Katarzyna Dominik - wiersze (71)
Życie w połogu szczęścia
Impuls istnienia bardzo często gaśnie,
kiedy w człowieku budzi się niepewność.
I chmurne myśli jawią się zbyt wcześnie,
by stłamsić rozum, złudne słowa kreśląc.
Lecz spoglądając na siebie z dystansu
można odnaleźć klucz do dni szczęśliwych.
Rozdawać dobro, choćby i po trochu,
a martwe serca miłością ożywić.
Kwiaty na łące i sukienka w groszki
są sposobnością, aby się uśmiechać.
Ptaki na drzewach i smak pigwy gorzki,
umieją sprawić, że skała jest krucha.
Cieszmy się przeto najmniejszą radością,
a przede wszystkim drobnymi rzeczami.
W nich się to jawią sny, które los wieszczą,
i piękne chwile chcące świat ten sławić.
Ciemność na odległość ciszy
Gdy światła gasną cisza potężnieje,
zmysły szaleją, umysł traci czujność.
Cienie na ścianie kupczą coraz śmielej
z trwożnym spojrzeniem, nocy księżyc kradnąc.
Duszę szturmują sny wczesnoporonne,
serce przepełnia obawa o życie.
Zaś po policzkach spływają łzy słone,
które tęsknota powiła za wcześnie.
Nim dzień kolejny rozpali promienie,
krew zmrozi żyły i sparaliżuje
struchlałe niebo, które czerwienieje,
gdy oddech kona w klinicznej kapsule.
Przeto w ciemności czyhają boleści,
złuda i licho, które mojra wieści.
Gdy jestem w nowiu
Zdumiewające zjawiska spotykam,
gdy przez sen jestem skreślona z listy startowej.
Okręt podwodny leci w powietrzu.
Przecina punkt siedzenia
tłoczący się w wagonie zadufanych twarzy.
Zostawia ślady zębów na kuszetce
wskazując drogę na skróty przez lufcik.
Wyszczerbione krawędzie faktu
mieszają się z falistymi tropami myśli.
Bolid w kolorach nieba,
przejeżdża przez labirynt ścian.
Rozdziela chmury podrzucone pod zegar
na ulicy znikającej w klapnięciu skrzydeł nietoperza.
Dziwnie wirujące spirale nagle
zza kurtyny krewetek zżera trema,
która chwilę przed pływała w kubku
do połowy pustym, a może pełnym
porcelany. – Wstałam lewą nogą.
W dół, ku wyżynom
W gąszczu balansujących źrenic
widzę ślepy kolor skrzydeł.
Stoję nad krawędzią snu – snuję się.
Wąsko spoglądam w dół, by nie patrzeć szeroko na
krople deszczu.
Pióra feniksa
zdzieram z twarzy
bez oczu, których nigdy nie było.
W tunelu oćmy wagoniki obrazów,
wijące się węże uczuć w popiołach,
rozbijam o bandę czaszki
pseudonauki dla jajogłowych.
Emocje, zjawy w lustrzanych komnatach,
które śmieją się z iluzji, wydłubuję z gałek.
Nie patrzę, by widzieć wszystko –
wszystko, co nieistotne, staje się realne.
W dół, coraz głębiej, jak w spirali
podążam. Rozumiem niepatrznie niebo.
Otwieram na wylot drzwi do chaosu umysłu
i nie spoglądam tam, gdzie mrok
znajduje światło najbardziej rzucające cień
na prawdę pustych bzdur.
Spójrz nie patrząc – słyszę,
zanurz się we wszystko i nic
jak najdalej.
Czyściec
Płótno porwane na wietrze,
rozdziera twarz kobiety.
Iskry bólem żarzące się w oczach
przecinają krajobraz smutku
kropel spadających na ziemię.
Usta zatrzymane w zamknięciu
i blizny – mapy na skórze okaleczone,
śladami walki dotykają pasm włosów
rozpuszczonych krzykiem wiatru.
Błękit złamany żółtoczernią piękna
maluje obraz losu, który płonie
nieugaszony, wieczny, niezłomny,
po brzegi pełen sprzeczności.
Choćbym była jak drzewo niedające owoców
Bólu! Chwil bez Ciebie niepojęte zliczyć,
dni i nocy, które przesiąkły cierpieniem.
Życie krzyżmem sczerstwiasz, nie wytycza granic,
rodząc owoc marzeń w paliatywnym niebie.
Skrzące łzy poranka, niczym deszczu krople
w nieumarłej duszy, której śmierć nie tyka,
płyną strugą śmiechu – sekundy te drobne,
ale będę tańczyć, póki gra muzyka.
*
W kawalątkach źrenic pozbawionych lśnienia,
odbija się oddech dziewczyny z sąsiedztwa
– i choćbyś mnie Bólu, troską sponiewierał,
pośrodku gwiazd wielu nie przestanę stąpać.
Człowiek to pionek na szachownicy życia
Kiedy z ziemi znikło
wszystko
poza gromadą graczy.
Kiedy finalnie jest źle,
dobrze wcale,
dusze czerstwe jak graham z wczoraj,
oddychają nad brzegiem rzeki
i wędrują po szachownicy
zbijając człowiecze pionki
jednym ruchem.
Zatopione w ciszy
z dogasającym ogarkiem gromnicy,
z czarnych na białe pola,
z góry i na szczyt
po chwilę prawdy
z nieuśmiechniętych twarzy.
Skąd tyle martwicy,
w wydawałoby się, że żywym ciele?
Kto znowu przegrały partię? – Kolejnej już nie będzie.
Wbrew i przeciwko
Boże, oni chcą zakuć w kajdany
resztki wolnej woli.
Zdeptać buciorami, ubezwłasnowolnić słowo.
Chcą zrobić z niego pasztet wielkanocny
i barszcz wigilijny z grochem i kapustą.
Boże! Oni są przekonani, że myślą.
Że na śniadanie zjedli całą mądrość Syracha
i wypili kubek kodeksu drogowego.
Że nic co ludzkie nie jest im obce.
Oni stawiają żądania już od progu, Boże.
Organizują rajd o Grand Prix Głupoty –
udział wzięło trzydziestu Judaszowych srebrników –
i każdy wieszcz nad wieszcze.
Ziarno sprzeciwu karczują pierwej
z korzeniami.
Boże, większość zastępów szalbierzy
oblegają loże masońskie,
siebie lepszych przeprogramowując
na nagrywanie binauralne.
Jeden przemawia a reszta
słucha jak szczury Flecistę z Hameln
W mojej Wieży Babel
cisza.
Jutro czekam na ciebie Boże.
Porozmawiamy o tym,
o czym ja myślę.
Wewnętrzna batalia z sobą o siebie
Bywają chwile, kiedy w duszy gości
różaniec życia ludzkich wątpliwości.
Niezrozumiałe wewnętrzne rozdarcie
drąży niepewność wściekle i uparcie.
Zbyt wiele pytań, błędnych odpowiedzi,
w krypcie sumienia na ramieniu siedzi.
Świadomość sprzęga, gdy serce wciąż waży:
wybrać pustelnię, czy ogród pejzaży?
Zanim nadejdzie ostatnia godzina,
odnajdę Mojrę, która czas napina.
Wówczas rozegram batalię o siebie,
by wreszcie poczuć, jak pachnie bez w niebie.
I znowu ujrzę jasny płomień prawdy,
w snach objawiony, który tlił się zawżdy.
Pojmę, dlaczego ból jest moim bratem,
a siostrą wiara skrywana na potem.
Walka o siebie
Wolni ludzie nie idą w piątej kolumnie,
nie przesiadują w schronach
przed czasem.
Ciało nie jest dla nich,
mogą ubierać się jak chcą.
Myśl, słowo, gest, pasują do pacyfy,
dzieci bawią się gdzie i czym popadnie,
psy biegają.
Nie myślałam, że ten zaszczyt
kiedykolwiek mnie kopnie
na ulicy.
Mech
Zapisuję myśli.
Myśl w ruchu maszeruje.
Nafaszerowanie.
Za kilka nocy więcej,
wiersz pod respiratorem
przeczytam sztywnymi źrenicami.
W teatrze poezji nie zajmę pierwszego rzędu.
Stamtąd widać scenę.
Z ostatniego gęsto rozpisane dialogi.
Nie teraz, nie w ten sposób, nie tak szybko
odejdę raz już nie wiem który.
Tak niewiele, a jednak krotność –
tak sądzę, choć mam tylko naftę,
zdołam otworzyć oczy
i znaleźć świecę.
Na wczoraj nie dodam kropki.
One wciąż się wyrywają.
Tańczą na kartce z przeszczepioną liniaturą.
Być może jestem dla nich ważniejsza
od kółka i krzyżyka
ciułanych na marginesie
zgrabnie uśmierconego
ciała bez rąk.
Chcę jeszcze!
Konikotomia
Po śladach łez,
na innym choć wciąż tym samym szlaku,
często spóźnione za wcześnie,
kiedy zapuka otworzę.
Nie złożę interpelacji,
nie będę prolongować.
Na koniec dodam
manuskrypt Einsteina –
tajemnicę poezji
w źródłach mi wiadomych.
(Nie)pełnosprawny
Wiersz już niesprawny tuszu nie przyjmuje
w bezdusznym słowie, które się zaczyna,
kiedy logika, utkwiona w rozumie,
sensu cierpienia wciąż się upomina.
Czymże jest życie pod– lub nie– świadome,
gdy echo bólu niezapowiedziane
nawiedza strofy i jak żagiew płonie?
Pytam niebiosa o trzeciej nad ranem.
Wszystko się może wydarzyć przypadkiem,
chwilowa niemoc i deficyt szczęścia.
Lecz jeśli ręka podąża za wzrokiem,
poezja będzie za natchnienie wdzięczna.
A gdy znużenie zawita nie w porę,
sen o przyszłości do grobu zabiorę.
Doba z kawałkiem
Gestem zdrady
pozbawionej suplementacji
zburzyłeś epicentrum
wyciągniętej ręki.
Byłeś na wieki.
Oddałam ci więcej.
Kiedy zniknąłeś
z ostatnim wypalonym papierosem,
zastanawiałam się jak wrócić do „przedtem”
pomijając niechciane „teraz”
i nie dać się zranić?
Wywrotna rzeczywistość.
Wczesnoporonne myśli, słowa, czyny –
wszystko, wszędzie, naraz
wystawiłam za drzwi razem z tobą.
Ekspertyza
Drzewa kocha się za zieleń,
różę za cierń na łodydze,
zaś wodę, że słów echo niesie
wzdłuż trzech brzegów, które nie chcą być bose.
Z ciszy omdlałej przez nierozchodzone słowa
chwilę temu zarywają czytane od tyłu książki,
by być o krok do przodu z goła
przed innymi, drwiąc z poetów, jak życie przyciężkich.
Pod ręką gwiazd za dnia zakrzepłych w objęciach konarów,
gdy biały kruk osacza sen bezkrwistymi piórami
kiedy czas po temu, literami wsiąkają w trójnasób
zapach tuszu, uwalniając wiersz z liści utkany.
Bezodwrotnie
Kiedy zakładam różowe okulary,
słowa wodosiejki
ubezwłasnowolniają ciszę,
która za futryną nocy
gra z marzeniami w pokera.
Nie mówię amen
wytrawnym chwilom, przeciwnie.
Wszystko, co na lewo od prawej,
wyciągam z rękawa i mówię:
strit.
Nie czekam na ciąg dalszy nastąpi,
używam życia
i nie rozkminiam czasu na tik-tak.
Bezimienny obelisk
wyrywam z korzeniami
i staje się resortowym dzieckiem
poza poziomem pionu.
Prędkość
Pędzę autostradą
zjazdu nie widzę
życie leci jak oczko w rajstopach
kiedyś uważałam że
dorosłam do bycia dzieckiem
przeliczyłam się
Tuning w myślach
podrabiam licznik
próbuję zmyć błoto z czasu
Nie zatrzymam dni
nocy ani chwil
Dociskam hamulec
przed oczami wiedzę mur
gruzy marzeń i znicz
Tu gdzie jestem
nikt nie nosi zegarków
Zarachowanie
Stadium terminalne
wyszarpane twardej rzeczywistości,
zieje chłodem przemijania.
Ubrane wspak,
słowem stającym się nałogiem,
próbuje reanimować myśl,
dokonać przeszczepu wiersza.
Na awaryjnych
wyprzedza żałobny kondukt,
osierocone kikuty bezimiennego
poety, który opasany rdzawym drutem
zdążył jeszcze podnieść krucyfiks.
Słowa na wyłączność
Na odległość słowa kocham
dopasowuję dotyk
do niedobudzonych myśli
które zestrajam z twoim imieniem
Tak blisko w dalekim spojrzeniu
pod niebem piekła
nie rozdrabniam pocałunków
Znamy się dobrze czy nie
bez znaczenia kiedy opieram skroń
o uśmiech który
wysłałeś na pożegnanie
adresując o kilometr od nocy:
Pod wiatr za deszczem
w stronę ust
Dzień krótki jak długa noc
We wspomnienia wkładam kawałek młodości
podpinając się pod myśl
za horyzontem ust
Słowa szyję zapachem
suchej gałązki ałyczy
Dalibóg wczoraj jeszcze rodziła
gdy podziwiałam wieczorny wschód słońca
Przeinaczona
Przekorna nawet po,
oczyma wyskakuję poza pole widzenia.
Podniebny lot ptaków rzeźbię palcem,
czasem wysrebrzam kolejny włos na skroni.
Siadam na pniu dawnej wierzby,
nie płaczę – jem skibę z solą
cicho. Nie chcę spłoszyć wiatru, który
wygładza oddech.
Pomimo niczego, coś widzę.
Nie psioczę na wszystko i nic,
gdy noc pożera dzień,
bo jeśli ja to ja, to kim jest ta, którą widzę
w spojrzeniu topielicy
śmiertelna bardziej?
Historia choroby (po latach)
Po milczących korytarzach
przedsionka do innego świata,
biegają cherubiny bez skrzydeł.
W ciemnych szufladach
segregatory pełne nazwisk,
teczki w układzie
Abel, Dawid, Herod,
Łazarz, Maria Magdalena,
Szymon z Cyreny, Zachariasz.
Na białych ścianach
krew spisuje testament
Krótki biogram,
data urodzenia i zgonu
przewidziane,
historia choroby,
cierpiący podpis,
obolała pieczątka.
Wchłaniam twoją nieobecność
Adresując gwiazdę do ciebie
czuję twój zapach wdrapujący się na drzewo
Przywołuję uśmiech
na liściu który wpiąłeś w moje włosy
Tulę mrugnięcie powieki gdy
puszczałeś oczko
i tęsknię do dotyku szukającego
dołeczków w policzkach
skrywających nieśmiałość
Razem już nigdy
w zaprzeczeniu na zawsze
twoje usta zamykam
pod klucz
Zazdrośnienie
Izotopy naszych pocałunków
są jak wulkan przed erupcją
Każde drgnięcie wywołuje
obłęd zastygłej bliskości
w izospinach dotyku
Linie papilarne spacerują
wzdłuż kręgosłupa
Zazdrosne o miłość
przerwały krwiobieg
Dotyk
Nie umiem zapomnieć
jego dotyku
Patrzył prosto w moje oczy
krusząc dystans jaki nas dzielił
Nieśmiałość stała za plecami
a ja błagałam
dotknij mnie
moją szyję
ramiona
i piersi
wyrywające się do przodu
do pieszczot
On wziął mnie do raju
rozkoszy nieziemskiej
która była słodsza
od dojrzałych truskawek
Szeptałam:
dotknij mnie, dotknij mnie
chwilą intymności
dłonią mężczyzny
prawdziwego
A on muskał
błękitne spojrzenie
pszeniczne włosy
i słuchał jak zaklinałam
jego dotyk
O pierwszej w nocy
zostałam kapłanką
Skupiona w oczekiwaniu
z łona dziewiczego w bieli
stałam się świadomą kobietą
i wszystko rozbłysnęło
szczęściem
O drugiej piętnaście
przez sen błagałam: dotknij mnie
dotknij do obłędu
Jeśli po śmierci trafię do piekła
będę przeszukiwać
zakamarki Tartaru
odziana w tamten dotyk
z bezwstydem na ustach
i czerwoną szminką
igrając z pożądaniem
Ale jeśli dostąpię nieba –
będę kroczyć śladami dotyku
zanosić modły o jeszcze
jedną może dwie
pieszczoty
palcami którym
wykrzyczę:
dotykajcie mnie, dotykajcie mnie
tylko mnie – nie inną
Tuż przed trzecią
przeniosę się do czyśćca
i zginę
w gorących ramionach kochanka
na końcu jego dotyku
Tylko i ewentualnie
Niemożliwe nie istnieje, choć wcale niekoniecznie
tam, gdzie nie sięga wiersz, gdzie szept nie dopowie myśli,
gdzie niegościnne sekundy bezskrzydłego metrum
odmierzają ciąg dalszy. Którego nie ma.
A wszystko po to, by jak najkrócej umierało
życie
Między mną a mną
Wszelako, który bądź homo sapiens,
odkrył, że może rozniecić ogień.
Jął skakać. Bynajmniej nie z radości. Z poparzenia.
Dowolnie pojmując właściwie to jaskiniowiec,
poczuł ciepło na skórze – jak nigdy przed.
Zagarnął iskry ręką, żeby mieć na potem.
Gdziekolwiek poszedł ten pierwotny, słyszał
jak cień waruje przy nodze. Nawet nie wiedząc,
czy to jego, czy tamtej bestii z gęstwiny?
Nie myśląc wszystek, ów rozumny
chcąc się ogrzać, oskórował szakala z futra
i wdział bez wyrzutów. Kiedy płomień dogasał,
między sobą a sobą, objął dwa patyki raz jeszcze,
by zwietrzyć, jak to jest, że dym klaruje płomień.
Kiedy zakwitnie gwiazda
Daleko posunięta w latach,
chce uczłowieczyć posągową twarz.
Odkopać z gruzów słabość innych i swoją.
Odsłonić przyklejony do nocy księżyc.
Nie wykarczowała pełni z korzeniami –
przekroczyła Jordan wielu słońc. Ci, którzy ją znali,
dziwili się, że jest sucha, choć wezbrany z niej potok
modlitwy Frasobliwego z kapliczki pod górą.
Wciąż tam siedzi wpatrzona w kwitnącą gwiazdę.
Bez związku z poniższym
Są takie chwile, że
słowo wyrzucone z okna
staje się ciałem
i brodzi.
Grymas, który go wykrzywia,
nie bez przyczyny zostawia ślad –
ja tu byłem – wskazując miejsce dla publiki.
Niezauważany, gdy nie dotyczy innych,
mniema: na końcu tunelu zawsze jest światło
nadjeżdżającego pociągu.
Kiedy się zbliża za blisko,
łapczywie wykrada siły ponad miarę,
i tarmosi, i wlecze, i depcze,
byleby zaznaczyć teren.
To tak jakbym żyła w kimś
kogo nigdy nie miałam
na końcu języka.
Drugiej szansy nie będzie
Z wiatrem staję się ptakiem.
Suchy liść opadający na powiekę
też odleci, jeśli nie wstrzymam oddechu.
Motyle otrzepią dni ze skroni,
jakby znalazły
dolara w oceanie.
Kiedy słyszę:
patrz na ptaki, one wracają na brzeg,
czuję jak zło czai się pod słońcem
i jeśli miłość jest grzechem,
spłonę w piekle.
Lecz i tak spróbuję latać
z pierwszym wypadnięciem z gniazda
i zrobię to bez pośpiechu.
Nieobecność
Nie umknie uwadze,
kiedy w bilateralnych ustach
pozoruję słowa,
przyjmuję pozycję,
a w pustych gestach
nabieram kształtów akuratnych
do kilometrów wstrzemięźliwości.
Chwilowo wystawiam je
za rzut oka.
Fantom czasu
bezcześci wspólne śniadanie,
gdy zapach tureckiej
mierzwi gesty kiedyś nieutracone,
dziś na marginesie
rozdzielonych ciał
ścierających się ubytkiem w sobie.
Gniewne spojrzenie
tańczy między nami i kpi.
Nie, nie jestem Poetką,
nie umiem wyrzucić do kosza
śmieci, które kocham
i nie rozdrabniam minut
na moje, twoje – nie nasze.
Połowa znaczy nie równo
Czterdzieści lat jak wczoraj
przez cug komina
wleciało do studni
gdy gestor czasu
pomylił przesilenie
Zimą czuć było lato
Stare winyle wspominały
Siedem dziewcząt z Albatrosa
taborek o trzech nogach
do ściany bez uszu
gadał jak potłuczony
A oni nie tacy sami jak wtedy
już nie zapatrzeni w siebie
podzieli dzień na pół
Ona zabrała płyty
on Beatę
Odległość
Dotykam ust
których smak
śpi obok
w zimnym łóżku
Zastygłą bliskość
pieszczot
przeliczam na kilometry
Pusty dotyk
skracam trajektorią
spojrzeń –
dystansem
rozszerzającym spojówkę
światłoczułym gestem
i krzyczę o jeden raz
z twoim imieniem
Czy i dla kogo jest?
Pragnienie
by umrzeć przez
dla i z jej powodu
w pierwszą lub ostatnią
noc
Kochanie na zabój
do szaleństwa
i czytanie wyznania
z czyiś ust
napisane szeptem
bezgłośnie dławiącym krtań
Tęsknota jak nigdy
przed i po
jakbym zawsze
po grób
Kalendarz
wspólnych chwil
przyszłości
bez udręki z poświęceniem
Brak wątpliwości
i wybaczenie
w zaciszu modlitwy
która spoczęła na ołtarzu
miłości
Z miłością we włosach
Wszystko co kocham uwieczniam na kartce,
małe marzenia przechowuję w głowie.
Sennej poezji będącej w rozterce,
zawierzam zdrowie.
Jutro niepewne i dzień przestarzały,
bólem rozdarte wschody i zachody,
oddaję dłoniom, by szczęście utkały –
niebiańskie schody.
Zapach maciejki, aromat rumianku,
noc rozciągniętą na maszcie księżyca,
smak bułki z masłem i wiatr o poranku
w wierszu przemycam.
Cierpienie ciała przebitego troską
w małe radości zawijam z miłością,
bym życia pełnię, z opatrznością boską,
zszyła wiecznością.
Dekadencja
Całkiem gdziekolwiek
czterdzieści lat bez mała
razy trzy przez dwa
stało się moją poezją
a ja ich wierszem
Zgoła przez pół wieku
rozpisuję
jeden dotyk mniej
i oglądam zwiastun filmu
zastanawiając się czy
dożyję jego wejścia na ekran
*** (Rozpadam się…)
Rozpadam się daleko od siebie
po dnie dryfuję w nadziei
i trzymam się mocno na nogach
tylko ręce opadają jak
częstotliwość pitagorejska
Chcę uciec gdziekolwiek
gdziekolwiek złapać czas
jak najdalej tam gdzie
mogłabym zatańczyć z gwiazdami.
ostatni raz
Nim zamknę w sobie życie
sen wplotę w poranek
Na ulicy
Umieranie jest proste,
trudniej kogoś rozśmieszyć,
gdy pływa w formalinie.
Ilekroć oni chcą, a ja nie mogę,
mózg dostaje palpitacji,
ale nikt mu nie otwiera.
Pozorny spokój za ścianą
w fazie somatycznego
widzimisię
z tendencją nadczynności
dostraja gitarę
nekrologiem w gazecie.
Stoję na rogu góra dół,
próbuję ocalić istnienie
od przejechania.
I tylko jego wciąż za mało
Patrzę na marynarkę,
prasuję wymiętą koszulę
i wykrzykuję w twarz Bogu.
Niepodobne jest, by
równocześnie
zabrać i dać
człowieka,
będącego jednakowo
po tej i tamtej stronie życia.
Przytulam jego ulubiony
sweter,
który dawno wyszedł z mody
i przeklinam wszystkie świętości
słowiańskie, celtyckie,
kawałki podartych zdjęć,
róże, kluczyki, herbatę,
pozostałości, adrenalinę,
puste pragnienie bliskości
niewylewane za kołnierz słowa, które cedziliśmy
od rzeczy.
Ptasi móżdżek, ptasie gniazdo,
upadam pod ciężarem
nieobecności.
Pamiętam zapach jego koszuli
i czekam...
Noc, która zabiła gwiazdy
Było po północy
w deszczu i pod słońcem
Pokora ugrzęzła pomiędzy
szeptem ukrytego biodra
a skostniałym paznokciem
Czekałam długo
tylko samotność
odwiedziła i została
Nie pamiętam kiedy
skrzydła stały się białą laską
a milczenie
które zabiło moje imię
przyszło znikąd
Stoczyłam się po klifie
spękanego grobu
Pchana do tyłu
poza życie
poza świt
jestem echem
w dudniącej studni
W stadzie u Twardowskiego
Rozglądając się za okularami,
wspomniał o Antonim, tym od zguby,
jakby siedzieli w jednej ławce.
I nawet nie mrugnął powiekami
wyzierającymi spod krzaczastych brwi,
kiedy spowiadałam się z niewiedzy
pańszczyźnianej pięciolatki.
Dzisiaj powinnam być mądrzejsza
i współrzędnie wiedzieć czego nie wiem
o ciasnocie, która jest jak Piłat –
nie potrzebuje paragrafu mając winowajcę.
Znaliśmy się krócej niż wykład.
Nigdy nie oceniał.
Gdy płocha zwierzyna
odłączyła się od stada,
odnalazł mnie na pustkowiu.
List w pustej kopercie
Uczucia niemające słów
wkładam do koperty
Adresu nie napiszę
nadawcę skrywam w sercu
Nie naklejam znaczka
w obawie
by jeszcze bardziej nie tęsknić
Zapisane myślami wyznanie
pośpiesznie obdzieram
z resztek wątpliwości
Jak ująć zrozumiale
niezrozumiałe pragnienia?
Nie wiem!
Między jednym
a drugim drgnięciem powiek
pustej koperty
ze znakiem zapytania
puszczam jak liść na wietrze
wilgotny język
Może ktoś kiedyś
gdzieś tam
otworzy przeczyta
tajemny alfabet miłości?
Moment nieuwagi
Gdy dotyk rani nagość
z powodu stłuczki
w zamyśle wykonalne
włączysz hamulec
by uniknąć zderzenia
Miłość niedojrzała
bez rajdu w głąb ciał
w lusterku wstecznym
znika za zakrętem
pustego łóżka
Pozwól mi prowadzić
przecież tylko raz oblałam
kiedy zasada
ograniczonego zaufania
sypnęła solą w oczy
Niewiele ale wystarczająco
Oczy wbite w ziemię pędzą zatłoczoną ulicą
Z uporem maniaka próbują stratę zastąpić
marną imitacją
i się dziwią że nie pasuje
Szczerość
prawdziwość spojrzenia
to bliskość która odpycha
Jestem odbiciem w oczach innych
Sumienie
Szukam zwątpienia
które jest na drodze
do zagubionego czasu
Chcę zrozumieć
zagraconą duszę
ale jest trudniej
niż znaleźć
klucze od samochodu
w damskiej torebce
Patrzę jak wygłodniały pies
Przykurczone ulice
urastają do rangi
wyrzutów cienia –
wgryzają się w ciało
Znak krzyża na czole
przypomina
że pora stąd odejść
Chłopiec w zielonym ubranku
Na ogół tak bywa
Potrzeba rozłąki przyziemnej miłości
chłopiec w zielonym ubranku oswaja różę
Gdzieś z asteroidy z tęsknoty i kurzu
ta mała czerwień z wizerunkiem baranka
Dlaczego usycha z wodą do syta
kiedy żmija wypełza spod kamienia
I dorosły bezużytecznie samotny
jak kula w płocie jak piąte koło u wozu
Głęboki dół w sieroctwie do piekła
Król czy Próżny Pijak czy Bankier Latarnik czy Geograf
ani zbytnio rozgarnięci ani bystrzy
nie chwycą w lot młodzieńczych rozterek
Bo miłość to dwa plus dwa które nie równa się cztery
to jedzenie zupy z jednego talerza widelcem
to troska o misia śpiącego obok
to patrzenie przez pryzmat drugiej pary oczów
A ten mały nie chce dorosnąć
za szybko
bez przyjaźni
bez zrozumienia rzeczy trudnych
bez zielonego ubranka
_________________________
Jest
Od płodu po piach
jest taka chwila
Kurtyna scena kwestia
prapremiera
nikłe zainteresowanie
spektakl zdjęty z afisza
– jedna chwila
Ascetyczne twarze
pusta widownia
gdzieniegdzie
wysterylizowany cień
nieludzkich odruchów
– przeklęta chwila
Remisja nazwisk
zamazała obraz przekazu
Bezduszne maski
zakrzywiły wyrazistość
ostatniej chwili
Czy było warto
kupić bilet?
_______________________
Czarny rynek
Bez oprogramowania
analogowego,
pozbawiona wyrka,
czekam pod tablicą rozdzielczą.
Obok konsoli promocja
na topie z opcją:
wątrobowa, lekko strawna,
cukrzycowa czy płynna?
Chwila zastanowienia:
devolay, chicken, risotto, lasagne?…
Im dłuższy namysł,
tym większa ochota
na zieloną z cynamonem.
Kiedy podjęłam decyzję,
szara strefa
w białych fartuchach,
oddelegowała mnie
pod grubą kreskę.
Zdążyłam zajrzeć
przez zamglone okno,
nim dostałam miejscówkę
w wygałęzionym brudowniku.
Wiem co myślicie
…
i macie rację
Skórką jak ulał.
____________________
Do odstrzału
Miałam wodę, chleb,
za ciasne gardło,
tępy język.
Nie dałam się podejść,
oswoić tym bardziej, więc żyłam
poza ich zegarkiem.
Dopuszczano do głosu, ale
tylko, gdy
nie miałam nic do powiedzenia.
Pozwalano myśleć jak reszta, że jestem, ale
lepiej by mnie nie było,
choćby na pół paznokcia.
Nie dostawałam białej gorączki, kiedy piórem
zakrwawiałam białość kartki:
wyrywana z regulaminu tych z góry.
Miałam prawa (tak mi się wydawało), ale
zawsze spychana na tyły,
bym przypadkiem nie wyszła przed szereg.
I nawet
kiedy nie byłam kimś
wartym świeczki,
nawet
jeśli nie zawadzałam w tłumie, wisiałam
na tablicy, tuż pod czerwoną kreską.
Próbowałam się dopasować
do sztywnych ram dla przedmiotu,
przynależnego do czegokolwiek,
kogokolwiek – ale
nie na to się pisałam
…
więc zarchiwizowano mnie pod hasłem:
wróg publiczny nr 1.
________________________
Trzydzieści trzy i mniej
Jest bezdomna jak trzydzieści trzy lata Chrystusowe
Nie dla mnie wycena wartości
zbyt często łamią gałąź na której siedzi
i wymykają się spod już
i tak ograniczonych możliwości
(Stachura… Wojaczek… Achmatowa)
Czegoś brakuje by wzięła je
za dobrą monetę
Nie wie jak i skąd ale
zawsze ma szklankę do połowy pełną
i dlatego tak trudno wkłada buty tych wątpiących
Nawet kiedy spada z drzewa wie
że życiu opłaca się pomóc
by zajaśniało blaskiem wartym zachodu
Chce uzyskać efekt ptaszka bez uwięzi
więc podnosi poprzeczkę jak na olimpiadzie
___________________________
W porę
Zwykle było za wcześnie, albo wcale.
Góry, izolatka.
Obok inwalidzkiego stały kule –
za pancerną szybą dotyk tej,
która dała życie.
[…]
W dzieciństwie po prostu byłam.
Młodość pożarła alpazja krwi.
Pozbawiona szansy wyboru,
w krainie igieł i strzykawek,
bez opcji resetowania,
przypadkiem obudziłam dzień.
Zegar, choć na oparach, zaczął chodzić,
zdiagnozowana ostatnia minuta drgnęła.
Wbrew wyrokowi bez apelacji
zostałam uniewinniona.
Kończącą się opowieść mojego ciała
Wstając zasypiając
łykam nieskończoną ilość tabletek
na nieczucie sparaliżowanego ciała
zrośniętych żył
nie muszę patrzeć by widzieć
jak krwawi mi oko
Armia wielotysięcznych igieł
wrzeszczące pompy
mój niemy krzyk
moje pole bitwy chłonie pot
Ostatni podryg życia
zastyga w kąciku ust
A ja prawie martwa
drgnięciem rzęsy
daję znak że jestem
jeszcze
Brzask na podłodze
jest jak północ
bez księżyca
sama przeciw wszystkim
wytrwam
Geometria
Z chwil które się nie wydarzyły
w ekliptyce rodzaju nijakiego światłych umysłów
jestem morfologią ostańca
wyizolowanej formy
Ukrywam się pod bezkształtnością
Elektron wiatru proton słońca kwark deszczu
przypominają że jesteś odlegle niepodzielny
w Warkoczach Bereniki
w roju meteorów ognistych
Każdy zapach cynamonu z goździkiem
wypełnia mnie tobą
najgłębiej
Gasnę w świetle
kiedy księżyc moich ust dopomina się
gorących pocałunków
W deklinacji Korony Południowej
rektascensja serca spada na dno
I staję się drażniącą próżnią
w każdym słowie przelanym
Palę się na stosie pragnień
A Ty zapełniasz obce kartki
izospiny
abstrakcją przestrzeni
Z Sokratesem
O świcie
nad ruczajem myśli sieję rosę
patrząc śmierci w oczy
zbierając całość niekompletną
Teraz
mięsień stygnie
łza tonie
Bezradna sierota
z doświadczeniem mędrca
jest wolna
gotowa odejść bez żalu
Wieczorem nawiedza mnie nestor
W czym mogę pomóc?
– Sokrates – ignoranci myślą, żem filozof
a prości niepojmujący greki:
żem truchło
Oparta o głowę
Bardziej podziwiam gwiazdy
niż ludzki umysł,
intelekt (czy jak go tam nazywają).
Jestem pełna surrealizmu.
Ten przemyślany wytwór,
bez klasyków ubranych w empiryzm,
ta oryginalność, zlepek różności,
świadoma
nieświadomość,
to wyrażanie wizualne
percepcji wewnętrznej
myślą
nie mniej niż jedną.
Lubię przyglądać się gwiazdom,
nawet podczas zaćmienia
tak samo błyszczą.
Czysta materia.
I milczą kiedy
mówię.
Dziś jeszcze czuję,
jutro może mi to już być niedane.
Gdzieś obok północ,
więcej niż jedno życie nie moje.
Zgubiona w spectrum autyzmu codzienności
szukam wyjścia ewakuacyjnego, którego brak.
Nie ma go, bo i po co,
skoro jestem poza
doświadczaniem świata,
gdzie ze sobą
ale oddzielnie
nadaję gwiazdom imiona.
Czas (nie)mój
zasypiając patrzę na sufit
wygładzam prześcieradło
nucę kołysankę
z książką bez fabuły
przekraczam noc
od niepamiętnych czasów
jem w łóżku
jabłko z rumieńcami
kalendarz traci daty
dojrzewam powoli
zamiast kakao brudny kubek
wypłowiały atrament z każdym słowem
ciasne etui wspomnień
zamyka przyszłość
a ja
czarno-białe zdjęcie
w pękniętej
antyramie
Stół z krótszą nogą
Drewniany blat
z nogą podpartą kartką
kiedyś gromadzący rody
od lat nie pachnienie
głośnym śmiechem
Na obrusie plama zgrzytu
ktoś z nielicznej już rodziny
spogląda frasobliwie na tych
którzy jeszcze wczoraj
trzymali się za ręce
podczas pacierza
Zażyłość na ostrzu noża
wzburzyła szklanką wody
więzi utknęły na widelcu
Dwanaście potraw
leży w śmieciach
Krzesło bez oparcia
chwiejne od huśtawek
gdy dziedzic przemówił
rozsypało się na amen
(Za)świadczenie
Kiedy z lekkością liścia
zwiędniesz bezpowrotnie
pamiętaj że byłeś wybrańcem
Oddaj ostatnią koszulę
podnieś kruszynę z ziemi
Twoje czyny rozliczą
ilością słowa dziękuję
gesty wydrążone w skale zamiarów
słoną kroplą
wyryją na nagrobku
Weź głęboki oddech
pierwszy czy ostatni co za różnica
podziękuj za stracone szanse
zaufaj intuicji i przytul mgłę
I nie wypieraj się myśli
napisanych na czole
Przezroczystość oczu
akredytuje (twoje)
człowieczeństwo
Życie to nie teatr[1]
W zimniej mogile
z myśli usypanej
zasnął poeta
Życie to nie teatr
spektakl odwołano.
Kim właściwie był ten,
który zabijał czas
stojąc na moście brooklyńskim?
***
Nie umiem wyjaśnić
czym jest ale go rozumiem
samorodne życie
Pragnąc tylko
czegoś więcej
wyścigu z wiatrem
trzeźwienia chwilą szczęścia
chcę być
czarnym koniem
samoistnym drżeniem rąk
i smagłością białej nocy
pośród
lawiny nieprzewidywalności
Znikąd
Siedzi na schodach
bynajmniej nie do mekki szczęścia
Potargane rajstopy
na zakrwawionym kolanie
pustostany bez okien na świat
odrapane wejście oficyny pozbawione drzwi
graffiti nad głową dziewczęcia
bez dachu i ciepłej kolacji
z którą czeka mama
niedbale zaczesane włosy
umorusane czoło
to znaki szczególne bezpańskiej
Tożsamość zgubiła na gigancie
przyjaciele już jej nie znają
traktują jak powietrze
choć zdarza się że ktoś zawoła znajome imię
Nie mając nawet złamanego grosza
w histopatologicznym zapleczu
trzyma życie na czarną godzinę
Córy jerozolimskie nie zapłakały
W skorupie
Między rzutem a kantem oka
sięgam o lata świetlne dalej niż zenit
po to aby
w ruchomych drzwiach
znaleźć spojrzenie
chłopaka z przyszłości
który obiecał wrócić nigdy
Spakował milczenie w usta
i wyskoczył na pohybel
precyzyjnie w zakwasy uciekającej miłości
rzuconej jak grochem o ścianę
Z niej wzniósł separację nas
Płaczę kiedy przed nią stoję
łatam dziurę po dziurze
martwego ciała
W prosektorium uczuć ostatniej stacji
dokonuję sekcji pocałunku
diagnozując przyczynę
interpretacji dezercji
której się dopuścił
I ledwie co
kłucie w klatce
Stroniąc od wspomnień
niewiadomy z imienia
w poprzek rozumu
stłamszony lękiem
przed identyfikacją
w twardej skorupie
nie waży słowa
Dotąd schematyczny
prawie zwyczajny
klasyczny przypadek
złożony na opak
z powłoki
raptem chce się wydostać
przemówić
mozolnie zszywając
rozdarte serce
© Kasia Dominik
[1] Nawiązanie do tytułu wiersza Edwarda Stachury, Życie to nie teatr.
Realterm w metrze
Godzina szczytu, trwa wegetacja na stojąco
śledzi w oleju duszących się w konserwie potu,
gdy czekając na pływ morskiego truchła,
z naiwnością pisklęcia odliczają minuty
na wzbicie się ku żelaznej platformie.
Jednak uliczne robactwo pleni się niczym
dżdżownice po gradzie ołowianych kulek,
topiąc smutki w wiadrze łzawej kałuży
podupadających słupów Architekta świata.
List (do samej siebie) z przeszłości…
Zrodzona w drodze, na skraju myśli,
błąka się w oćmie labirynt snów.
Zlęknionym sercem zamysły kreśli,
wonnością płatka kolców bez róż.
Dziewczyno znikąd, gdzie się podziałaś?
Gdzie jest twój oddech bławatkowych pól?
Czy jeszcze wrócisz? Czy się poddałaś?
A może dusza szarpie na pół?
Uśmiech przeminął bez przyzwolenia,
za rogiem smutku znika beztroska.
A ja wciąż szukam promieni lat,
które mi pachną, jak bryza morska.
W kadrze pamięci splatam wspomnienia
dziecka ze szczęściem w rumianej dłoni.
Pragnę dziś poczuć dawne marzenia,
tańczyć z nimfami w cieniu jabłoni.
Dziewczyno znikąd, kiedy zamilkniesz,
wichrowe wzgórza pochłonie nicość.
Nastanie świt, jeśli powrócisz,
krople tęsknoty zagoją ranę.
A jeśli nie
jeżeli nadzieja gdzieś jest
niech zrobi mi śniadanie
kanapkę z masłem
niech przeczyta mi gazetę
na złotej tacy karmimy gołębie
razem kosztujemy życie
skórki czerstwego chleba
nadzieja nie chodzi
nie szkodzi
niech zapuka
niech zadzwoni
odbiorę przerywając pacierz
w noc czarną jak
skradający się mrok
czarny kot
z biegiem dnia przejdziemy się
zrywając dzikie jabłka
złożone w koszu
posłużą
Supeł
Zaciska krtań
w półsłowie
między wersami
Cel nieosiągnięty
nie odejdę
choć głos zawisł
krzesło się przewróciło
Pobiegnę ku górze
z ufnością trwającą
w niepewności
Drganiem szeptów
rozplączę nieśmiałość
Recepta
W korytarzu poezji
mało mnie
kilka słów na liniaturze
cyklamenowej tekstury
przygasająca luminacja
planetarium myśli
Osobliwy recepis
wystawiony na cito
***
Przemycając oddech
płytki jak moje ego
po którym dryfuje
niekompletna myśl
dostałam dzień
Byłam jestem być może będę
Byłam jak neofitka
pod egidą nieba
jak myśl laminowana
osobliwą treścią
Jestem łzą morza
targaną sztormem
dźwiękiem
opadającej kotwicy
W furcie życia
będę rotą
nieprzemijalności
by kiedyś nie teraz
w korporacji poezji
przekroczyć
wysokie progi Albionu
I choć jeszcze
nie czas umierać
pragnę więcej
niż tylko
zostawić ślad
obcy spojrzeniu
bliski sercu
Kazamata życia
dziewczyny znikąd
Uśpiona tęsknota
Słucham tęsknoty
kotara wspomnień odsłania
głowę na poduszce
haftowanej zapachem siana
i w półśnie czuję
jakbym znowu miała
dwadzieścia lat
nie więcej
Siedzę na łące
splatam wianek
z młodzieńczych marzeń
wracając w miejsca
we mnie schowane
W dłoniach trzymam
cały świat i połowę
wszechświata
Zapatrzona w dal
sięgam po jeszcze
Już świta
czas wstać
nieznośna pora
przebudzenia
W głąb siebie i dalej
Trafiona rykoszetem
śmiertelności
otwiera syryjską opaskę
płochej naiwności
menora nocy
W głąb podróży
pachnie zadumą:
gdzie jest jej miejsce
w tym czy w innym życiu?
Jeszcze chęci
i drgnięcie warg
już urna
ciemnica
Zdrowaśka
Jest przejazdem
garścią prochu
W świetle płomienia
Żarem płomienia rozgrzej
mojego serca glacjał mocno chwyć
oddechem przytul stęsknione spojrzenie.
Na progu doznań zostańmy jednością,
rozkołysaną impresją bliskości.
Wypełnij duszę trajektorią myśli,
namiętnością słów, nieposkromionych drżeń.
Przytul z miłością oratorium ciała,
sponiewieraj bezwstydem nieśmiałość.
Niech pocałunki permanentnej chwili,
zaleją zmysły omdlałe z ekstazy.
Niech ponad nami, w galaktyce wyznań,
plejada uczuć płynie strumieniami.
Nie szczędź dotyku, sensualnych ruchów,
intymnych wzruszeń zaklętych w pieszczocie.
W blasku kominka zniknijmy w sobie,
za kotarą snu, w medalionie nocy.
Niczyja
Omdlale stopy
tkwią w zimnej krwi –
niepewny grunt
Dłonie chcą wyzwolin
na podrapanym stoliku –
miejsca brak
Wiem wiem
nie tak miało być
nie ten księżyc w pełni
nie ten wiatr w Bieszczadach
i nie ta ja
A jednak jestem
ani przed
ani w
ani po czasie
Trzyma kciuki by
raz jeden stał się cud
Nie musi być duży
wystarczy zapach lasu
albo hosanna dnia
a najlepiej to
być czyjąś