Odyseja kota imieniem Homer - Gwen Cooper
Kocie opowieści z morałem i happyendem...
Jest kobieta, której rozsypał się związek i są koty. Dwa normalne i jeden nietypowy. Tak, właśnie – nietypowy, a nie kaleka, biedactwo czy wybrakowany. Bo też Homer, mimo faktu, iż nie ma oczu, potrafi zdziałać więcej niż pozostali bohaterowie książki razem wzięci.
Niezwykle ciepła i optymistyczna powieść Gwen Cooper na pewno przyda się tym wszystkim, którzy w natłoku lektur trudnych i skomplikowanych, pragną uchodzić za intelektualistów lub chociaż specjalistów do spraw poważnych. Będzie jak balsam na wytężony umysł i przerwa na wytchnienie, bo w końcu nie ma to jak dobra, literacka rozrywka. Mnie przynajmniej pozwoliła odpocząć pomiędzy poważniejszymi wyzwaniami. W końcu i takie lektury bywają potrzebne.
Wspomniane dziełko to zaś sprawnie napisana rzecz o przyjaźni między człowiekiem, a zwierzęciem. I jakkolwiek banalnie to zabrzmi jest to urocza historia nieco zagubionej dziewczyny-kociary, która posiadając już w domu dwa futrzaki, bierze sobie na barki trzeciego. Nie byłoby też w tym nic dziwnego, gdyby właśnie zwierzak nie był ślepy. Brak tego jednego z podstawowych zmysłów uruchamia zaś nie tylko całą lawinę nieoczekiwanych sytuacji, ale jak to w takim przypadku bywa – skłania do odpowiedzialności, która niekoniecznie znaczy tyle co małżeństwo, dzieci i kredyt hipoteczny. Dla głównej bohaterki będącej zresztą alter ego autorki, bezwarunkowa miłość do kotów to także swoista filozofia życia osoby wychowanej w rodzinie zakręconej na punkcie zwierząt (dla kontrastu jej rodzice mają psiego fioła) oraz wentyl bezpieczeństwa dla nietrwałych, międzyludzkich relacji.
Przy czym te wszystkie niuanse doskonale oddaje język. Można się więc rozczulić, kiedy autorka opisuje kocią fizjonomię mówiąc m.in. o miękkim nacisku łapek, futrzanych łotrzykach, śpiewnym mruczeniu czy miaukach pod drzwiami. Wiadomo zatem, że zna kocie zachowania i wybryki jej pupilków, czyli: Scarlett, Waszti i Homera, są autentyczne. Co więcej, jako, że to Homer jest równie ważną postacią co narratorka, to jemu poświęcone są będące świetnym zabiegiem prawdziwe cytaty z Odysei Homera na początku każdego rozdziału. Bo chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć, że kot ze względu na swą przypadłość, imię zawdzięcza starożytnemu i niewidomemu poecie Homerowi. Wspomniane cytaty to zaś pomysł tłumaczki książki – Anny Bańkowskiej, a więc oryginał nie ma już tego cennego kolorytu.
A co takiego niezwykłego jest w tytułowym kocurze? Na pewno nieustraszony i żądny przygód charakter, którego pochodzenia autorka dopatruje się częściowo w kalectwie zwierzaka, paradoksalnie skłaniającym go do przekraczania niewidzialnych barier. I do tego niemal psia przyjaźń wynikająca również ze ślepoty, bo kot mimo wszystko nie jest do końca samodzielny więc podąża za ludzkim głosem. Tyle, że chociaż łatwo zdać sobie sprawę iż zdrowy Homer byłby zapewne nieco innym stworzeniem, to jest coś co nie pozwala tak myśleć. Otóż cały ten zestaw cech, który składa się na obraz konkretnego zwierzaka – czyni z niego tą wyjątkową postać, którą każda istota może być tylko w oczach przyjaciela. Dobitnym dowodem na tak postawioną tezę będzie zaś na pewno rozdział Mucho Gato (Kawał kota) czy Mój Homer, moje ja. Ale pojawi się też bardziej ogólny i nie mniej ważny fragment pt.12 września 2001, czyli opowiadający o dniu po terrorystycznym ataku na World Trade Center, gdy dla bohaterki mieszkającej w Nowym Jorku, pierwszorzędną sprawą stanie się dotarcie do Homera i dwóch kotek. Rzecz o niesamowicie emancypacyjnym stosunku do zwierząt, który zrównuje ich lęki i cierpienie z ludzką tragedią, to bowiem jeden z piękniejszych urywków jaki mogą sobie wyobrazić nie tylko jednostki walczące o wyzwolenie zwierząt.
W końcu to przecież koty, a szczególnie ten jeden nauczył kobietę miłości... W jaki sposób? Tu już zapraszam do lektury.
Kamila Kasprzak