Obejrzałam sztukę w Teatrze Fredry w Gnieźnie... - "Czekając na Godota" Samuela Becketta

Czekajac na Godota 1 2024.jpg

Fot. Dawid Stube

 

Między bojaźnią a drżeniem

 

Tuż po pierwszym dzwonku wchodzimy na widownię, aby zająć wyznaczone nam miejsca, a na scenie już czeka na nas – siedząc spokojnie na przydrożnym kamieniu (prostokątnej, ubrudzonej, dwuczęściowej płycie, przypominającej bardziej ołtarz ofiarny aniżeli siedzisko)  - Estragon (Wojciech Siedlecki) i próbuje zdjąć buta. Za chwilę pojawi się przy nim przyjaciel, Vladimir (Roland Nowak) i tak obaj, pomiędzy tu a tam, dziś a wczoraj, kiedyś a nigdy, jeremiadą a obietnicą – czekać będą na swojego Godota, który co dzień, poprzez posłańca (Nikodem Staszkiewicz), zapowiada swoje przybycie, by potem je w ten sam paradoksalny sposób odwołać i zapewnić, że przybędzie jutro.

 

Świat, do którego zostajemy dziś zaproszeni (Paweł Łysak), to miejsce czyśćcowe. Ogołocone z życia, szumu drzew, śpiewu ptaków, ludzi… Niemal puste. Niemal, bo nie jest jednak do końca wyjałowione. Nie zostało bowiem wydrążone z wiary i nadziei.

 

Para samotnych w świecie ludzi (Vladimir i Estragon) czeka na kogoś lub na coś. Jednak, póki co - nic się nie dzieje. Trzeba czekać w tej udręce życia. Ale po co czekać? Czekają już przecież tyle lat! I nagle myśl, która niczym sztylet przeszywa perspektywę bezsensu życia. Po co czekać, lepiej unieważnić swoje istnienie. Tylko jak? Może poprzez powieszenie się na pobliskiej gałęzi martwego drzewa? Jest tylko jeden problem. No dobrze, dwa: brak liny oraz obecność towarzysza życia. Prawdę mówiąc, nie chodzi o brak liny czy o kruchą gałąź wierzby, która może złamać się pod ciężarem wisielca. To istnienie drugiego najbardziej sprzeniewierza się samobójczej myśli. Trzeba więc dalej żyć. Z szajbą w głowie, pustym plecakiem, twardym kamieniem pod zmęczonym ciałem, czarną rzepą w kieszeni, uwierającym nogę butem… Trzeba żyć dla drugiego, bo gdy mnie zabraknie, on zostanie całkiem sam. A wtedy najpewniej nie przeżyje.


Owa „metafizyka obecności” - tej przedziwnej i przepięknej relacyjności -  stwarza człowiekowi nadzieję na „ułożenie się” z tym, co nie jest nim samym, na „pogodzenie” subiektywności z obiektywnością. Podmiot staje naprzeciw przedmiotowości, subiektywność ludzka dziwi się otaczającej ją obiektywności, a więc uświadamia sobie swą nieidentyczność ze światem. Nie jestem pustym polem, zimnym głazem, martwym drzewem, pędzonym z wiatrem obłokiem. Żyję w opozycyjności do tej przestrzeni. Jestem człowiekiem dopóty, dopóki przechowuję w sobie pamięć i żyję obietnicą następnego dnia, poranka, choćby przedświtu.


Tymczasem słońce wschodzi i zachodzi. Pojawia się kolejna para bohaterów: apodyktyczny, władczy Pozzo (Marcin Jędrzejewski) i jego total(itar)nie zniewolony Lucky (Michał Karczewski). Pozzo zatrzymuje się przed parą bohaterów, by oderwać się przez chwilę od samotności życia. Rozkazuje Lucky`emu, aby ten podał mu sfatygowany fotel (który niczym Atlas świat – dźwiga cały czas na swych plecach), wiklinowy koszyk z napoczętą butelczyną wina oraz kurczakiem. Pozzo pije, je, kurzy fajkę, siedząc w swym fotelu niczym król na tronie. Reszta stoi i patrzy. Lucky tymczasem w przypochlebnym zgarbieniu z walizką i koszykiem w ręku, z zawieszonym na szyi sznurem niczym smyczą. Służy swemu panu wiernie i prawdziwie. Służy bezmyślnie, automatycznie. Niemal każdy rozkaz wykonany jest przez niego natychmiast. Niemal. W pewnym momencie widzimy jak Lucky wpada w stan odrętwienia, swoistej „hibernacji”. Niczym koń po najcięższych zawodach - zasypia na stojąco. Z tego przedziwnego snu wyrywają go pański bat i ostre, rozdzierające z pewnością delikatną skórę szyi pociągnięcie sznura.

Czekajac na Godota 2 2024.jpg

 

Rzecz jasna, Pozzo i Lucky stanowią opozycyjną parę w stosunku do Estragona i Vladimira. Ci pierwsi są wobec siebie przyjacielscy i pomocni. Dobroduszni. Dbają o siebie, karmią, przytulają, wspominają wspólnie przeżyty czas. Pozzo i Lucky natomiast stanowią odzwierciedlenie zupełnie innego świata. Bezduszny, sadystyczny dyktator, ubrany w czarny płaszcz Pozzo oraz wierny, usłużny, przelękniony, wzorcowo asceniczny, z pomalowaną na biało twarzą Lucky, o czarnych oczach i ustach i białej, dodajmy, choć ubrudzonej sukni ślubnej – obrazują świat zdegradowania i świętości. Świat totalitaryzmu, uzurpacji oraz poddaństwa i zgody na los. Świat materii i świat ducha. Świat fizyczny i metafizyczny, etc…

 

Czekajac na Godota 3 2024.jpg

 


Znamienna (i nie ukrywam, że wyczekiwana przez nas chwila) następuje w momencie, gdy Pozzo dopuszcza Lucky`ego do głosu. Symboliczne założenie przybrudzonego melonika na głowę bohatera sprawia, że ten z przygarbionego poddańczo sługusa przeistacza się w wyprostowanego, pewnego siebie intelektualistę. Chciałoby się powiedzieć, że wygłasza monolog. Ale to złe słowo. On wyrywa, wyrzuca, wyszarpuje wszystkie nagromadzone w sobie myśli oraz towarzyszące im emocje. Staje się wulkanem energii, którego żadna siła nie jest w stanie ujarzmić. Czyni to dopiero ponowna deprawacja człowieczeństwa (zrzucenie mu z głowy kapelusza). Michał Karczewski dał nam najpierw w tym akcie oracyjny popis. Następnie, po przeobrażeniu na nowo w poddańczego Lucky`ego i składając go niczym ofiarę na ołtarzu życia – dokonał zmysłowej, jakże efektownej i zapadającej w pamięć ekwilibrystyki! W tej wielkiej chwili staliśmy się świadkami pieśni duszy i ciała. I znów symbolika: pieśń duszy (Lucky)- to pieśń o poranku, o tym, co jasne i nieprzemijające; pieśń ciała (Pozzo) – to pieśń o zmierzchu, o nieuchronnym końcu i rozkładzie.

 

Czekajac na Godota 4 2024.jpg


Co tu dużo mówić. Kto czytał, ten wie, że siła dramatu Becketta tkwi w jego symbolice i metaforyce, wieloznaczności i nieskończoności interpretacyjnych tropów. Jak dziś możemy jeszcze odczytać Becketta? Czy Lucky (szczęściarz) to symbol zniewolonej Ukrainy, a Pozzo to Putinowski oprawca, który przecież nie przyszedł, by zabić, lecz wyzwolić (pozór). I dlaczego w akcie II Vladimir jest jedynym, który pamięta? Dlaczego następuje dezintegracja osobowości pozostałych bohaterów (Pozzo nie widzi i wczołguje się na scenę, Lucky również wkrótce upada, a Estragon niczego nie pamięta). A może właśnie o to chodzi, że w sytuacji bez wyjścia, w zaklętym kole powtarzającego się czasu, w którym nic się nie dzieje, by ocalić się – stworzone zostaje koło ratunkowe w postaci absurdalnego oczekiwania na „coś”, a gdy i tę nadzieję się zaprzepaści, to nie pozostaje nic innego jak utracić pamięć i zmysły.

Nie pamiętam, kim byłem wczoraj i nie widzę, kim się stałem dzisiaj. I choć czołgam się niczym płaz, to żyję. Bo to, co najsilniejsze w nas, to instynkt przetrwania.

 

Trochę okaleczeni wychodzimy z tej sztuki. Śmialiśmy się wraz z jej bohaterami, współczuliśmy im w ich wyimaginowanej biedzie, otarliśmy się nawet o próbę zrozumienia ich obłędu, gdy podczas palonej ziemi tańczyli swój szaleńczy taniec i wyglądało to trochę tak, jak w filmie, który w 1997 roku wyreżyserował Roberto Benigni „Życie jest piękne”. Świat wokół mnie płonie, dymy i popioły wchodzą nam do nozdrzy, ust i płuc, a my tańczymy swój szalony taniec, opowiadamy głupkowate dowcipy i czekamy na cud. Bo przecież Godot to cud, prawda? To płodna ziemia, żywe drzewo i pusty grób. Przynajmniej tak to rozumiem.

 

                                                                                                                   Irmina Kosmala