Katarzyna Dominik - wiersze (71)

 

Życie w połogu szczęścia

 

Impuls istnienia bardzo często gaśnie,

kiedy w człowieku budzi się niepewność.

I chmurne myśli jawią się zbyt wcześnie,

by stłamsić rozum, złudne słowa kreśląc.

 

Lecz spoglądając na siebie z dystansu

można odnaleźć klucz do dni szczęśliwych.

Rozdawać dobro, choćby i po trochu,

a martwe serca miłością ożywić.

 

Kwiaty na łące i sukienka w groszki

są sposobnością, aby się uśmiechać.

Ptaki na drzewach i smak pigwy gorzki,

umieją sprawić, że skała jest krucha.

 

Cieszmy się przeto najmniejszą radością,

a przede wszystkim drobnymi rzeczami.

W nich się to jawią sny, które los wieszczą,

i piękne chwile chcące świat ten sławić.

 

 

Ciemność na odległość ciszy

 

Gdy światła gasną cisza potężnieje,

zmysły szaleją, umysł traci czujność.

Cienie na ścianie kupczą coraz śmielej

z trwożnym spojrzeniem, nocy księżyc kradnąc.

 

Duszę szturmują sny wczesnoporonne,

serce przepełnia obawa o życie.

Zaś po policzkach spływają łzy słone,

które tęsknota powiła za wcześnie.

 

Nim dzień kolejny rozpali promienie,

krew zmrozi żyły i sparaliżuje

struchlałe niebo, które czerwienieje,

gdy oddech kona w klinicznej kapsule.

 

Przeto w ciemności czyhają boleści,

złuda i licho, które mojra wieści.

 

 

Gdy jestem w nowiu

 

Zdumiewające zjawiska spotykam,

gdy przez sen jestem skreślona z listy startowej.

Okręt podwodny leci w powietrzu.

Przecina punkt siedzenia

tłoczący się w wagonie zadufanych twarzy.

Zostawia ślady zębów na kuszetce

wskazując drogę na skróty przez lufcik.

 

Wyszczerbione krawędzie faktu

mieszają się z falistymi tropami myśli.

Bolid w kolorach nieba,

przejeżdża przez labirynt ścian.

Rozdziela chmury podrzucone pod zegar

na ulicy znikającej w klapnięciu skrzydeł nietoperza.

 

Dziwnie wirujące spirale nagle

zza kurtyny krewetek zżera trema,

która chwilę przed pływała w kubku

do połowy pustym, a może pełnym

porcelany. – Wstałam lewą nogą.

 

 

W dół, ku wyżynom

 

W gąszczu balansujących źrenic

widzę ślepy kolor skrzydeł.

Stoję nad krawędzią snu – snuję się.

 

Wąsko spoglądam w dół, by nie patrzeć szeroko na

krople deszczu.

Pióra feniksa

zdzieram z twarzy

bez oczu, których nigdy nie było.

 

W tunelu oćmy wagoniki obrazów,

wijące się węże uczuć w popiołach,

rozbijam o bandę czaszki

pseudonauki dla jajogłowych.

 

Emocje, zjawy w lustrzanych komnatach,

które śmieją się z iluzji, wydłubuję z gałek.

Nie patrzę, by widzieć wszystko –

wszystko, co nieistotne, staje się realne.

 

W dół, coraz głębiej, jak w spirali

podążam. Rozumiem niepatrznie niebo.

Otwieram na wylot drzwi do chaosu umysłu

i nie spoglądam tam, gdzie mrok

znajduje światło najbardziej rzucające cień

na prawdę pustych bzdur.

 

Spójrz nie patrząc – słyszę,

zanurz się we wszystko i nic

jak najdalej.

 

Czyściec

 

Płótno porwane na wietrze,

rozdziera twarz kobiety.

Iskry bólem żarzące się w oczach

przecinają krajobraz smutku

kropel spadających na ziemię.

 

Usta zatrzymane w zamknięciu

i blizny – mapy na skórze okaleczone,

śladami walki dotykają pasm włosów

rozpuszczonych krzykiem wiatru.

 

Błękit złamany żółtoczernią piękna

maluje obraz losu, który płonie

nieugaszony, wieczny, niezłomny,

po brzegi pełen sprzeczności.

 

 

 

Choćbym była jak drzewo niedające owoców

 

Bólu! Chwil bez Ciebie niepojęte zliczyć,

dni i nocy, które przesiąkły cierpieniem.

Życie krzyżmem sczerstwiasz, nie wytycza granic,

rodząc owoc marzeń w paliatywnym niebie.

 

Skrzące łzy poranka, niczym deszczu krople

w nieumarłej duszy, której śmierć nie tyka,

płyną strugą śmiechu – sekundy te drobne,

ale będę tańczyć, póki gra muzyka.

*

W kawalątkach źrenic pozbawionych lśnienia,

odbija się oddech dziewczyny z sąsiedztwa

– i choćbyś mnie Bólu, troską sponiewierał,

pośrodku gwiazd wielu nie przestanę stąpać.

 

Człowiek to pionek na szachownicy życia

 

Kiedy z ziemi znikło

wszystko

poza gromadą graczy.

 

Kiedy finalnie jest źle,

dobrze wcale,

dusze czerstwe jak graham z wczoraj,

oddychają nad brzegiem rzeki

i wędrują po szachownicy

zbijając człowiecze pionki

jednym ruchem.

 

Zatopione w ciszy

z dogasającym ogarkiem gromnicy,

z czarnych na białe pola,

z góry i na szczyt

po chwilę prawdy

z nieuśmiechniętych twarzy.

 

Skąd tyle martwicy,

w wydawałoby się, że żywym ciele?

 

Kto znowu przegrały partię? – Kolejnej już nie będzie.

 

Wbrew i przeciwko

 

Boże, oni chcą zakuć w kajdany

resztki wolnej woli.

Zdeptać buciorami, ubezwłasnowolnić słowo.

Chcą zrobić z niego pasztet wielkanocny

i barszcz wigilijny z grochem i kapustą.

Boże! Oni są przekonani, że myślą.

Że na śniadanie zjedli całą mądrość Syracha

i wypili kubek kodeksu drogowego.
Że nic co ludzkie nie jest im obce.

Oni stawiają żądania już od progu, Boże.
Organizują rajd o Grand Prix Głupoty –
udział wzięło trzydziestu Judaszowych srebrników –

i każdy wieszcz nad wieszcze.
Ziarno sprzeciwu karczują pierwej

z korzeniami.

Boże, większość zastępów szalbierzy

oblegają loże masońskie,

siebie lepszych przeprogramowując

na nagrywanie binauralne.

Jeden przemawia a reszta

słucha jak szczury Flecistę z Hameln


W mojej Wieży Babel

cisza.

Jutro czekam na ciebie Boże.

Porozmawiamy o tym,

o czym ja myślę.

 

Wewnętrzna batalia z sobą o siebie

 

Bywają chwile, kiedy w duszy gości

różaniec życia ludzkich wątpliwości.

Niezrozumiałe wewnętrzne rozdarcie

drąży niepewność wściekle i uparcie.

 

Zbyt wiele pytań, błędnych odpowiedzi,

w krypcie sumienia na ramieniu siedzi.

Świadomość sprzęga, gdy serce wciąż waży:

wybrać pustelnię, czy ogród pejzaży?

 

Zanim nadejdzie ostatnia godzina,

odnajdę Mojrę, która czas napina.

Wówczas rozegram batalię o siebie,

by wreszcie poczuć, jak pachnie bez w niebie.

 

I znowu ujrzę jasny płomień prawdy,

w snach objawiony, który tlił się zawżdy.

Pojmę, dlaczego ból jest moim bratem,

a siostrą wiara skrywana na potem.

 

 

Walka o siebie

 

Wolni ludzie nie idą w piątej kolumnie,

nie przesiadują w schronach

przed czasem.

 

Ciało nie jest dla nich,

mogą ubierać się jak chcą.

 

Myśl, słowo, gest, pasują do pacyfy,

dzieci bawią się gdzie i czym popadnie,

psy biegają.

 

Nie myślałam, że ten zaszczyt

kiedykolwiek mnie kopnie

na ulicy.

 

Mech

 

Zapisuję myśli.

Myśl w ruchu maszeruje.

Nafaszerowanie.

 

Za kilka nocy więcej,

wiersz pod respiratorem

przeczytam sztywnymi źrenicami.

 

W teatrze poezji nie zajmę pierwszego rzędu.

Stamtąd widać scenę.

Z ostatniego gęsto rozpisane dialogi.

 

Nie teraz, nie w ten sposób, nie tak szybko

odejdę raz już nie wiem który.

 

Tak niewiele, a jednak krotność –

tak sądzę, choć mam tylko naftę,

zdołam otworzyć oczy

i znaleźć świecę.

 

Na wczoraj nie dodam kropki.

One wciąż się wyrywają.

Tańczą na kartce z przeszczepioną liniaturą.

Być może jestem dla nich ważniejsza

od kółka i krzyżyka

ciułanych na marginesie

zgrabnie uśmierconego

ciała bez rąk.

 

Chcę jeszcze!

 

 

Konikotomia

 

Po śladach łez,

na innym choć wciąż tym samym szlaku,

często spóźnione za wcześnie,

kiedy zapuka otworzę. 

 

Nie złożę interpelacji,

nie będę prolongować. 

 

Na koniec dodam

manuskrypt Einsteina –

tajemnicę poezji

w źródłach mi wiadomych.

 

(Nie)pełnosprawny

 

Wiersz już niesprawny tuszu nie przyjmuje

w bezdusznym słowie, które się zaczyna,

kiedy logika, utkwiona w rozumie,

sensu cierpienia wciąż się upomina.

 

Czymże jest życie pod– lub nie– świadome,

gdy echo bólu niezapowiedziane

nawiedza strofy i jak żagiew płonie?

Pytam niebiosa o trzeciej nad ranem.

 

Wszystko się może wydarzyć przypadkiem,

chwilowa niemoc i deficyt szczęścia.

Lecz jeśli ręka podąża za wzrokiem,

poezja będzie za natchnienie wdzięczna.

 

A gdy znużenie zawita nie w porę,

sen o przyszłości do grobu zabiorę.

 

Doba z kawałkiem

 

Gestem zdrady

pozbawionej suplementacji

zburzyłeś epicentrum

wyciągniętej ręki.

 

Byłeś na wieki.

Oddałam ci więcej.

 

Kiedy zniknąłeś

z ostatnim wypalonym papierosem,

zastanawiałam się jak wrócić do „przedtem”

pomijając niechciane „teraz”

i nie dać się zranić?

 

Wywrotna rzeczywistość.

Wczesnoporonne myśli, słowa, czyny –

wszystko, wszędzie, naraz

wystawiłam za drzwi razem z tobą.

 

Ekspertyza

 

Drzewa kocha się za zieleń,

różę za cierń na łodydze,

zaś wodę, że słów echo niesie

wzdłuż trzech brzegów, które nie chcą być bose.

 

Z ciszy omdlałej przez nierozchodzone słowa

chwilę temu zarywają czytane od tyłu książki,

by być o krok do przodu z goła

przed innymi, drwiąc z poetów, jak życie przyciężkich.

 

Pod ręką gwiazd za dnia zakrzepłych w objęciach konarów,

gdy biały kruk osacza sen bezkrwistymi piórami

kiedy czas po temu, literami wsiąkają w trójnasób

zapach tuszu, uwalniając wiersz z liści utkany.

 

 

 

Bezodwrotnie

 

Kiedy zakładam różowe okulary,

słowa wodosiejki

ubezwłasnowolniają ciszę,

która za futryną nocy

gra z marzeniami w pokera.

 

Nie mówię amen

wytrawnym chwilom, przeciwnie.

 

Wszystko, co na lewo od prawej,

wyciągam z rękawa i mówię:

strit.

 

Nie czekam na ciąg dalszy nastąpi,

używam życia

i nie rozkminiam czasu na tik-tak.

 

Bezimienny obelisk

wyrywam z korzeniami

i staje się resortowym dzieckiem

poza poziomem pionu.

 

Prędkość

 

Pędzę autostradą

zjazdu nie widzę

życie leci jak oczko w rajstopach

kiedyś uważałam że

dorosłam do bycia dzieckiem

przeliczyłam się

 

Tuning w myślach

podrabiam licznik

próbuję zmyć błoto z czasu

 

Nie zatrzymam dni

nocy ani chwil

Dociskam hamulec

przed oczami wiedzę mur

gruzy marzeń i znicz

 

Tu gdzie jestem

nikt nie nosi zegarków

 

Zarachowanie

 

Stadium terminalne

wyszarpane twardej rzeczywistości,

zieje chłodem przemijania.

Ubrane wspak,

słowem stającym się nałogiem,

próbuje reanimować myśl,

dokonać przeszczepu wiersza.

 

Na awaryjnych

wyprzedza żałobny kondukt,

osierocone kikuty bezimiennego

poety, który opasany rdzawym drutem

zdążył jeszcze podnieść krucyfiks.

 

 

Słowa na wyłączność

 

Na odległość słowa kocham

dopasowuję dotyk

do niedobudzonych myśli

które zestrajam z twoim imieniem

 

Tak blisko w dalekim spojrzeniu

pod niebem piekła

nie rozdrabniam pocałunków

 

Znamy się dobrze czy nie

bez znaczenia kiedy opieram skroń

o uśmiech który

wysłałeś na pożegnanie

adresując o kilometr od nocy:

 

Pod wiatr za deszczem

w stronę ust

 

Dzień krótki jak długa noc

 

We wspomnienia wkładam kawałek młodości

podpinając się pod myśl

za horyzontem ust

 

Słowa szyję zapachem

suchej gałązki ałyczy

 

Dalibóg wczoraj jeszcze rodziła

gdy podziwiałam wieczorny wschód słońca

 

 

Przeinaczona

 

Przekorna nawet po,

oczyma wyskakuję poza pole widzenia.

Podniebny lot ptaków rzeźbię palcem,

czasem wysrebrzam kolejny włos na skroni.

 

Siadam na pniu dawnej wierzby,

nie płaczę – jem skibę z solą

cicho. Nie chcę spłoszyć wiatru, który

wygładza oddech.

 

Pomimo niczego, coś widzę.

 

Nie psioczę na wszystko i nic,

gdy noc pożera dzień,

bo jeśli ja to ja, to kim jest ta, którą widzę

w spojrzeniu topielicy

 

śmiertelna bardziej?

 

Historia choroby (po latach)

 

Po milczących korytarzach

przedsionka do innego świata,

biegają cherubiny bez skrzydeł.

W ciemnych szufladach

segregatory pełne nazwisk,

teczki w układzie

Abel, Dawid, Herod,

Łazarz, Maria Magdalena,

Szymon z Cyreny, Zachariasz.

Na białych ścianach

krew spisuje testament

 

Krótki biogram,

data urodzenia i zgonu

przewidziane,

historia choroby,

cierpiący podpis,

 

obolała pieczątka.

 

 

 

 

Wchłaniam twoją nieobecność

 

Adresując gwiazdę do ciebie

czuję twój zapach wdrapujący się na drzewo

Przywołuję uśmiech

na liściu który wpiąłeś w moje włosy

Tulę mrugnięcie powieki gdy

puszczałeś oczko

i tęsknię do dotyku szukającego

dołeczków w policzkach

skrywających nieśmiałość

 

Razem już nigdy

w zaprzeczeniu na zawsze

twoje usta zamykam

pod klucz

 

 

Zazdrośnienie

 

Izotopy naszych pocałunków

są jak wulkan przed erupcją

Każde drgnięcie wywołuje

obłęd zastygłej bliskości

w izospinach dotyku

 

Linie papilarne spacerują

wzdłuż kręgosłupa

 

Zazdrosne o miłość

przerwały krwiobieg

 

 

Dotyk

 

Nie umiem zapomnieć

jego dotyku

 

Patrzył prosto w moje oczy

krusząc dystans jaki nas dzielił

Nieśmiałość stała za plecami

a ja błagałam

dotknij mnie

moją szyję

ramiona

i piersi

wyrywające się do przodu

do pieszczot

 

On wziął mnie do raju

rozkoszy nieziemskiej

która była słodsza

od dojrzałych truskawek

 

Szeptałam:

dotknij mnie, dotknij mnie

chwilą intymności

dłonią mężczyzny

prawdziwego

 

A on muskał

błękitne spojrzenie

pszeniczne włosy

i słuchał jak zaklinałam

jego dotyk

 

O pierwszej w nocy

zostałam kapłanką

Skupiona w oczekiwaniu

z łona dziewiczego w bieli

stałam się świadomą kobietą

i wszystko rozbłysnęło

szczęściem

 

O drugiej piętnaście

przez sen błagałam: dotknij mnie

dotknij do obłędu

 

Jeśli po śmierci trafię do piekła

 

będę przeszukiwać

zakamarki Tartaru

odziana w tamten dotyk

z bezwstydem na ustach

i czerwoną szminką

igrając z pożądaniem

 

Ale jeśli dostąpię nieba –

 

będę kroczyć śladami dotyku

zanosić modły o jeszcze

jedną może dwie

pieszczoty

palcami którym

wykrzyczę:

dotykajcie mnie, dotykajcie mnie

tylko mnie – nie inną

 

Tuż przed trzecią

przeniosę się do czyśćca

i zginę

w gorących ramionach kochanka

na końcu jego dotyku

 

 

Tylko i ewentualnie

 

Niemożliwe nie istnieje, choć wcale niekoniecznie

tam, gdzie nie sięga wiersz, gdzie szept nie dopowie myśli,

gdzie niegościnne sekundy bezskrzydłego metrum

odmierzają ciąg dalszy. Którego nie ma.

 

A wszystko po to, by jak najkrócej umierało

 

życie

 

 

Między mną a mną

 

Wszelako, który bądź homo sapiens,

odkrył, że może rozniecić ogień.

Jął skakać. Bynajmniej nie z radości. Z poparzenia.

 

Dowolnie pojmując właściwie to jaskiniowiec,

poczuł ciepło na skórze – jak nigdy przed.

Zagarnął iskry ręką, żeby mieć na potem.

 

Gdziekolwiek poszedł ten pierwotny, słyszał

jak cień waruje przy nodze. Nawet nie wiedząc,

czy to jego, czy tamtej bestii z gęstwiny?

 

Nie myśląc wszystek, ów rozumny

chcąc się ogrzać, oskórował szakala z futra

 

i wdział bez wyrzutów. Kiedy płomień dogasał,

między sobą a sobą, objął dwa patyki raz jeszcze,

by zwietrzyć, jak to jest, że dym klaruje płomień.

 

 

 

Kiedy zakwitnie gwiazda

 

Daleko posunięta w latach,

chce uczłowieczyć posągową twarz.

Odkopać z gruzów słabość innych i swoją.

Odsłonić przyklejony do nocy księżyc.

 

Nie wykarczowała pełni z korzeniami –

przekroczyła Jordan wielu słońc. Ci, którzy ją znali,

dziwili się, że jest sucha, choć wezbrany z niej potok

modlitwy Frasobliwego z kapliczki pod górą.

 

Wciąż tam siedzi wpatrzona w kwitnącą gwiazdę.

 

 

Bez związku z poniższym

 

Są takie chwile, że

słowo wyrzucone z okna

staje się ciałem

i brodzi.

 

Grymas, który go wykrzywia,

nie bez przyczyny zostawia ślad –

ja tu byłem – wskazując miejsce dla publiki.

 

Niezauważany, gdy nie dotyczy innych,

mniema: na końcu tunelu zawsze jest światło

nadjeżdżającego pociągu.

 

Kiedy się zbliża za blisko,

łapczywie wykrada siły ponad miarę,

i tarmosi, i wlecze, i depcze,

byleby zaznaczyć teren.

 

To tak jakbym żyła w kimś

kogo nigdy nie miałam

na końcu języka.

 

Drugiej szansy nie będzie

 

Z wiatrem staję się ptakiem.

Suchy liść opadający na powiekę

też odleci, jeśli nie wstrzymam oddechu.

Motyle otrzepią dni ze skroni,

jakby znalazły

dolara w oceanie.

 

Kiedy słyszę:

patrz na ptaki, one wracają na brzeg,

czuję jak zło czai się pod słońcem

i jeśli miłość jest grzechem,

spłonę w piekle.

Lecz i tak spróbuję latać

z pierwszym wypadnięciem z gniazda

i zrobię to bez pośpiechu.

 

Nieobecność

 

Nie umknie uwadze,

kiedy w bilateralnych ustach

pozoruję słowa,

przyjmuję pozycję,

a w pustych gestach

nabieram kształtów akuratnych

do kilometrów wstrzemięźliwości.

 

Chwilowo wystawiam je

za rzut oka.

 

Fantom czasu

bezcześci wspólne śniadanie,

gdy zapach tureckiej

mierzwi gesty kiedyś nieutracone,

dziś na marginesie

rozdzielonych ciał

ścierających się ubytkiem w sobie.

 

Gniewne spojrzenie

tańczy między nami i kpi.

 

Nie, nie jestem Poetką,

nie umiem wyrzucić do kosza

śmieci, które kocham

i nie rozdrabniam minut

na moje, twoje – nie nasze.

 

Połowa znaczy nie równo

 

Czterdzieści lat jak wczoraj

przez cug komina

wleciało do studni

gdy gestor czasu

pomylił przesilenie

 

Zimą czuć było lato

 

Stare winyle wspominały

Siedem dziewcząt z Albatrosa

taborek o trzech nogach

do ściany bez uszu

gadał jak potłuczony

 

A oni nie tacy sami jak wtedy

już nie zapatrzeni w siebie

podzieli dzień na pół

 

Ona zabrała płyty

on Beatę

 

Odległość

 

Dotykam ust

których smak

śpi obok

w zimnym łóżku

 

Zastygłą bliskość

pieszczot

przeliczam na kilometry

 

Pusty dotyk

skracam trajektorią

spojrzeń –

dystansem

rozszerzającym spojówkę

światłoczułym gestem

 

i krzyczę o jeden raz

z twoim imieniem

 

 

Czy i dla kogo jest?

 

Pragnienie

by umrzeć przez

dla i z jej powodu

w pierwszą lub ostatnią

noc

 

Kochanie na zabój

do szaleństwa

i czytanie wyznania

z czyiś ust

napisane szeptem

bezgłośnie dławiącym krtań

 

Tęsknota jak nigdy

przed i po

jakbym zawsze

po grób

 

Kalendarz

wspólnych chwil

przyszłości

bez udręki z poświęceniem

 

Brak wątpliwości

i wybaczenie

w zaciszu modlitwy

która spoczęła na ołtarzu

miłości

 

 

Z miłością we włosach

 

Wszystko co kocham uwieczniam na kartce,

małe marzenia przechowuję w głowie.

Sennej poezji będącej w rozterce,

zawierzam zdrowie.

 

Jutro niepewne i dzień przestarzały,

bólem rozdarte wschody i zachody,

oddaję dłoniom, by szczęście utkały –

niebiańskie schody.

 

Zapach maciejki, aromat rumianku,

noc rozciągniętą na maszcie księżyca,

smak bułki z masłem i wiatr o poranku

w wierszu przemycam.


Cierpienie ciała przebitego troską

w małe radości zawijam z miłością,

bym życia pełnię, z opatrznością boską,

zszyła wiecznością.

 

Dekadencja

 

Całkiem gdziekolwiek

czterdzieści lat bez mała

razy trzy przez dwa

stało się moją poezją

a ja ich wierszem

 

Zgoła przez pół wieku

rozpisuję

jeden dotyk mniej

i oglądam zwiastun filmu

zastanawiając się czy

dożyję jego wejścia na ekran

 

*** (Rozpadam się…)

 

Rozpadam się daleko od siebie

po dnie dryfuję w nadziei

i trzymam się mocno na nogach

tylko ręce opadają jak

częstotliwość pitagorejska

 

Chcę uciec gdziekolwiek

gdziekolwiek złapać czas

jak najdalej tam gdzie

mogłabym zatańczyć z gwiazdami.

ostatni raz

 

Nim zamknę w sobie życie

sen wplotę w poranek

 

Na ulicy

 

Umieranie jest proste,

trudniej kogoś rozśmieszyć,

gdy pływa w formalinie.

 

Ilekroć oni chcą, a ja nie mogę,

mózg dostaje palpitacji,

ale nikt mu nie otwiera.

 

Pozorny spokój za ścianą

w fazie somatycznego

widzimisię

z tendencją nadczynności

dostraja gitarę

nekrologiem w gazecie.

 

Stoję na rogu góra dół,

próbuję ocalić istnienie

od przejechania.

 

I tylko jego wciąż za mało

 

Patrzę na marynarkę,

prasuję wymiętą koszulę

i wykrzykuję w twarz Bogu.

 

Niepodobne jest, by

równocześnie

zabrać i dać

człowieka,

będącego jednakowo

po tej i tamtej stronie życia.

 

Przytulam jego ulubiony

sweter,

który dawno wyszedł z mody

i przeklinam wszystkie świętości

słowiańskie, celtyckie,

kawałki podartych zdjęć,

róże, kluczyki, herbatę,

pozostałości, adrenalinę,

puste pragnienie bliskości

niewylewane za kołnierz słowa, które cedziliśmy

od rzeczy.

 

Ptasi móżdżek, ptasie gniazdo,

upadam pod ciężarem

nieobecności.

 

Pamiętam zapach jego koszuli

i czekam...

 

 

Noc, która zabiła gwiazdy

 

Było po północy

w deszczu i pod słońcem

Pokora ugrzęzła pomiędzy

szeptem ukrytego biodra

a skostniałym paznokciem

 

Czekałam długo

tylko samotność

odwiedziła i została

 

Nie pamiętam kiedy

skrzydła stały się białą laską

a milczenie

które zabiło moje imię

przyszło znikąd

 

Stoczyłam się po klifie

spękanego grobu

Pchana do tyłu

poza życie

poza świt

jestem echem

w dudniącej studni

 

 

W stadzie u Twardowskiego

 

Rozglądając się za okularami,

wspomniał o Antonim, tym od zguby,

jakby siedzieli w jednej ławce.

 

I nawet nie mrugnął powiekami

wyzierającymi spod krzaczastych brwi,

kiedy spowiadałam się z niewiedzy

pańszczyźnianej pięciolatki.

 

Dzisiaj powinnam być mądrzejsza

i współrzędnie wiedzieć czego nie wiem

o ciasnocie, która jest jak Piłat –

nie potrzebuje paragrafu mając winowajcę.

 

Znaliśmy się krócej niż wykład.

Nigdy nie oceniał.

Gdy płocha zwierzyna

odłączyła się od stada,

odnalazł mnie na pustkowiu.

 

 

List w pustej kopercie

 

Uczucia niemające słów

wkładam do koperty

Adresu nie napiszę

nadawcę skrywam w sercu

Nie naklejam znaczka

w obawie

by jeszcze bardziej nie tęsknić

 

Zapisane myślami wyznanie

pośpiesznie obdzieram

z resztek wątpliwości

 

Jak ująć zrozumiale

niezrozumiałe pragnienia?

 

Nie wiem!

 

Między jednym

a drugim drgnięciem powiek

pustej koperty

ze znakiem zapytania

puszczam jak liść na wietrze

wilgotny język

 

Może ktoś kiedyś

gdzieś tam

otworzy przeczyta

tajemny alfabet miłości?

 

 

Moment nieuwagi

 

Gdy dotyk rani nagość

z powodu stłuczki

w zamyśle wykonalne

włączysz hamulec

by uniknąć zderzenia

 

Miłość niedojrzała

bez rajdu w głąb ciał

w lusterku wstecznym

znika za zakrętem

pustego łóżka

 

Pozwól mi prowadzić

przecież tylko raz oblałam

kiedy zasada

ograniczonego zaufania

sypnęła solą w oczy

 

Niewiele ale wystarczająco

 

Oczy wbite w ziemię pędzą zatłoczoną ulicą

Z uporem maniaka próbują stratę zastąpić

marną imitacją

i się dziwią że nie pasuje

 

Szczerość

prawdziwość spojrzenia

to bliskość która odpycha

 

Jestem odbiciem w oczach innych

 

Sumienie

 

Szukam zwątpienia

które jest na  drodze

do zagubionego czasu

 

Chcę zrozumieć

zagraconą duszę

ale jest trudniej

niż znaleźć

klucze od samochodu

w damskiej torebce

 

Patrzę jak wygłodniały pies

 

Przykurczone ulice

urastają do rangi

wyrzutów cienia –

wgryzają się w ciało

 

Znak krzyża na czole

przypomina

że pora stąd odejść

 

 

Chłopiec w zielonym ubranku

 

Na ogół tak bywa

Potrzeba rozłąki przyziemnej miłości

chłopiec w zielonym ubranku oswaja różę

 

Gdzieś z asteroidy z tęsknoty i kurzu

ta mała czerwień z wizerunkiem baranka

 

Dlaczego usycha z wodą do syta

kiedy żmija wypełza spod kamienia

I dorosły bezużytecznie samotny

jak kula w płocie jak piąte koło u wozu

 

Głęboki dół w sieroctwie do piekła

Król czy Próżny Pijak czy Bankier Latarnik czy Geograf

ani zbytnio rozgarnięci ani bystrzy

nie chwycą w lot młodzieńczych rozterek

 

Bo miłość to dwa plus dwa które nie równa się cztery

to jedzenie zupy z jednego talerza widelcem

to troska o misia śpiącego obok

to patrzenie przez pryzmat drugiej pary oczów

 

A ten mały nie chce dorosnąć

za szybko

bez przyjaźni

bez zrozumienia rzeczy trudnych

bez zielonego ubranka

_________________________

 

Jest

 

Od płodu po piach

jest taka chwila

 

Kurtyna scena kwestia

prapremiera

nikłe zainteresowanie

spektakl zdjęty z afisza

– jedna chwila

 

Ascetyczne twarze

pusta widownia

gdzieniegdzie

wysterylizowany cień

nieludzkich odruchów

– przeklęta chwila

 

Remisja nazwisk

zamazała obraz przekazu

Bezduszne maski

zakrzywiły wyrazistość

ostatniej chwili

 

Czy było warto

kupić bilet?

 

_______________________

 

Czarny rynek

 

Bez oprogramowania

analogowego,

pozbawiona wyrka,

czekam pod tablicą rozdzielczą.

 

Obok konsoli promocja

na topie z opcją:

wątrobowa, lekko strawna,

cukrzycowa czy płynna?

 

Chwila zastanowienia:

devolay, chicken, risotto, lasagne?…

 

Im dłuższy namysł,

tym większa ochota

na zieloną z cynamonem.

 

Kiedy podjęłam decyzję,

szara strefa

w białych fartuchach,

oddelegowała mnie

pod grubą kreskę.

 

Zdążyłam zajrzeć

przez zamglone okno,

nim dostałam miejscówkę

w wygałęzionym brudowniku.

 

Wiem co myślicie

i macie rację

 

Skórką jak ulał.

 

____________________

 

Do odstrzału

 

Miałam wodę, chleb,

za ciasne gardło,

tępy język.

 

Nie dałam się podejść,

oswoić tym bardziej, więc żyłam

poza ich zegarkiem.

 

Dopuszczano do głosu, ale

tylko, gdy

nie miałam nic do powiedzenia.

Pozwalano myśleć jak reszta, że jestem, ale

lepiej by mnie nie było,

choćby na pół paznokcia.

 

Nie dostawałam białej gorączki, kiedy piórem

zakrwawiałam białość kartki:

wyrywana z regulaminu tych z góry.

 

Miałam prawa (tak mi się wydawało), ale

zawsze spychana na tyły,

bym przypadkiem nie wyszła przed szereg.

 

I nawet

kiedy nie byłam kimś

wartym świeczki,

nawet

jeśli nie zawadzałam w tłumie, wisiałam

na tablicy, tuż pod czerwoną kreską.

 

Próbowałam się dopasować

do sztywnych ram dla przedmiotu,

przynależnego do czegokolwiek,

kogokolwiek – ale

nie na to się pisałam

więc zarchiwizowano mnie pod hasłem:

wróg publiczny nr 1.

 

________________________

 

Trzydzieści trzy i mniej

 

Jest bezdomna jak trzydzieści trzy lata Chrystusowe

Nie dla mnie wycena wartości

zbyt często łamią gałąź na której siedzi

i wymykają się spod już

i tak ograniczonych możliwości

(Stachura… Wojaczek… Achmatowa)

Czegoś brakuje by wzięła je

za dobrą monetę

Nie wie jak i skąd ale

zawsze ma szklankę do połowy pełną

i dlatego tak trudno wkłada buty tych wątpiących

 

Nawet kiedy spada z drzewa wie

że życiu opłaca się pomóc

by zajaśniało blaskiem wartym zachodu

 

Chce uzyskać efekt ptaszka bez uwięzi

więc podnosi poprzeczkę jak na olimpiadzie

 

___________________________

 

W porę

 

Zwykle było za wcześnie, albo wcale.

Góry, izolatka.

Obok inwalidzkiego stały kule –

za pancerną szybą dotyk tej,

która dała życie.

[…]

W dzieciństwie po prostu byłam.

Młodość pożarła alpazja krwi.

Pozbawiona szansy wyboru,

w krainie igieł i strzykawek,

bez opcji resetowania,

przypadkiem obudziłam dzień.

Zegar, choć na oparach, zaczął chodzić,

zdiagnozowana ostatnia minuta drgnęła.

Wbrew wyrokowi bez apelacji

zostałam uniewinniona.

 

 

 

 

Kończącą się opowieść mojego ciała

 

Wstając zasypiając

łykam nieskończoną ilość tabletek

na nieczucie sparaliżowanego ciała

zrośniętych żył

nie muszę patrzeć by widzieć

jak krwawi mi oko

 

Armia wielotysięcznych igieł

wrzeszczące pompy

mój niemy krzyk

moje pole bitwy chłonie pot

 

Ostatni podryg życia

zastyga w kąciku ust

A ja prawie martwa

drgnięciem rzęsy

daję znak że jestem

jeszcze

 

Brzask na podłodze

jest jak północ

bez księżyca

sama przeciw wszystkim

 

wytrwam

 

Geometria

 

Z chwil które się nie wydarzyły

w ekliptyce rodzaju nijakiego światłych umysłów

jestem morfologią ostańca

wyizolowanej formy

Ukrywam się pod bezkształtnością

Elektron wiatru proton słońca kwark deszczu

przypominają że jesteś odlegle niepodzielny

w Warkoczach Bereniki

w roju meteorów ognistych

Każdy zapach cynamonu z goździkiem

wypełnia mnie tobą

najgłębiej

Gasnę w świetle

kiedy księżyc moich ust dopomina się

gorących pocałunków

W deklinacji Korony Południowej

rektascensja serca spada na dno

I staję się drażniącą próżnią

w każdym słowie przelanym

Palę się na stosie pragnień

A Ty zapełniasz obce kartki

izospiny

abstrakcją przestrzeni

 

Z Sokratesem

 

O świcie

nad ruczajem myśli sieję rosę

patrząc śmierci w oczy

zbierając całość niekompletną

 

Teraz

mięsień stygnie

łza tonie

 

Bezradna sierota

z doświadczeniem mędrca

jest wolna

gotowa odejść bez żalu

 

Wieczorem nawiedza mnie nestor

W czym mogę pomóc?

 

– Sokrates – ignoranci myślą, żem filozof

a prości niepojmujący greki:

żem truchło

 

Oparta o głowę


Bardziej podziwiam gwiazdy

niż ludzki umysł,

intelekt (czy jak go tam nazywają).

Jestem pełna surrealizmu.

Ten przemyślany wytwór,

bez klasyków ubranych w empiryzm,

ta oryginalność, zlepek różności,

świadoma

nieświadomość,

to wyrażanie wizualne

percepcji wewnętrznej

myślą

nie mniej niż jedną.

 

Lubię przyglądać się gwiazdom,

nawet podczas zaćmienia

tak samo błyszczą.

Czysta materia.

 

I milczą kiedy
mówię.

Dziś jeszcze czuję,

jutro może mi to już być niedane.

Gdzieś obok północ,

więcej niż jedno życie nie moje.

Zgubiona w spectrum autyzmu codzienności

szukam wyjścia ewakuacyjnego, którego brak.

Nie ma go, bo i po co,

skoro jestem poza

doświadczaniem świata,

gdzie ze sobą

ale oddzielnie

nadaję gwiazdom imiona.

 

 

Czas (nie)mój

 

zasypiając patrzę na sufit

wygładzam prześcieradło

nucę kołysankę

 

z książką bez fabuły

przekraczam noc

od niepamiętnych czasów

jem w łóżku

jabłko z rumieńcami

kalendarz traci daty

dojrzewam powoli

 

zamiast kakao brudny kubek

wypłowiały atrament z każdym słowem

ciasne etui wspomnień

zamyka przyszłość

a ja

czarno-białe zdjęcie

w pękniętej

antyramie

 

Stół z krótszą nogą

 

Drewniany blat

z nogą podpartą kartką

kiedyś gromadzący rody

od lat nie pachnienie

głośnym śmiechem

 

Na obrusie plama zgrzytu

ktoś z nielicznej już rodziny

spogląda frasobliwie na tych

którzy jeszcze wczoraj

trzymali się za ręce

podczas pacierza

 

Zażyłość na ostrzu noża

wzburzyła szklanką wody

więzi utknęły na widelcu

Dwanaście potraw

leży w śmieciach

 

Krzesło bez oparcia

chwiejne od huśtawek

gdy dziedzic przemówił

rozsypało się na amen

 

(Za)świadczenie

 

Kiedy z lekkością liścia

zwiędniesz bezpowrotnie

pamiętaj że byłeś wybrańcem

 

Oddaj ostatnią koszulę

podnieś kruszynę z ziemi

 

Twoje czyny rozliczą

ilością słowa dziękuję

gesty wydrążone w skale zamiarów

słoną kroplą

wyryją na nagrobku

 

Weź głęboki oddech

pierwszy czy ostatni co za różnica

podziękuj za stracone szanse

zaufaj intuicji i przytul mgłę

 

I nie wypieraj się myśli

napisanych na czole

 

Przezroczystość oczu

akredytuje (twoje)

człowieczeństwo

 

Życie to nie teatr[1]

 

W zimniej mogile

z myśli usypanej

zasnął poeta

 

Życie to nie teatr

spektakl odwołano.

 

Kim właściwie był ten,

który zabijał czas

stojąc na moście brooklyńskim?

 

***

 

Nie umiem wyjaśnić

czym jest ale go rozumiem

samorodne życie

 

Pragnąc tylko

czegoś więcej

wyścigu z wiatrem

trzeźwienia chwilą szczęścia

chcę być

czarnym koniem

samoistnym drżeniem rąk

i smagłością białej nocy

pośród

lawiny nieprzewidywalności

 

Znikąd

 

Siedzi na schodach

bynajmniej nie do mekki szczęścia

Potargane rajstopy

na zakrwawionym kolanie

pustostany bez okien na świat

odrapane wejście oficyny pozbawione drzwi

graffiti nad głową dziewczęcia

bez dachu i ciepłej kolacji

z którą czeka mama

niedbale zaczesane włosy

umorusane czoło

to znaki szczególne bezpańskiej

Tożsamość zgubiła na gigancie

przyjaciele już jej nie znają

traktują jak powietrze

choć zdarza się że ktoś zawoła znajome imię

Nie mając nawet złamanego grosza

w histopatologicznym zapleczu

trzyma życie na czarną godzinę

Córy jerozolimskie nie zapłakały

 

W skorupie

 

Między rzutem a kantem oka

sięgam o lata świetlne dalej niż zenit

po to aby

w ruchomych drzwiach

znaleźć spojrzenie

chłopaka z przyszłości

który obiecał wrócić nigdy

Spakował milczenie w usta

i wyskoczył na pohybel

precyzyjnie w zakwasy uciekającej miłości

rzuconej jak grochem o ścianę

Z niej wzniósł separację nas

Płaczę kiedy przed nią stoję

łatam dziurę po dziurze

martwego ciała

W prosektorium uczuć ostatniej stacji

dokonuję sekcji pocałunku

diagnozując przyczynę

interpretacji dezercji

której się dopuścił

I ledwie co

kłucie w klatce

Stroniąc od wspomnień

niewiadomy z imienia

w poprzek rozumu

stłamszony lękiem

przed identyfikacją

w twardej skorupie

nie waży słowa

Dotąd schematyczny

prawie zwyczajny

klasyczny przypadek

złożony na opak

z powłoki

raptem chce się wydostać

przemówić

mozolnie zszywając

rozdarte serce

 

 

© Kasia Dominik

 

 

[1] Nawiązanie do tytułu wiersza Edwarda Stachury, Życie to nie teatr.

 

 

 



Realterm  w metrze

 

Godzina szczytu, trwa wegetacja na stojąco

śledzi w oleju duszących się w konserwie potu,

gdy czekając na pływ morskiego truchła,

z naiwnością pisklęcia odliczają minuty

na wzbicie się ku żelaznej platformie.

Jednak uliczne robactwo pleni się niczym

dżdżownice po gradzie ołowianych kulek,

topiąc smutki w wiadrze łzawej kałuży

podupadających słupów Architekta świata.

 

List (do samej siebie) z przeszłości…

 

Zrodzona w drodze, na skraju myśli,

błąka się w oćmie labirynt snów.

Zlęknionym sercem zamysły kreśli,

wonnością płatka kolców bez róż.

 

Dziewczyno znikąd, gdzie się podziałaś?

Gdzie jest twój oddech bławatkowych pól?

Czy jeszcze wrócisz? Czy się poddałaś?

A może dusza szarpie na pół?

 

Uśmiech przeminął bez przyzwolenia,

za rogiem smutku znika beztroska.

A ja wciąż szukam promieni lat,

które mi pachną, jak bryza morska.

 

W kadrze pamięci splatam wspomnienia

dziecka ze szczęściem w rumianej dłoni.

Pragnę dziś poczuć dawne marzenia,

tańczyć z nimfami w cieniu jabłoni.

 

Dziewczyno znikąd, kiedy zamilkniesz,

wichrowe wzgórza pochłonie nicość.

Nastanie świt, jeśli powrócisz,

krople tęsknoty zagoją ranę.

 

A jeśli nie

 

jeżeli nadzieja gdzieś jest

niech zrobi mi śniadanie

kanapkę z masłem

niech przeczyta mi gazetę

 

na złotej tacy karmimy gołębie

razem kosztujemy życie

skórki czerstwego chleba

 

nadzieja nie chodzi

nie szkodzi

niech zapuka

niech zadzwoni

odbiorę przerywając pacierz

w noc czarną jak

skradający się mrok

czarny kot

z biegiem dnia przejdziemy się

zrywając dzikie jabłka

złożone w koszu

posłużą

 

Supeł

 

Zaciska krtań

w półsłowie

między wersami

Cel nieosiągnięty

nie odejdę

choć głos zawisł

krzesło się przewróciło

Pobiegnę ku górze

z ufnością trwającą

w niepewności

Drganiem szeptów

rozplączę nieśmiałość

 

Recepta

 

W korytarzu poezji

mało mnie

kilka słów na liniaturze

cyklamenowej tekstury

przygasająca luminacja

planetarium myśli

Osobliwy recepis

wystawiony na cito

 

***

 

Przemycając oddech

płytki jak moje ego

po którym dryfuje

niekompletna myśl

dostałam dzień

 

Byłam jestem być może będę

 

Byłam jak neofitka

pod egidą nieba

jak myśl laminowana

osobliwą treścią

 

Jestem łzą morza

targaną sztormem

dźwiękiem

opadającej kotwicy

 

W furcie życia

będę rotą

nieprzemijalności

by kiedyś nie teraz

w korporacji poezji

przekroczyć

wysokie progi Albionu

 

I choć jeszcze

nie czas umierać

pragnę więcej

niż tylko

zostawić ślad

obcy spojrzeniu

bliski sercu

 

Kazamata życia

dziewczyny znikąd

 

Uśpiona tęsknota

 

Słucham tęsknoty

 

kotara wspomnień odsłania

głowę na poduszce

haftowanej zapachem siana

i w półśnie czuję

jakbym znowu miała

dwadzieścia lat

nie więcej

 

Siedzę na łące

splatam wianek

z młodzieńczych marzeń

wracając w miejsca

we mnie schowane

 

W dłoniach trzymam

cały świat i połowę

wszechświata

 

Zapatrzona w dal

sięgam po jeszcze

 

Już świta

czas wstać

nieznośna pora

przebudzenia

 

W głąb siebie i dalej

 

Trafiona rykoszetem

śmiertelności

otwiera syryjską opaskę

płochej naiwności

menora nocy

 

W głąb podróży

pachnie zadumą:

gdzie jest jej miejsce

w tym czy w innym życiu?

 

Jeszcze chęci

i drgnięcie warg

już urna

ciemnica

Zdrowaśka

 

Jest przejazdem

garścią prochu

 

W świetle płomienia

 

Żarem płomienia rozgrzej

mojego serca glacjał mocno chwyć

oddechem przytul stęsknione spojrzenie.

 

Na progu doznań zostańmy jednością,

rozkołysaną impresją bliskości.

 

Wypełnij duszę trajektorią myśli,

namiętnością słów, nieposkromionych drżeń.

Przytul z miłością oratorium ciała,

sponiewieraj bezwstydem nieśmiałość.

 

Niech pocałunki permanentnej chwili,

zaleją zmysły omdlałe z ekstazy.

Niech ponad nami, w galaktyce wyznań,

plejada uczuć płynie strumieniami.

 

Nie szczędź dotyku, sensualnych ruchów,

intymnych wzruszeń zaklętych w pieszczocie.

W blasku kominka zniknijmy w sobie,

za kotarą snu, w medalionie nocy.

 

Niczyja

 

Omdlale stopy

tkwią w zimnej krwi –

niepewny grunt

 

Dłonie chcą wyzwolin

na podrapanym stoliku –

miejsca brak

 

Wiem wiem

nie tak miało być

nie ten księżyc w pełni

nie ten wiatr w Bieszczadach

i nie ta ja

 

A jednak jestem

ani przed

ani w

ani po czasie

 

Trzyma kciuki by

raz jeden stał się cud

Nie musi być duży

wystarczy zapach lasu

albo hosanna dnia

a najlepiej to

być czyjąś