Zbyt głośna samotność - Bohumil Hrabal

Petrowi Bohdanovičowi - oczywiście!

 

                      ...kiedy nas miażdżą, wydajemy z siebie to, co najlepsze.
                                                                                                   Hrabal


Po wchłonięciu pięknych, acz okrutnie realistycznych hrabalowskich pejzaży z życia jednego samotnika, zastanawiam się, kto tak naprawdę jest samotny. Czy ten, którego pragnienie bycia potrzebnym zniknęło? Albo ten, kto jest całkowicie zadowolony z siebie i nie potrzebuje lustra? A może to  ktoś, kto nie pragnie nikogo, by mu mówił: „jesteś ważny”? -  jego znaczenie jest bowiem wewnątrz niego. Pytania narastają. Obijając się echem o puste przestrzenie bełkotliwych odpowiedzi, stają się coraz głośniejsze. Stają się również samotne, bo retoryczne.

 

Nie wiem, czy bohater powieści, Haňtio, który wbrew własnej woli wykształcony*, trzydzieści pięć lat pracował przy hydraulicznej prasie, tnąc i mieląc stary zapisany papier, zastanawiał się nad przyczyną swej samotności. Wiem za to, że
w poruszającym monologu wewnętrznym, opowiadając mi historię swego samotnego życia, przy okazji nakreślił również i moją.

 

Najpierw zaprosił mnie do swej "Platońskiej jaskini", jak ją nazwałam. Było to niezwykłe miejsce pełne książek, które gromadził niczym najcenniejsze ikony. Układał je z czcią na półkach i wpatrywał się godzinami w ich przygarbione, starte grzbiety. Jaskinia pełna była cieni czyichś myśli, czyjegoś życia. Nieuważny i niepewny siebie wędrowiec mógłby się w niej zatracić, oszaleć
i zgubić. Książki bowiem oferowały swoje życie, jednocześnie pozbawiając skrawka bytu czytającego.

 

Haňtio był zatracony. Jestem dzbanem pełnym żywej i martwej wody  - powiedział mi pewnego razu - starczy, bym się lekko nachylił, a cieką ze mnie same piękne myśli, jestem wbrew własnej woli wykształcony, tak więc właściwie  nawet nie wiem, które myśli są moje i ze mnie, a które wyczytałem... Dzięki swej pracy miał do ksiąg łatwy dostęp. Każdego dnia znajdował jakieś cymelie, które ratował przed zagładą i zanosił do domu. Jego mieszkanie pełne było dzieł, które urosły w ogromne stosy, zagrażając życiu nieroztropnego gościa. Nawet małe kichnięcie mogło spowodować tragedię. Najgorzej było jednak w sypialni. Zdarzało się, że w łóżku nasz nałogowy bibliofil zyskiwał nagle inną perspektywę i wówczas z przerażeniem spoglądał na zawieszone nad nim zbiory niczym miecz Damoklesa. Jednak z nastaniem poranka znów schodził z nadzieją do piwnicy, w której miał odkryć kolejny skarb.

 

W piwnicznym odorze mokrych od krwi rzeźnickiej, rozkładających się papierów, kąsany przez wściekłe muchy, podobnie jak Sokrates przez złośliwe, ale ożywcze do twórczej pracy gzy, wykonywał swą codzienną harówkę. Wsłuchiwał się też od czasu do czasu w odgłosy z rur ściekowych, w których to dwa klany szczurów toczyły ze sobą permanentną walkę. Hegel uczył go „że jedynym na świecie, przed czym można czuć strach, jest to, co zwapniałe, strach przed skostniałymi, obumierającymi formamiˮ - nie bał się więc tych odgłosów. Przeciwnie, dzięki toczonej gdzieś poza nim walce, czuł w sobie narastającą siłę i wolność. Nie lękał się ani gryzoni, które kąsały go czasem w nogawkę, ani much, stygmatyzujących swymi odwłokami zmielony, bezwartościowy papier. Lękał się pustki, która potrafiła - wiedział to dobrze -  oblepić człowieka niczym owe ścierwice. Bał się samotności. Choć ja nigdy opuszczony nie jestem - dopowiadał - ja jestem tylko sam, by móc żyć w zaludnionej myślami samotności, bo ja po trosze jestem entuzjastą nieskończoności i wieczności, a Nieskończoność i Wieczność chyba gustują w takich ludziach jak ja.

 

Pewnie dlatego częstował mnie tak chętnie co rusz jakimiś nowymi opowieściami ze swego życia. Wskrzeszał bliskich, których kochał, był im wierny. Swoje historie malował tak realistycznie, że lepiej nie oddałby ich sam Coubert, nieoceniony ojciec realizmu. Nigdy nie zapomnę obrazu rozkładanego na części pierwsze przez robaki, muchy i upał ciała wuja, które rozpłynęło się po linoleum jak camembert. Nie zapomnę też obrazów Zasranej Mańki, jak i wiernej mu Cyganki, która nocą rozpalała ogień jego ciała i kominka, by wyrokiem Szczurzej Historii spłonąć w krematoryjnym piecu. Giniemy od tego, co nas pochłania - szepnął mi na ucho strapiony Haňtio - toteż idąc do przodu jednocześnie powracasz, właśnie, progressus ad originem jest regressem ad futurum, twój mózg nie jest niczym więcej, niż tylko sprasowanymi w hydraulicznej prasie myślami - dorzucił smutno na koniec.

 

I kiedy nadeszło Nowe, i zmieniła się prasa, zeszłam po raz ostatni do piwnicy. Nie było w niej mojego Haňtia, nie było też starych ksiąg, ani much. Panowała sterylna czystość. Tylko szczury w kanalizacyjnych rurach toczyły tę samą walkę.
- Zginiecie od tego, co was pochłania! - strzeliłam proroctwem w ściekowy spływ. Zdaje się, że na chwilę ucichło.

 

                                                                                                                      Irmina Kosmala

 

 * Tekst zaznaczony kursywą pochodzi z książki Bohumila Hrabala, Zbyt głośna samotność, przeł. Piotr Godlewski, Izabelin 2003.