Dziennik znaleziony w piekarniku - Marek Susdorf
Autorka recenzji: Irmina Kosmala
Diariusz rozpaczy, czyli trzepot skrzydeł
Naprawdę sobą jesteśmy tylko wówczas, gdy stoimy sam na sam z sobą i nie utożsamiamy się z niczym innym, nawet z naszą wyjątkowością.
Emil Cioran
Ta szczególna minipowieść Marka Susdorfa, zwana w dalszym podtytule „Autohagiografią Magdaleny D.”, rozpoczyna się jak dramat: wymienione są osoby występujące w niniejszej tragedii – osoby-figury, pośród których żywa, bo myśląca/czująca/wiedząca, zdaje się być tylko narratorka.
Magdalenę D./Zidiociałą Baśkę/Maryśkę Niemowę* (*niepotrzebne skreślić) poznajemy dość dobrze dzięki słowotokowi, wyrzuconych niczym lawa z uśpionego wulkanu, myśli, dotyczących źle obranego nurtu egzystencji. Kobieta po urodzeniu córeczki, czuje się podle w skórze matki, która - chcąc nie chcąc - uczyniła z niej matronę/krowę/morświna. To zupełnie tak, jak gdyby tłusta owłosiona larwa przeobraziła się w motyla, tylko że odwrotnie.
Magdalena często porównuje się zatem do ćmy: „O kwietniowym zmierzchu wygładzam swój pierzaściejący odwłok, trzy pary odnóży rozstawiam po klawiszach klawiatury i wystukuję dzięki nim swoje emocje” (s.9). Od początku tego dramatu wyczuwamy zatem napięcie związane z nieuchronnym tanatalnym przejściem bohaterki w stan innego skupienia. Nocny motyl nieustannie przyciągany zostaje przez wabiącą go metafizyczną moc światła, które mogłoby się okazać soteriologicznym ocaleniem. Jednakże w postaksjologicznym świecie odartym z prawa kobiet do głosu o swój status i płeć, krzyk Magdaleny o równoprawne traktowanie stanowi jedynie głuchy trzepot skrzydeł, zabrudzający pyłem słów kuchenne okno.
W bohaterce narasta frustracja, gdy dostrzega samczą/męską/falliczną dominację nad kobietą, zarówno w życiu, jak i w słowach czy gestach. Świat jest męski, okrutny, wulgarny. Taki też więc bywa język, jakim posługuje się bohaterka, opisująca swoich mężczyzn. Jeden z nich – ekschłopak Mladi – pojawia się niczym Sartowskie „Mdłości”: dość późno określił swoją tożsamość geja poprzez niechęć do uzurpacji nad kobiecym ciałem. Drugi – to półroczny-mąż nierób/gnuśnik/ospalec, który nie potrafi w swej żonie dostrzec już kobiety kobiecej, a jedynie jakąś „samicę orangutana”, myśląc eufemistycznie, rzecz jasna. Półroczny-mąż jest ponadto nierobotny, wobec czego Magdalena w akcie desperacji brzytwy się chwyta, a raczej długopisów, które to skręca niczym swe przekonania, na potęgę: zakręca/chowa/kamufluje. Jeszcze ostatkiem sił próbuje walczyć o prawo dziecka do nieochrzczenia, do prawa głosu, do wolności. Jednakże zaszantażowana przez teściową brakiem dopływu finansowego wsparcia, gdy już prąd w domu odcięto, odpuszcza/poddaje się/przegrywa. Przegrywa?
A jednak! W ostatnim akcie dramatu przypomina sobie, że ma skrzydła i potrafi latać/ulotnić się/zbiec. Na tę dedalowską podróż zabiera również córeczkę. Muszą odtąd uważać na światło. W końcu obie są teraz ćmami o delikatnych skrzydełkach zanurzonych w niepewny wosk.