Mateusz Guzy - wiersze (14)
Mateusz Guzy - urodzony w 2002 roku w Warszawie. Ukończył 37 liceum ogólnokształcące imienia J. Dąbrowskiego w Warszawie. Obecnie studiuje dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim.
Ja
Żaden garnitur na takim jak ja
nie chce prosto i układnie leżeć.
Zawsze, jak zsiadłej złości łza,
któraś spinka sekret sprzeniewierzy.
Stopy stworzone do wycierania kurzu,
każdy lakier obciera i boli.
Drogi bez wybojów okropnie się dłużą.
I tylko szumny śpiew podróżnych
duszę co nieco koi.
---------------------------------------------------------
Z mordą tak dalece kałmucką,
powinienem raczej machać kułakiem,
niż marzyć, że formę ludzką
porzucę z gwiazd ciętym orszakiem.
Ale skoro nauczyli mnie czytać,
to w całości wyżyję się piórem.
Przepiszę, co w środku mi zgrzyta
koncertem cudów o szklistych grdykach:
Żabich snów chórem.
Dionizos
Beczki wina galopowały złociście,
jak zdziczałe konie.
Dzbany z mlekiem drgały sprężyście
w matczynych dłoniach.
W te pełne kielichy wlał ojciec
snów gromowładnych ton.
Musiało więc przebrzmiałe krocie
wydać pulchny plon.
W czas, gdy jej srebrny kochanek
wyciągał burze zza chmur,
odkryła, że brzucha falbanek
urósł w syna wór.
Stworzenie rzęsiście opływało czarem,
gdy został poczęty.
Urodził się z niezwykłym darem –
od razu uśmiechnięty.
Owijał wieś świata spokojną
lemoniadą oddechu.
Satyry z nim w noc wonną
tańcowały w pośpiechu.
Radujcie się ludzie mali,
Przejęci żądz tęczą!
W tym chłopcu się osmoli
szaleństw wszystkich piętno.
W jego czarnych kędziorach,
dla podłej waszej pociechy,
osiądzie dusza wstydem chora
na rozpite grzechy.
Spotkanie
I.
Był człowiek co, jak dziecko
uciekał w myśli swych stodołę.
Zafascynowany, w tej ucieczce,
chłeptał marzeń sennych olej
dopóki świt nie świsnął batem.
I precel torsu oprószony
skręconych włosów kłosem,
gdzie bije serce rozognione
basową pieców mocą,
chował przed światem.
II.
Była istota, jakby szklana,
Która skupiała w sobie zorze
i piła z mętnej porcelany
nocy wiejskiej gwiezdne morze.
Ziemi plony żyzne.
Skąd przyszła – tego nie wiadomo.
Nurzała włosy w stogach siana
i szyję w bieli wydłużoną
prężyła w lot bocianów.
Marzyła o mężczyznach.
III.
Było spotkanie sił natury,
na krańcu ich wszechświatów.
Na drodze polnej skrzyły pióra,
szalała woń szkarłatów.
Na polnej drodze.
I było tylko – piec i szkło,
żytnie wnętrza spojrzeń.
Biło, aż po ciała dno,
źródło ciężkich dążeń.
Na polnej drodze.
Chłopiec
Mały chłopiec po wielkim świecie
serce, niby pokarm, niesie.
Duże ma tylko dłonie – bochny chleba,
w których pasza się przelewa.
To w nich, jak do Boga złożonych,
niesie pożywkę rozdzwonioną.
Kochają go za to wszystkie zwierzęta.
Każdy go ptaszek z osobna pamięta
i każda kobyłka u płotu.
Tylko ludziom sprawia kłopoty.
Gorszy ich mięsień po wiejsku rozmemłany.
Wolą kruche i ostrzejsze – takie szklane.
Odwracają się od niego, jak strach na wróble.
Nie chcą znać! A nie wiedzą, że w duszy kuble,
przed wstrętnymi ludźmi skrycie,
niesie chłopczyk – strumień życia.
***
Módlcie się za mnie bezzębne dzieci,
mlaskające w mlecznych pyskach
struny lutni – pręty w kołyskach.
Módlcie się za mnie poeci!
Módlcie się za mnie lalkowe kokietki,
niosące w marionetkowych piersiach
narkotyki skroplonego szczęścia.
Módlcie się za mnie poetki!
-------------------------------------------------------
Już biją dzwony kościoła.
Już czuję jak Orfeusz mnie woła
harf swoich czarem.
Więc jest piekło na moją miarę.
Jest tak podła stodoła!
***
Wieloryby z jabłek przepłyną
przez znajomy sad.
Gdzie te pola słodkie dziewczyno?
Gdzie młodości ślad?
To jakby wczoraj jarzębiną
ryby spieniały pieśni.
Gdzie złoto kędziorów dziewczyno?
Gdzie usta z czereśni?
***
Przyjmij mnie chato rodzinna!
Wracam zalany szorstkimi łzami.
Gdzie życie moje przepływa
z obcymi mi zwierzeniami?
Był czas, gdy plon mięsisty
przerażał słów ogromem.
Dziś pada sąd porywisty
na sny już przejedzone.
Popłynie dom mój rodzinny
z wsią małą za błękit.
Zniknie jak gołąbek zwinny,
wypuszczony z ręki.
I tylko poczują krowy,
jak zachód z wymion tryska.
Przyjdzie jutro siewca nowy.
Przeminie wszystko, wszystko…
Klacz rozrodcza
Ilu jeszcze synów urodzisz?
Ile jeszcze będą Cię męczyć?
Nadzieją złudną judzić,
straszyć twardą pięścią?
-
Tyle much obrzydliwych wokół bzyka.
Pot oblewa cielsko, w słońcu świecisz jasno.
Tuba bezdzietna co dzieci wypycha!
Wnętrze matczyne opuszczonym gniazdem.
-
Klęknij raz złamanymi kolanami
i posłuchaj pieśni słów,
a połechcę Ci pieśniami
owrzodzony, ciężki brzuch.
Pytania
Czy jest w waszych snach
wieś rodzinna skryta w mgłach?
A czy faluje w jej kazamatach
człowiek w prostopadłych szatach?
Czy rzuca rękę twardą, niby granit
ciężkich nasion żwir-aksamit?
Czy wypieka chleba kłosy
z grubych pereł sennej rosy?
***
Pamiętam, poganiałem wiotką trzciną,
leniwą rzeczkę, by szła w pole
i karmiła pianą siną
trawy w dnia gorącego mozole.
Kiedy przejdę szklane schody,
wprost do brzozowego nieba,
stanę znów na czele trzody,
bo zrozumiem, że tak trzeba.
I, znów pastuszek, będę wyganiał
rzekę błękitu, by szła w obłoki
i tuliła, niczym anioł,
Dzieciąteczka zwiewne kroki.
***
Głowa jak wielki dmuchawiec
rozsypuje ziarna wierszy.
On leży, nicpoń, na trawie
i zajada jabłka pierwsze.
Pewnie kradzione.
Przecież wiadomo – takiemu jabłoń
zakwita tylko snu gwiazdeczkami.
Wstawaj! Niech ktoś poda mu dłoń.
Dziś pośpiewa, łobuz, z nami!
***
Chleję wszystko, czym ta ziemia żyzna
przepłukała najpodlejsze dzbany
i odkrywam, po pijacku rozczarowany,
na dnie szklanki zabliźnioną ojczyznę.
Po co tak wam się śpieszy?
W okowach wielkiego miasta
zbyt dużo zgiełku i krzyku zbyt wiele.
Lepiej w barze nic nie mówić,
bo tu szczerość płynie sumiasta,
razem ze śliną opasając kibić.
Tu spowiedź częściej niż w kościele.
Łuk nosa prostytutki przypomina
rozżarzone końskie nozdrza.
Już wschodzi mi na sercu butelczyna
pełna srebrzystego miesiąca…
Już nie powróci! Nie powróci.
A był dzień, gdy obłoki jasne
kłębiły się zwinne na przelot bocianów.
Dziś w betonie zaułków ciasnych
wyciągam z rynsztoka lżejszych kompanów.
Czy schyłek nad wytartym ciałem
to już moja ostateczność?
Zostawiłem swoje pola ospałe,
by gorzką pić konieczność.
Ale!
Ale czuje w sobie jeszcze siłę
i sławy wiejskiej jasny ranek!
Już się wznoszę na mlecznej kobyle,
już głowa, jak złoty stóg siana…
Skrzydła
Kłębią się w nas zwichnięte skrzydła.
Zarośnięte i wywrócone odwrotem,
a wszystkie miry i kadzidła
nie wiedzą nawet o tym.
Ptaki z podkrążonymi oczami
bronią nam do nieba wstępu.
Ludzie brzydzą się nami,
unikając piór dziwnych zamętu.
Skrzydła! Skłębione natłoki!
Ułamane, zwichnięte nad siły.
Słychać Boga grzmiące kroki,
czuć sznur przyszłej mogiły…
Pod pełnym niebem
Dla S. J.
1
Świat spływa ku nam
potworną w nutach ciszą.
Tylko Bóg, jak cham
nocą rubasznie kołysze.
Młoda krew mnie zalewa
wściekłości bystrym potokiem.
Czuję, że mogę łamać drzewa
samym tylko wzrokiem.
Czy długo Bóg sam będzie chlał
wino pisklęcych księżycy?
Długo konstelacji wielkich dal
brał za swoją popielnicę?
Czy będzie wciąż w chmur grzbiety
nogi brudne wycierał?
Wciąż piękne z mgieł kobiety
jak łajdak poniewierał?
2
Bunt w kotle mojej piersi
bluzga jak kipiące mleko.
Dosięgnę mocną pięścią
choć niebo tak daleko!
Hej! Przyjaciele! Rodacy!
Rozłóżcie sieci piorunów
z najwyższych drapaczy!
Będą łapać kożuchy cudu.
Niech kapie z góry zaczyn boski
zdruzgotany moją siłą.
Niech wypełnia zbiornik morski
błogosławioną żyłą.
I niech zaprószy mi pamięć
wielkość pajęczyny.
Niech weźmie wąsata zamieć
Jego przedśmiertne „Synu!...”
-----------------------------------------------------------
3
Błąd! Mój wielki błąd!
Strasznie się myliłem!
Niepotrzebnie szedłem pod prąd,
bez sensu Go zabiłem!
Cały świat tragicznie przycichł.
Ludzie to chodzące lalki.
Gwiazdy upływają w nicość
jak woda z umywalki.
Więc mam wieczność ciułać
z ojcobójcy piętnem?
I zamiast wysokości słuchać
serc-pudeł tętentu?
Nie! Jest we mnie jeszcze noc
bez mocy granic.
Jest, postawiony na sztorc,
splot bociani!
4
Słuchajcie, kruszców alchemicy!
Poeci i znawcy słowa.
Uchylam rąbka tajemnicy,
podaje przepis na Boga:
Najpierw – krew i mleko.
Polać obficie winem.
Dodać duszę jak pasieka
posiekaną czynem.
Trochę rozszumianych kłosów,
kilka bochnów srebra.
Kilka kropel końskiej rosy
stos pijanego chleba.
Wsypać do garnca z meteoru
i gotować do wrzenia.
Potem bez oporu
wlać największe marzenia.
Zanurzyć w to łyżkę
jak do baniek mydlanych.
Dmuchać aż dziecię boskie
wypłynie w nieba dzbany.
-----------------------------------------------------------
5
Księżyc łeb zza zórz wystawił.
Pełnia budzi się do picia.
W ludziach rośnie sen gumowy
nakrapiany śmiechem z życia.
Czy byli w ogóle świadomi
śmierci Wielkiego Starca?
Czy na pewno mój cherubin
zupełnie im wystarczy?
Znów kosmosu brzuch ciężki
leniwie ku Ziemi zawisł.
Znów czapeczką nieobjętą
otulił każdy jej zmysł.
I znów pola, jak płynne złoto
uginają się pod ciężarem.
Znów miasta z krwiożerczą ochotą
buchają ulic pożarem.
A za pełni stropem,
pośród polnych nieba dróg,
pulsuje owinięty w obłoki
Nowonarodzony Bóg.