Droga przez piekło - Artur Zarzycki
Autorka recenzji: Irmina Kosmala
Spotkanie z Minotaurem
Wyjść z obłędu
to wyjść z labiryntu.
Dlatego udaje się to niewielu.
Iluż z nas
do końca życia
będzie błądziło
ciemnymi korytarzami
swojego umysłu.
Bez nadziei,
coraz bardziej gorączkowo (…)
Jan Rybowicz
Nie ukrywam, że za opowieść o zmaganiu z tak trudnym i zarazem niezwykle powszechnym uzależnieniem w Polsce, spisaną ręką człowieka, który „ognistego piekła” doświadczył na własnej skórze, bardzo trudno było mi się zabrać. A to z tego powodu, że niedawno zmarła znajoma, która samobójstwo syna postanowiła zapić – do dna, do końca, na śmierć. Walka organizmu z alkoholem w jej przypadku trwała dwadzieścia lat. Tej wiosny została przegrana. Nie pomogły starania najbliższych, by wydobyć ją ze szpon uzależnienia. Potrafiła nawet uciec z prywatnego zamkniętego ośrodka pod Warszawą. Jest bowiem tak, jak powiada autor „Drogi przez piekło” – by być wyleczonym, trzeba tego chcieć. Nie prędzej. Nikt nie jest w stanie pomóc osobie uzależnionej, jeśli ona tej pomocy nie będzie chciała przyjąć. Droga Beaty już się skończyła. Jednak w jej konkretnym przypadku życie w trzeźwości stanowiło większe piekło niż pod wpływem płynnego narkotyku, uśmierzającego ból, rozpacz i niepogodzenie ze stratą najbliższej osoby.
Autor „Drogi przez piekło”, ukrywający się pod pseudonimem artystycznym „Artur Zarzycki”, opisuje swoją historię upadku w nałóg i powolną, ale uporczywą, pełną determinacji drogę wychodzenia z piekła uzależnień.
Zaczęło się niewinnie – bez traumatycznych doświadczeń, jak w przypadku opisanym we wstępie – od imprezowego popijania w wieku siedemnastu lat, by kilkanaście lat później samemu podjąć dobrowolne leczenie w zamkniętym ośrodku.
Historia Artura – jego wielokrotnych upadków, roztrwaniania pieniędzy, utrat pracy, przyjaciół, szacunku najbliższych – jest zarazem wstrząsająca, jak i poruszająca, piękna. Poznajemy chłopaka spod krakowskiej wsi, którego znajomi zachęcają do picia, a tym samym powolnego upadku, staczania się w odmęt niebytu. Można rozpoznać w nim figurę syna marnotrawnego, który upodlony do granic możliwości, brudny, przegrany, wraca do rodzinnego domu i tam – w babcinych progach – znajduje przystań.
Poznajemy również człowieka niezwykle wrażliwego, otwartego na świat, pragnącego zgłębić jego – w szczególności polityczną – naturę. Człowieka, który potrafi nagle wziąć się w garść, spłacić wszystkie długi, zakochać się i rozpocząć normalne życie. Bo wie, że „brak motywacji oznacza upadek”. Jednak, żeby nie było tak słodko, dopisuje „Postscriptum”, w którym obrazuje swojego ducha w dniu dzisiejszym – po pięciu latach zwycięskiego niepicia. Sam przyznaje, że nie jest łatwo, bo wie, że w tym wyścigu prawdziwym zwycięzcą jest dopiero ten, kto dobiegnie do mety życia całkowicie trzeźwym.
Gratuluję Autorowi, jakkolwiek się nazywa (choć trzeba przyznać, że inicjały pseudonimu, który obrał, są również symboliczne), lekkości pióra. Książkę czyta się jednym tchem, choć temat nie jest ani łatwy, ani lekki, ani przyjemny.