Miasto. The Wall - Katarzyna Bereta
Andrzej Stasiuk słusznie pisze w swej najnowszej książce Wschód, że „wnętrza domów wiejskich czy w małych miasteczkach nigdy nie oddzielały od reszty świata tak jak domy w prawdziwych miastach". Opisy gospodarstw chociażby w powieściach Wiesława Myśliwskiego potwierdzają bezpośredni związek domostw z ich najbliższym otoczeniem. Ma się wręcz wrażenie, że przyroda wrasta w przedsionek, izbę, kuchnię. Mury zaś służą głównie wytyczeniu swojskiej przestrzeni, w której dokonują się sprawy wyjęte spod zbiorowego doświadczenia i zarezerwowane najbliższym. Obmurowanie akcentuje także związek człowieka z ziemią, świadczy z daleka o tym, kto jest właścicielem gruntu. Dom i ziemia na wsi są zatem jednością. Zupełnie inaczej rzecz ma się w mieście.
Zwielokrotniona samotność
Gdy spojrzymy na jakąkolwiek współczesną metropolię, to dostrzeżemy w niej przede wszystkim dążność ludzi do ukrywania się w prywatnych i publicznych „klatkach” o coraz wymyślniejszych kształtach, coraz większych gabarytach, położonych na coraz wyższych kondygnacjach. Kwintesencją miasta jest więc nagromadzenie wielorakich form zamknięcia, odcięcie się od tego, co na zewnątrz, co nie moje, a w konsekwencji zwielokrotniona samotność. Bywa nawet, że stajemy się świadkami osamotnienia owych betonowo-szklanych boksów, gdy ich okna okrywa czerń pustostanu (czasami przez dziesięciolecia, jak np. w przypadku kompleksu po zakładach Metalplastu w Chorzowie czy budynku po Śląskim Instytucie Naukowym w Katowicach).
Multiplikacja wyizolowania jest paradoksalnie najwyraźniej dostrzegalna w tłumie. Pamiętam, jak podczas ostatniej wizyty w Warszawie przechodziłam w godzinach porannych podziemnym przejściem. Uderzyła mnie wówczas wyjątkowa mechaniczność ruchów, unifikacja mimiki i swego rodzaju automatyzm pozbawiony przeżyć doprowadzone wręcz do rytualnej perfekcji. Pojawiło się nawet przez chwilę w moich myślach skojarzenie z marszem młotków z filmu The Wall z muzyką angielskiego zespołu Pink Floyd (oczywiście z pominięciem faszystowskiej wymowy tego fragmentu filmu). Ci wszyscy zakrawatowani warszawiacy, z teczkami w ręku lub pod pachą, ze słuchawkami w uszach lub na nich, wystukujący równy rytm obcasami przypominali tak bardzo produkt masowej kultury i efekt szkolnej standaryzacji. Za ową miejską maską skrywane były jednak jakieś prawdziwe historie, wspomnienia, odczucia, pragnienia, których nota bene dobrze byłoby posłuchać. Ten pozornie ujednolicony tłum, wciśnięty w jeden uniform − dla jednych przyciasny, dla innych zbyt obszerny − był w rzeczywistości zbiorowością osób samotnych. Ludzi, których miasto okradło z naturalności, zabrało odwagę bycia sobą, zmusiło do wcielenia się w kreację mieszkańca metropolii.
Nieustanne theatrum
I nie jest to przytyk pod adresem naszej stolicy. Takie jest każde miasto − swoją formą narzuca rytm i styl życia. Jest przestrzenią stworzoną do odgrywania nieustannego theatrum. Człowiek staje się tutaj mimowolnym aktorem. Sprzyja temu bycie stale wystawionym na publiczny widok − na ulicy, w urzędach, kościołach, szkołach, sklepach, instytucjach kultury, kawiarniach, bankach itd. Wszędzie jesteśmy obserwowani, dlatego gramy kogoś, kogo inni chcą widzieć. We wszystkich tych miejscach jesteśmy ciałem miejskim, odartym z indywidualności. By zachować więc równowagę pomiędzy ja publicznym a ja prawdziwym, dążymy do zamykania się, separowania, ukrywania przed wszystkowidzącym okiem miasta. Człowiek nie jest bowiem w stanie wytrzymać tego społecznego podglądactwa bez psychicznego wentylu bezpieczeństwa. Nie może cały czas grać i stroić się. Kiedyś musi wyjść na antrakt.
Totalna urbanizacja świata jest niemożliwa
Wbrew pozorom nawet sama miejska tkanka nie potrafi długo utrzymać swego decorum, dlatego im dalej od centrum, tym bardziej zachowuje się „jak chłop, który wracając do wsi rodzinnej, rozdziewa się po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniając się powoli, w miarę zbliżania się do wsi, w obdartusa wiejskiego” (Bruno Schulz Sklepy cynamonowe). Ta Schulzowska metafora uzmysławia, iż człowiek nie może nadać miejskiej formy całej ziemskiej przestrzeni, gdyż w rzeczywistości o wiele lepiej czuje się w krajobrazie naturalnym czy wiejskim, gdzie widnokrąg daje poczucie łączności nieba z ziemią, spraw doczesnych z wiecznymi, skończonego z nieskończonością. Totalną urbanizację świata uniemożliwia również sama natura rzeczy, które stale dążą do chaosu, podlegając zjawisku entropii. Wszelkie zaś porządkowanie materii ma ograniczony w przestrzeni i krótkotrwały sens.
Kumulacja i rozproszenie energii urbanistycznej
Miasto zbudowane jest zatem na podobieństwo skutków detonacji bomby. Największe zniszczenia są zawsze w miejscu eksplozji, im dalej od niego, tym skutki są łagodniejsze i coraz mniej zauważalne. Podobnie energia urbanistyczna niejako kumuluje się w centrum, śródmieściu i otaczających je dzielnicach i stopniowo zanika w miarę zbliżania się do przedmieść i obrzeży miasta, aż do całkowitego zaniknięcia w przestrzeni pozamiejskiej. Odnosi się wręcz wrażenie, że jedynie na tyle wystarczyło potencjału urbanisty, by zorganizować jako taki porządek śródmiejski. Im bliżej opłotków bowiem, tym większa dowolność, a rolę planisty przejmuje przyroda. Taki stan rzeczy sugeruje także zmęczenie samej tkanki miejskiej własną gęstością i intensywnością. Wymusza to na niej pewne rozluźnienie na obrzeżach, pomagające jej nie stracić swej tożsamości jak ów schulzowski chłop, który, chcąc pozostać sobą, gdy tylko nie musiał już utrzymywać się w roli miejskiego gościa, czym prędzej zrzucił odświętne ubranie i powrócił do tego, kim był naprawdę.
Człowiek nie jest więc w swej istocie homo urbanus. W raju nie było ulic, domów, płotów, planów, map. Była natura ze swoją wolnością i nieokiełznaniem, dlatego człowiek jest o wiele bardziej homo naturalis. Z tego też powodu właśnie w środowisku przyrodniczym odzyskuje utraconą w mieście równowagę psychiczną, powraca do samego siebie i równocześnie otwiera się na innych, odkrywa na nowo wspólnotę ludzi, którą metropolia zamieniła w anonimowy i osamotniony tłum.
Topografia, która rozpala wyobraźnię
Cechą miasta jest także to, że wciąga ono w „labirynt obcych mieszkań, ganków, niespodzianych wyjść na obce podwórza” (Sklepy…). Pociągnięci tajemnicą i urokiem tych zakamarków możemy łatwo zapomnieć o celu naszej wędrówki. Porywa nas topografia, której zawiłości, zwłaszcza gdy poznajemy ją po raz pierwszy, wydają się nam podobne do meandrów ludzkiej psychiki, dlatego pełni ekscytacji dajemy się ponieść nogom, podobnie jak w myślach puszczamy wodze fantazji. Zresztą sam Zygmunt Freud uważał, że miasto jest obrazem ludzkiej psyche, a odkrywanie jego historii przypomina zstępowanie do podświadomości i rekonstruowanie zapisanych w niej wspomnień i przeżyć.
Miasto zbudowane na podobieństwo labiryntu lubi zwodzić, mylić, dostarczać wciąż nowych schematów przestrzennych, chociaż rozum i pamięć wydają się podpowiadać inne, pewne, wyćwiczone, oswojone obrazy. Nocą w „(…) półświetle zwielokrotniają się, plączą i wymieniają jedne z drugimi ulice. Otwierają się w głębi miasta (…) ulice podwójne, ulice sobowtóry, ulice kłamliwe i zwodne. Oczarowana i zmylona wyobraźnia wytwarza złudne plany miasta, rzekomo dawno znane i wiadome, w których te ulice mają swoje miejsce i nazwę, a noc w niewyczerpanej swej płodności nie ma nic lepszego do roboty, jak dostarczać wciąż nowych i urojonych konfiguracji” (Sklepy…).
Płodność nocy
Może z tego powodu metropolie ożywają wieczorem i tętnią życiem przez całą noc? Może ten właśnie czas jest najlepszy na doświadczenie miasta jako żywego organizmu? Może tłumy głównie młodych ludzi, które płyną przez katowickie centrum, szczególnie w letnie miesiące, przyciągane są i podniecane ową niewyczerpaną plennością uliczek, deptaków, alei, zaułków, przecznic, perspektyw, które otwierają i zamykają się, rodząc skojarzenia z erotycznymi doznaniami? Pamiętam zwłaszcza jeden taki wieczór, w który wydawało mi się, że do Katowic zjechała młodzież studencka i licealna z całego województwa. Wypełniali każdą wolną przestrzeń i pojawiali się znikąd, tworząc coś w rodzaju wspólnego ulicznego ciała.
Zupełnie inaczej funkcjonują małe miasteczka, które raczej wyciszają się wraz z nastaniem godzin nocnych. I jeśli młodzi i starsi też zasiadają tam w kawiarnianych niszach, by snuć długie rozmowy przy papierosowym dymku i lampce wina, to są to raczej imprezy zdecydowanie bardziej kameralne, a dzięki temu bardziej nastrojowe. Duże miasto, a metropolia szczególnie, jest głośne i jaskrawe, a przez to agresywne i prowokacyjne.
Zmienność miasta, która nie pozwala na zżycie się z nim
Przebiegłość miasta jako ożywionego tworu jest tak zmyślna, że potrafi ono zmylić nawet wieloletniego mieszkańca. Wystarczy remont przecznicy, wytyczenie objazdu, obejścia, ogrodzenie placu, wykopanie dołu, zburzenie domu, postawienie nowego obiektu, zmiana szyldu, by odebrać pewność ruchów, zaburzyć automatyzm wyboru właściwej ścieżki, zrodzić wątpliwości, wytrącić z przyzwyczajeń i schematów.
Odmienne jest doświadczenie mieszkańców wsi, którzy w najgłębszych ciemnościach rozpoznają elementy otoczenia i drogę do domu. Mylą się tylko wtedy, gdy są pijani. A i to nie zawsze. Wiele podobnych opisów można znaleźć w prozie Wiesława Myśliwskiego. Ta doskonała orientacja w przestrzeni wynika nade wszystko ze zżycia się człowieka z ziemią. Lektura powieści podwójnego laureata Nike pozwala wręcz wysnuć wniosek, że zrosnąć się można tylko z ziemią, naturą, czyli de facto wsią. W mieście jedynie mieszka się, co sugeruje zresztą już sama nazwa.
Owszem, można je pokochać, przyzwyczaić do niego, ale jego immanentną cechą jest ewolucja, fluktuacja, metamorfoza, a zatem nigdy nie będzie nam dane żyć w tym samym mieście. Trwając w nim, jesteśmy skazani na ciągłe zmiany otoczenia, a jakże często i adresu, choć fizycznie tkwimy w tej samej kamienicy czy willi. Przez metropolie i miasteczka stale przechodzą pochody historii, przejeżdżają urbanistyczne walce, wgryzają się w ich tkankę sklepikarze, bankowcy, fryzjerzy, restauratorzy, reklamodawcy, którzy zmieniają wystrój ulic, fasad i witryn.
Pomiędzy przyzwyczajeniem a obcością
Ta permanentna ruchliwość, symbolicznie wyobrażana przez nomen omen ruch uliczny, nie pozwala na takie zżycie się, jakie jest możliwe w przypadku wsi. Zagnieżdżenie się w miejscu wymaga bowiem jego stałości, trwałości pewnych cech. Sam proces zadomawiania się petryfikuje w nas pierwotne wrażenie, krajobraz pierwszy, a skoro ten może w jednej chwili zostać zdeformowany administracyjną decyzją, to trudno mówić o prawdziwym oswojeniu. Będzie to zawsze balansowanie na krawędzi, pomiędzy przyzwyczajeniem a obcością.
Jeśli ktoś mimo wszystko twierdzi, że przywiązał się do miasta, to w rzeczywistości nieświadomie komunikuje, że zżył się z krajobrazem pierwotnym, który wywołał w nim uczucie silnie łączące go z określonym miejscem. I ten właśnie pierwszy obraz, jaki zapisał się na kliszy jego serca, będzie całe życie wywoływał w nim tęsknotę. Ale czy zdoła go odnaleźć na mapie po latach, gdy znikną ulice młodości, zasypane zostaną place zabaw, zabetonowane skwery i zapanuje nowa moda?
Wielkomiejski pozór
Cechą własną miasta jest także fasadowość, sztuczność, udawanie, imitacja. Doskonale zaobserwował to Bruno Schulz w Sklepach cynamonowych: „(…) cała sceneria wydaje się chwilami fotografią z ilustrowanej gazety, tak szare, tak płaskie są domy, ludzie i pojazdy. Ta rzeczywistość jest cienka jak papier i wszystkimi szparami zdradza swą imitatywność. Chwilami ma się wrażenie, że tylko na małym skrawku przed nami układa się wszystko przykładnie w ten pointowany obraz bulwaru wielkomiejskiego, gdy tymczasem już na bokach rozwiązuje się i rozprzęga ta zaimprowizowana maskarada i, niezdolna wytrwać w swej roli, rozpada się za nami w gips i pakuły (…)”.
Owa iluzoryczność i tandetność powstaje za naszym udziałem i przyzwoleniem. Zgadzamy się na wielkomiejski pozór, bo uważamy go butnie za cywilizacyjne osiągnięcie. „(…) stać nas (…) na prawdziwą wielkomiejską rozpustę” (Sklepy…). Jest to rozpusta na pokaz dla sąsiadów. Niech wiedzą, że nas stać! Jest też w niej coś z budowania mitu mieszczańskiego stylu życia, zresztą niezwykle dwulicowego.
Papier mâché
Inną kwestią jest, iż wypada, aby miasto było nowoczesne, a nawet rozpasane w swym modernizmie. Gdy nie jest w stanie wytworzyć tego efektu w sposób autentyczny i naturalny, produkuje imitację, papier mâché, fotomontaż z wycinków skradzionych z gazet ilustrujących inne miasta. Nie wiem dlaczego, ale takie wrażenie robią na mnie Katowice, a dokładniej ich centrum, które obecnie przypomina jakiś żartobliwy kolaż Wisławy Szymborskiej. Wyczuwa się wszakże desperację planistów i władz, by utworzyć światową metropolię. Jednak nie tylko nie czuje się tutaj atmosfery żadnego z zachodnioeuropejskich miast, ale brakuje nawet dynamiki i rozmachu Poznania czy Warszawy. Oczywiście ktoś może być odmiennego zdania, jednak z gustami się nie dyskutuje. A to, co mamy teraz, nie trafia w mój gust.
Stać się zakładnikiem miasta
Na koniec warto jeszcze wspomnieć o często niedostrzeganym niebezpieczeństwie, jakie drzemie w samej istocie miasta. Otóż stopniowo i niepostrzeżenie może ono zadżumiać, czyli separować od świata pozamiejskiego, od myślenia innego niż mieszczańskie, może zbudować mur, za którym staniemy się zakładnikami, jak bohaterowie powieści Alberta Camusa (Dżuma) czy Joségo Saramago (Miasto ślepców). A pewności, że wyleczymy się z tego chorobliwego stanu, nie ma żadnej. Dżuma bowiem nigdy nie umiera i nie znika!