach, kiedy byłyśmy razem, była i mężczyzną i kochanicą, i przyjaciółką i matką. Nawet fakt, że w wieku trzydziestu trzech lat ciągle nosiła ten sam kolczyk w języku, który zrobiła sobie mając lat dwadzieścia trzy i że właśnie na nim ma tę przeklętą datę, której tak nienawidziłam. Łącznie z tym, wszystko w niej było wyjątkowego.
Często zastanawiałam się, czy będąc w tych latach ze mną, pragnęła, kiedykolwiek mężczyzny. Albo czy po prostu pragnęła jego. Odpowiadała uśmiechem, całowała wnętrze mojej dłoni, zatykała palcem usta. I to uspokajało, dawało nadzieję, było takim chwilowym znieczuleniem… Bo po psuć sobie taki miły dzień, nasz dzień takimi mało istotnymi bzdurami?
Tak właśnie wtedy myślałam. Rano biegłam do sklepu jeszcze przed pracą, żeby zrobić szybkie zakupy, bo przecież ona może nie zdążyć, albo zechce wpaść nagle na kolację, a nasza lodówka jest wyprzątnięta do zera. Albo będzie miała ochotę do mnie zadzwonić, podczas gdy ja będę w sklepie lub w pracy w innych godzinach. Zostawiałam wówczas kartkę w drzwiach, po trzy wiadomości sms, które słałam ukradkiem w pracy, albo w pośpiechu jadąc samochodem. Czasami nawet dzwoniłam, zostawiając wiadomości na poczcie głosowej, bo przecież smsy mogły nie dojść.
Gdy któregoś razu przyjechała wprost pod redakcję, informując mnie, że jedziemy na weekend w góry, serce skakało mi z radości, przecież na to właśnie czekałam; Ale potem pierwsze wzruszenie szybko minęło, gdy zdałam sobie sprawę, że jedziemy tam razem tylko dlatego, że on miał przedłużenie swojej wizyty w Anglii, a ona nie chciała zostać sama w domu. I to mnie właśnie wtedy tak piekielnie bolało. Bo wiedziała, że rzucę wszystko, żeby tylko z nią pojechać. Że moje życie toczy się i krąży wokół niej i bez względu na to, czy mam jakieś swoje plany i tak z nią pojadę; Że cała ja czekam na nią, moje serce, mój kubek kawy, mój dom, że czeka nawet ten cholerny mały wazonik, na to żeby włożyła do niego kwiaty. A potem je zabrała.
Ona nie planowała naszego życia. Planowała tylko tę parę wąskich godzin, kiedy jego nie było. Naszego czasu, nie można było nazwać naszym małym, potajemnym, utajnionym romansem; To był czas, jaki ona planowała, dostosowywała do siebie, bo ja i tak przecież czekałam. O każdej porze, zawsze w pogotowiu. Ale co z tego, że za każdym razem, przy każdej takiej sytuacji przysięgałam sobie w duchu, że to ostatni raz. Że nigdy więcej nie pozwolę?
Po każdym takim weekendowym wypadzie, wracając do domu wiedziałam, że następnym razem też pojadę. I że kolejnym i kolejnym. Wystarczyło, że spojrzała na mnie, że pocałowała tak delikatnie, jak tylko ona potrafiła. I wiedziałam, że przepadłam kolejny raz, że żadne moje zapewnienia, żadne moje sprzeciwy nic tu nie dadzą. I tak pojadę.
Czy ktokolwiek z was wie, jak może kochać?
Albo wie, jak cudownie jest kiedy ktoś podaruje ci taki mały milimetr swojego życia, a ty cieszysz się jak dziecko, bo wierzysz, że to wcale nie jest milimetr, tylko cały kilometr tej miłości? Albo jak pięknie jest słuchać tych wszystkich filozoficznych mądrości w trzech różnych językach przy gorącu kominka? Wierzy się wtedy i tylko wtedy, że złapało się pana Boga za nogi.
Gdy w którąś środę zadzwoniła niespodziewanie mówiąc, że jedziemy natychmiast, ale to natychmiast, że ona już czeka i mam się pośpieszyć, nie buntowałam się. Zgodziłam się również wtedy. Pojechałyśmy nad morze, wynajęła mały domek tuż przy plaży, zaledwie sześćdziesiąt metrów dzieliło nas od pachnącego morza. I gdy któregoś wieczoru, kiedy nasz wyjazd stamtąd chylił się ku końcowi i te wszystkie nastroje, emocje, na tym chłodnym piasku zaczęły się wylewać, rozpłakałam się z powodu własnej niemocy. Może z powodu nadmiaru wina, które piło się jak lemoniadę, a co później okazało się zdradliwe, albo może z powodu bliskości, która nagle nas wtedy tak dotknęła, i trzymała, uświadamiając nam, że w tę jedną noc jesteśmy tylko same na tej plaży.
Płakałam jak dziecko i ciągle powtarzałam, że nie chcę stąd wyjeżdżać, że zostaniemy jeszcze, chociaż na kilka dni, chociaż na parę godzin. Ona wtedy wstała, podniosła mnie i powiedziała, że on na nią czeka. To dodała po chwili, a grunt pod moimi stopami znowu się zachwiał. Przemyłam twarz w przypływającej fali i ruszyłam za nią.
Przez całą drogę, nie zamieniłyśmy jednego zdania, a do mnie powoli i coraz bardziej docierała cała istota rzeczy. Wiedziałam już, że nigdy nie spędzi ze mną żadnej Wigilii, żadnej Wielkanocy, że nie pojedzie ze mną 1 listopada na groby, bo będzie robiła te wszystkie rzeczy z nim. Zawsze. I że ona tak naprawdę nigdy, przenigdy nie będzie moja.
Nawet na godzinę, na milisekundę. I że ta obrączka, którą nosi na prawej ręce, chowana zawsze głęboko, w kieszonce torby, mimo że chowana, zawsze będzie.
I te wszystkie alarmujące światełka, (kiedy to robimy) też będą. I nigdy nie znikną.
Julianna te wszystkie rzeczy też wiedziała, tylko może zrozumiała je jeszcze później niż ja.
Nie dzwoniłam, nie pisałam, nie odzywałam się. Tak jakby te pięć lat, po prostu wzięto i wymazano z mojego życia, tak jakby ich po prostu nie było. Z tą jednak różnicą, że każdy mebel, każdy szczegół, który mnie otaczał wbrew mojej logice, przypominał i ranił jeszcze bardziej. Ona też się nie odzywała. Raz tylko spróbowała. Parę miesięcy później zobaczyłam ich razem, szczęśliwych, przed witryną sklepu z dziecięcymi ubrankami. Ona trzymała się za sporo odstający już brzuszek. Co czułam? Przysięgam, że nie czułam nic. Rozpadłam się na ulicy na setki kawałków. Na miliony kłujących okruszków, które w miarę upływu minut, zdawały sobie sprawę z tego, co zobaczyły.
Mogłam tam podejść, mogłam powiedzieć, co o niej myślę, co czuję patrząc na nią teraz, jak bardzo nienawidzę ich oboje. Nie podeszłam, nie powiedziałam słowa. Nawet nie płakałam.
Tylko podniosłam się i poszłam dalej. Tak jakby to przedstawienie, w którym wykluczono moją rolę, absolutnie nie tyczyło się mnie. Nie miało ze mną nigdy nic wspólnego.
Za dwa dni mijałoby sześć lat.
Sześć lat mojej miłości, która skończyła się najpierw między nami, a potem między mną i moim sercem.
Czy tęsknię? Nie wiem.
Nie jestem w stanie odpowiedzieć samej sobie na to, co aktualnie czuję. Nie jestem inną osobą. Jestem ciągle tą samą dziewczyną. Tą samą Moniką, która sama sobie wbiła nóż, a potem z prędkością światła wyciągnęła go, krwawiąc przy tym obficie. Nie biegam już rano po zakupy, nie spieszę się z powrotem do domu. Nawet moje ciało zaczyna to akceptować, wraz z nim moje mieszkanie, moja sypialnia, moje drzwi, które otwierane są tylko moimi palcami.
Czasem wysyła mi listy, kwiaty. Nawet gdzieś tam zaplątało się zaproszenie na chrzest.
Mogłabym iść, dlaczego nie. Nie zrobiłabym tego dla niej, tylko dla tego maleństwa, które w ułamku milimetra jest także moje…
Dziś na rogu ulicy Mokotowskiej kupiłam całe wiadro pięknych, pachnących goździków, a
wracając z pracy wstąpiłam do sklepu odebrać zamówioną wcześniej tabliczkę na drzwi.
Gdy ją godzinę później wieszałam, uśmiechnęłam się sama do siebie.
M. J
Właściwie moje nazwisko też zaczyna się na J…