Upadki z niskiej wysokości - Marcin Pawlik

Pawlik Upadki z niskiej wysokości.jpg

 

Autor recenzji: Zbigniew Masternak

 

Między objawieniem a rozpadem. Mistyczna katastrofa w poezji Marcina Pawlika

 

Upadki z niskiej wysokości to jeden z tych tomów poetyckich, które nie tyle się czyta, co wchłania – fragmentami, w transie, w rytmie przypominającym modlitwę oraz bluźnierstwo równocześnie. Marcin Pawlik tworzy tu książkę intensywną, cielesną, pełną baśniowego mroku, religijnych figurałów i intymnych katastrof. Tom układa się w dwie wyraźne, choć nielinearne opowieści: pierwsza to cykl „azorsko-wiślany”, zanurzony w obsesyjnej relacji z Matką Boską – kochanką, patronką, fantazmatem; druga to monumentalna, rozszalała rewizja mitu o Pinokiu i Dżepetcie, która staje się studium inicjacji, przemocy, ojcostwa i nieustannego rozpadu.

Już pierwsze teksty – „Czary-mary”, „Opportunus adest”, „Kwiatki św. Marcina” – wprowadzają czytelnika w przestrzeń, która wygląda jak miasto trawione objawieniem. Jest Kraków i jest Wisła, są Azory i Wały Wiślane, ale równie dobrze mogłyby to być scenerie apokaliptycznej przypowieści. Pawlik konstruuje poezję o nieustannym rozdarciu między sacrum i profanum, lecz to rozdarcie nie prowadzi do patosu – przeciwnie: ma charakter ziemisty, brudny, ironicznie czuły. Matka Boska w jego wierszach jest zarazem boginią, dziewczyną, byłą, obsesją, projekcją, przytulaną i zdradzaną, modloną i przeklinaną. To jedna z najciekawszych figur całego tomu – jakby autor zaprojektował nowy typ poetyckiej teologii, w którym nie ma już hierarchii, tylko emocjonalne zużycie.

U Pawlika nie istnieje miłość stabilna. Relacje są tu zawsze „po stronie upadku”: drżące, neurotyczne, przepełnione stratą i zachwytem, zrywane i wskrzeszane. Bohater – czasem młody chłopak z miasta smogu, czasem mężczyzna, czasem mistyk na gigancie – balansuje na granicy załamania. W tym tomie uczucie nigdy nie jest stanem, ale zawsze procesem, a procesy te są gwałtowne, chaotyczne, nagie. Poezja Pawlika przypomina emocjonalny reportaż z życia świadomości, która chce wierzyć, ale nie potrafi, która pragnie bliskości, ale we wszystkim dostrzega znak katastrofy.

Świetnym przykładem jest „Bliskość” – wiersz o strzale, która „rozmyśli się w pół drogi”, i o dystansie, który rośnie jak woda powodziowa. To znamienne dla całego tomu: uczucia są tu zawsze w ruchu, płyną jak rzeka, większość z nich nie dopływa do celu.

Pierwsza część tomu to właściwie poemat rozpisany na wiele wierszy. Powracają seryjnie te same motywy: Azory, wały wiślane, obca cywilizacja, zimne morze, smog, strach, pociągi nocne, egzorcyzmy, śmierci „zbyt wcześnie jesienią”. Co ciekawe – wszystkie te elementy są jednocześnie realistyczne i fantastyczne. Pawlik ryzykuje, igra z kiczem religijnej ikonografii, miesza Biblię z popkulturą, litanię z klubowym afterem, objawienia z tramwajową melancholią. Efekt jest hipnotyczny: świat bohatera staje się jednym wielkim objawieniem, lecz nikt w tym świecie nie wie, czy to objawienie ma sens.

Wspaniale wybrzmiewa zwłaszcza wiersz „Miłość i gnoza” – rodzaj spowiedzi ateisty, który zakochał się w świętości i nie potrafi już wrócić do zwykłej rzeczywistości.

Od wiersza „Rzewna historya dostojnego Mistrza Dżepetto…” tom wchodzi w nową, niepokojącą fazę. Pawlik bierze klasyczną baśń i przepisuje ją w estetyce mrocznej psychopoetyki: jest ojciec-cieśla, jest syn z drewna, ale relacja ta nie jest ani bajką, ani moralitetem. To jedna z najbardziej dojrzałych i śmiałych reinterpretacji mitu o Pinokiu w literaturze współczesnej.

Bohaterowie funkcjonują tu jak figury teologiczne: Dżepetto jest Bogiem nieudolnym, paranoicznym, rozpadającym się; Pinokio – jego stworzeniem, które nie chce być ani człowiekiem, ani drewnem. Ich dialog to dialog dwóch samotności, dwóch lęków. Wiersze takie jak „Na froncie walki o niemożliwe”, „Przekleństwa liczby mnogiej” czy „Śmierć jest kością” tworzą olbrzymią, niemal epicką opowieść o stawaniu się sobą w warunkach wiecznego braku godności.

 

Najbardziej poruszające motywy tych partii to: dziecko, które nigdy nie zostało stworzone „tak jak trzeba”, ojciec, który nigdy nie będzie Bogiem, świat, który nie chce przyjąć istot „zrobionych z drzazg i wahań”.

 

Pawlik pisze wiersze długie, rytmiczne, często narracyjne, ale wypełnione metaforami, nagłymi zwrotami języka, repetycjami i wewnętrzną muzyką. To poezja, w której każde słowo jest jakby naładowane energią literacką, nerwową, rozgorączkowaną. Wiele fragmentów przypomina modlitewne inkantacje, inne – fragmenty powieści psychodelicznej, jeszcze inne – kadry z filmów Larsa von Triera. Język łączy: rejestr sakralny, brutalną potoczność, narracje senne, elementy popkultury, rozbuchaną metaforykę biologiczno-kosmiczną. Ten synkretyzm działa – powstaje świat własny, bardzo konsekwentny.

 

Czy ten tom jest w dorobku krakowskiego poety przełomowy? Tak – to książka, która od razu ustawia Pawlika w szeregu najciekawszych współczesnych poetów pokolenia. Jest konsekwentna formalnie, odważna, językowo gęsta i koncepcyjnie spójna. Łączy poezję narracyjną z poetyckim transem, popkulturową wrażliwość z teologią, melancholię z brutalnością. To literatura, która nie boi się ani patosu, ani brzydoty, ani emocjonalnego nadmiaru.

 

Trzeba jednak powiedzieć, że to tom wymagający – pełen długich monologów, powracających motywów, spiralnych narracji. Czytelnik, który lubi poezję chłodną, minimalistyczną, racjonalną – może się tu zgubić. Ale kto pozwoli się prowadzić – wejdzie w jedną z najoryginalniejszych poetyckich wypraw ostatnich lat.

 

 ------------------------------------------------------------------------------------------------

Marcin Pawlik, Upadki z niskiej wysokości,  Wydawnictwo Lokator, Kraków 2025.