13 pięter - Filip Springer

13 pieter Springer

Autorka recenzji: Kamila Kasprzak

 

 

Mieszkanie, czyli prawo do godnego życia

 

Najpierw to był szok, złość i smutek. Potem oczekiwanie, iskierka nadziei i pierwsza jaskółka. A na końcu to jakby ktoś znów nas cofnął w czasie, bo choć „dekoracje” inne, to rozpacz ta sama.

 

I pomyśleć, że wszystko zaczyna się jak jakiś horror. „Musimy koniecznie umrzeć razem” - mówi Zofia do swej matki i siostry, a potem wiesza się jako pierwsza. Tyle, że to nie fikcja, lecz prawdziwe zdarzenie przytoczone przez autora, które obrazuje tylko jeden z dramatów do których prowadzi brak własnego mieszkania lub jakiegokolwiek dachu nad głową. Dalej tych dramatów jest już tylko więcej, a nadmienić trzeba, że mamy dwudziestolecie międzywojenne, niepodległą Polskę i entuzjazm z odzyskanej wolności. Jednak rzeczywistość okaże się zupełnie inna, co zresztą genialnie oddaje kolejne zestawienie tego jak żyła ówczesna „warszawka” czyli tzw. górne 10 tysięcy z codziennością większości mieszkańców stolicy. Ta pierwsza część społeczeństwa więc nie tylko opływa w dostatek, ale też zajmuje wielopokojowe i komfortowe dla siebie apartamenty, a jej dobrobyt Springer porównuje np. do obrazu wykreowanego w filmie „Warszawa 1935”. Bo ten zaś to nic innego jak współczesna rekonstrukcja przedwojennej stolicy na podstawie zachowanych planów miasta na której wśród wiernie odtworzonych pojazdów, witryn sklepowych czy strojów przechodniów, nie uświadczy się „choćby jednego bezdomnego albo żebraka (…) ani okrucha biedy”. Natomiast życie drugiej grupy znaczą ciągłe eksmisje, sublokatorskie „pomieszkiwanie kątem” w ciasnych i zatęchłych izbach, „budowanie domu” przez desperackie klecenie go z przypadkowych materiałów czy wreszcie bolesne doświadczenie życia w uwłaczających wszelkim standardom schroniskach, gdzie m.in. „Toalety zbudowano w taki sposób, że dzieci i starcy nie mogą z nich korzystać, o niepełnosprawnych nie wspominając. Nie ma łaźni, suszarni i pralni. (...)Wszędzie panują nieznośna wilgoć i zaduch, ściany atakuje grzyb. Zmorą mieszkańców schroniska są pluskwy, pchły, wszy i karaluchy.” Tak bowiem wyglądały nierówności społeczne w dopiero co odrodzonym kraju, które w dużej mierze zniosła dopiero Polska Rzeczpospolita Ludowa.

Jednak żeby nie było, Springer nie gloryfikuje tu w żadnym wypadku PRL-u, gdyż ta epoka wraz ze wszystkimi jej cechami została praktycznie pominięta. Autorowi prędzej chodzi o pokazanie jak wiele mitów narosło wokół dwudziestolecia, które do dziś bywa idealizowane oraz zestawienie go z obecną rzeczywistością, która również jawi się jako „najlepszy ze światów”, lecz nadal nie daje wielu obywatelom prawa do posiadania mieszkania. I wreszcie kreślone przez niego obrazy to także pewna szydera z „Paryża Północy”, którym była nazywana Warszawa. Bo jakim w istocie Paryżem jest miasto, co za błyszczącą fasadą dla garstki bogaczy skrywa totalne ubóstwo ogromnej większości? Co ciekawe, pewnie też dlatego mocno zdziwiły mnie i zaskoczyły zarzuty niektórych, że autor opiera się na lewicowych źródłach, ale to przecież głównie lewicowcy pochylali się w dwudziestoleciu nad położeniem najbiedniejszych warszawiaków i robotników. Przeważnie to oni podawali różne ponure statystyki albo zdawali relacje z życia eksmitowanych lub tułających się po schroniskach osób. Wreszcie też oni pokazali bodaj najlepszą alternatywę dla tej mieszkaniowej niesprawiedliwości i stworzyli Warszawską Spółdzielnię Mieszkaniową. Kiedy więc autor tym swoim szalenie obrazowym językiem rekonstruuje klimat spotkania założycielskiego, wciągnięcie w całą ideę Teodora Toeplitza, który następnie staje się jednym z filarów WSM czy choćby wmurowanie kamienia węgielnego pod pierwszy budynek – nie trudno zauważyć z kim jest mu po drodze. Dalej zaś mamy opisy entuzjazmu spółdzielców, który miesza się z goryczą porażek, światłe wizje, które weryfikuje rzeczywistość lub trzeba o nie walczyć sprytem i w końcu głęboki humanizm objawiający się w walce o jak największą ilość mieszkań dla tych co w życiu mają najmniej. Tyle pierwsza część, która jak słyszałam z niejednej relacji, okazała się dla wielu zbyt trudna do przebrnięcia, choć językowo to przecież majstersztyk daleki od „suchych” historycznych zapisów. Ale to może przez moje pepesowskie i lewicowe „zboczenie”.

Natomiast tytułowe piętra, a nawet inne „poziomy” pojawiają się dopiero w drugiej połowie książki i znaczą je bardzo konkretne, współczesne historie ludzi marzących o własnym mieszkaniu oraz opisy patologicznych mechanizmów czy sytuacji, które im utrudniają spełnienie tego marzenia. Najpierw jednak poza piętrami, które niemal automatycznie przywodzą na myśl skojarzenia z blokowym wieżowcem, mamy piwnicę, kontener i garaż. W tych ostatnich miejscach bowiem w XXI wieku też mieszkają ludzie, co w zrozumiały sposób znów nasuwa analogię ze „standardami” dwudziestolecia i wstyd, że niemały europejski kraj z gospodarką „na plusie”, wciąż nie doczekał się sensownej polityki mieszkaniowej, tylko oddał ją prywatnemu kapitałowi. Czegóż więc tu nie znajdziemy? Jednym słowem wszystko, czyli „politykę kontenerową” władz Poznania za kadencji Ryszarda Grobelnego, nieludzkich czyścicieli kamienic, w tym tych, którzy doprowadzili do śmierci działaczkę lokatorską Jolantę Brzeską, teoretycznie nieistniejącą praktykę wynajmu „lokali na firmę”, które stają się mieszkaniami czy upadłych deweloperów, którzy zostawili swych klientów z obietnicą domu i pustymi portfelami. Co więcej, autor także bardzo dokładnie przygląda się tym zdziczałym zasadom, które po 1989 roku stały się normą w „wolnej Polsce” i znów nie ukrywa do jakich rozwiązań mu blisko, a mianowicie stworzenia publicznego systemu tanich mieszkań na wynajem, którego głównym celem nie byłby zysk. Tak jak to stało się w wielu zachodnich krajach.

Tymczasem bohaterowie Springera, którzy padli ofiarami obecnego systemu, to żadni próżniacy ani nieudacznicy jak zresztą wprost oceniłby ich pierwszy lepszy neoliberał, lecz większość z nas, że aż chciałoby się zakrzyknąć z zaciśniętą pięścią „We are 99%”. Wśród „złapanych” przez reportera rozmówców więc znaleźli się m.in. „chłopacy” z przywołanych kontenerów, którzy gdzieś się w życiu pogubili i przypadkowe rodziny, które trafiły na czyścicieli, osoby po trzydziestce z niepewnym zatrudnieniem, które zmuszone są żyć z rodzicami lub w wynajętych pokojach jak studenci, choć dawno już opuścili mury uczelni czy pary z dziećmi lub bez zmuszone do podobnego wynajmu albo obarczone kredytem. Czytając więc o tych wszystkich przypadkach nietrudno dojść do wniosku, że tak jak w dwudziestoleciu, znów coś poszło nie tak, tyle, że zamiast ignorancji, tym razem władza wmówiła większości z nas, że miarą dorosłości i sukcesu jest... kredyt. Podła manipulacja, która z najważniejszej po fizjologii ludzkiej potrzeby posiadania bezpiecznego schronienia, uczyniła kartę przetargową dla kapitału. Jeśli więc tego nie zrozumiemy szczególnie dzięki powyższej publikacji, nadal pozostaniemy społeczeństwem, które po ponad 25-latach bezkrytycznej wiary w wolny rynek, nie potrafi zapewnić sobie godnego życia.