Bardziej niż Anioły niebo
autorka: Ula KasperekCzasami życie wyrywa najbardziej trwałe kartki z zeszytu, stawia je w pionie na wietrze i czeka, aż czas zerwie z nich wszystkie litery. Taka mała rozgrywka między życiem a losem, pomijającym walkę między trwaniem a przemijaniem.
Trwać należy wiernie w miłości. I tylko w niej, bez względu na to czy jest zła, czy dobra;
Kolorowa, bura, szara, codzienna, jednolita. Tylko w takim maleńkim procencie – nawet, jeśli jest z pozoru stracona, ma szansę odbić się od dna.
Ja z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że zrezygnowałem z miłości. Wcale nie dlatego, że w pewnym momencie po prostu mi się nie chciało, że ona ugotowała naszą miłość z kolejnym obiadem albo pomyliłem namiętność z miłością.
Nie. Ja po prostu wybrałem. Wykorzystałem własny syndrom dumy i wiedzy o tym „co będzie lepsze” i zniknąłem;
Tak jak w którymś momencie, schodzone buty chowa się do pudła i odkłada na półkę, bo mają za sobą milion i jedną wędrówkę za dużo, i następnej by po prostu nie przetrzymały, tak ja schowałem całe moje przywiązanie.
Jeden powie, że to najokrutniejszy sposób jaki zna, drugi, że rozumie i poklepie przyjacielsko po plecach, a trzeci nie powie nic. Bo czy można tak po prostu ocenić, zamknąć w statystykach i potem porównać kto i jak radzi sobie z miłością własnego życia?
Nie, jestem pewien, że nie. A to wszystko z bardzo prostego powodu – bo nikt nigdy nie będzie na moim miejscu, tak jak i ja nigdy nie będę na jego. Nie mam prawa segmentować, oceniać, burzyć i stawiać hipotez, jeśli tak naprawdę, to tylko ta dana osoba, wie.
Ale to nie znaczy, że nie pragnę. Że nie tęsknię, że jestem takim tylko oto skurwysynem, wypranym z czucia i emocji. I że tak łatwo, tak bardzo łatwo przyszło mi wepchnięcie tych schodzonych butów na półkę. I co najważniejsze: nie żałuję.
Gdy czasem idę ulicą i przypominam sobie to, co mnie ominęło i ominie, z czego jawnie zrezygnowałem, mam ochotę rzucić się z najbliższego mostu;
Trzasnąć głową w mur, usiąść na zimnych kafelkach i zapłakać z własnej bezsilności wobec losu. Bo w tym jednym, jedynym przypadku Bóg, jeśli w ogóle istnieje, dał mi najcięższy kamień, jaki tylko mógł znaleźć w zasięgu swojej ręki, tak, żebym mógł go nosić, żyjąc oddychając, ale nie zapominając o tym, że Jest. Taka mała, ironiczna niespodzianka wprost z niebios.
Czasami przyjeżdżam pod jej dom stoję ukryty tak, żeby mnie nie spostrzegła, dowoli mogę napatrzeć się na jej śliczną twarz, na ten ukochany giętki ruch ręki, kiedy odgarnia włosy z ramienia. Ona nigdy się nie dowie, dlaczego po trzech latach mojego własnego odejścia ciągle przyjeżdżam pod jej dom i daję sobie tylko takie milimetry szczęścia, jak zepsuty ćpun na dworcu centralnym w samym środku Berlina, brudną i zużytą strzykawką…
Zdarza mi się zapomnieć i ruszyć paroma krokami wprost do bramy;
W ostatniej chwili zdejmuję rękę z dzwonka, zawracam do samochodu i – jak to mówi Kielar – życie toczy się dalej. Z moim lub bez mojego udziału.
Z moim żalem do świata, moim pękniętym sercem, ale ciągle do przodu.
Tak, jakby los przymykał tylko jedno oko, a drugim obserwował z zaciekawieniem, w którym momencie kamień na moich plecach przeważy szalę.
Jestem najpospolitszym tchórzem, jaki chodzi po tej ziemi. Czasami jestem z tego z dumny, bo przecież podjąłem słuszną decyzję. Dlaczego drugi człowiek ma być uwiązany przez jakieś zobowiązania, przez obietnicę… Co z tego, że kocham, jeśli nie mogę nic dać?
Moją miłością bym jej nie nakarmił, nie zapewnił bezpieczeństwa, opieki;
Moją miłością mogłem ją tylko otulić do snu, i podsunąć talerz z ciepłą zupą, gdy wracała z pracy. Co mi po zapewnieniach, po słowach wyszeptywanych w rękaw mojego swetra, że te wydarzenia nic nie zmieniają, jeśli ja naprawdę wiem jak wiele zmieniły.
Ukochanej osobie można przychylić nieba, podarować obraz Salvadora Dali, ale nigdy nie przywiązywać, nawet słowami na pudełku zapałek: „ Niedługo wracam do domu, Kochanie”.
Pewnych rzeczy, choć bym chciał, nie można cofnąć, tak po prostu musi być;
Nawet, jeśli nie zgadza się z tym całe moje jestestwo. Mój wyjazd to miała być taka właśnie mała rzecz, kartka wyrwana z kalendarza, nic nieznaczących parę miesięcy za marną granicą, gdzie miałem pełnić rolę tłumacza. Irak, wtedy mniej groźny dla cywilów, nie przerażał mnie tak bardzo, jak opieszała komunikacja – moje listy do niej docierały z tygodniowymi opóźnieniami, zabierane przez zaprzyjaźnionych dziennikarzy, dla których wiadomości z pierwszej linii oporu były najciekawszym niusem dnia.
Im zagłębialiśmy się dalej, powoli odsuwając się od bezpiecznych nieostrzeliwanych jeszcze wtedy granic, moje listy wracały do mnie z rozerwanymi kopertami, czasami z plamami krwi; Po dwóch miesiącach, zaniechałem prób kontaktu. Jakiekolwiek paczki, czy depesze były regularnie sprawdzane, rozrywane, nie było możliwości przemycenia nawet paru słów
w obawie przed wybuchem buntu. Już wtedy żałowałem, że nie zdążyłem i może nie zdążę jej powiedzieć tych paru najważniejszych słów, tak na wypadek gdyby mnie rozstrzelano z tymi wszystkimi ludźmi na środku ulicy, tylko dlatego, że nie pokłoniłem się ich Allachowi.
Dwudziestego marca o godzinie szesnastej czterdzieści pięć, gdy cofaliśmy się do wschodniej granicy miasta, na tyle naszego pochodu wybuchła mina.
Żołnierz, z którym rozmawiałem jeszcze ówczesnego ranka, był rozerwany na kawałki, jego mundur, a dokładnie to, co z niego zostało mimo późnego popołudnia dosłownie parowało na piasku. W prawej kieszeni na piersi było schowane zgniecione pudełko od zapałek, zakrwawione od połowy i zalewające słowa pisane bardzo zblakłym czarnym atramentem:
„Niedługo wracam do domu, Kochanie”. Pamiętam, że schowałem to pudełko do mojej prawej kieszeni na piersi. Gdy go zabierali obiecałem mu, że oddam Jej to.
Tygodnie wlokły się potwornie, granice wciąż pozostawały zamknięte, a ja zaczynałem coraz bardziej rozumieć, na czym polega przekleństwo przeżycia tutaj; Bo nawet, jeśli przeżyję, nierozerwany przez minę, ani niezastrzeżony przez Irakijczyka w amerykańskich adidasach, to nigdy nie będę już tym Michałem, jakiego znał świat. Ani jakiego sam znałem.
Nie mógłbym już się śmiać, wiedząc, że gdzieś w Azji giną ludzie, rozerwani w jednej sekundzie, którzy mieli przed pięcioma minutami nadzieję na szybki powrót. Bo to przecież, nie jest ich wojna, oni tylko posłusznie wykonują rozkazy własnych dowódców, mając absolutnie gdzieś kraj, który jest im kompletnie obcy.
Wtedy miałem jeszcze nadzieję, że powrót do własnej ojczyzny, która zawsze po prostu była, którą ktoś tam kiedyś wywalczył, i za to trzeba tego kogoś właśnie szanować, dałaby mi to wszystko, co daje uratowanym żołnierzom szczęśliwy powrót do domu;
I z czasem, chociaż w jednej małej cząstce, znowu byłbym dwudziestosiedmioletnim zakochanym mężczyzną, który po przeżyciu kawałka piekła na ziemi, wreszcie trafia do obiecanego raju. Wtedy nawet to oddanie małego zakrwawionego kartonika, z tymi cholernie piekącymi słowami, nie ciążyłyby tak bardzo, bo po tej ostatniej przebytej drodze, na takim moim ostatnim postoju, na mecie czekałaby Ona.
I przy Niej żadne wojny tego świata, żadne blizny, nawet to bolące oczekiwanie, nie miałyby absolutnie żadnego znaczenia, bo przecież wróciłbym do domu.
Piętnastego kwietnia został otwarty ogień na wszelakich cywilów.
Strzelano do wszystkich, którzy nasuwali się pod lufę karabinu, wysadzano domy, ulice, przetrzepywano każdy zakamarek w poszukiwaniu afgańskich psów, jak nazywali ludzi, którzy buntowali się przeciw reżimowi i wiecznej otwartej wojnie.
Jedni próbowali chronić się w sąsiednich miastach Irbilu, Karbaly, inni próbowali przedostać się przez granice, w obu przypadkach nieudane próby kończyły się rozstrzelaniem.
Mój powrót oddalał się z każdym dniem, kontrakt miałem podpisany do końca kwietnia, tak, by na początku maja być już w domu, gdy dwudziestego kwietnia idąc przez piaszczyste wydmy, mina rozerwała mi nogę. Przestałem wówczas wierzyć, że jakikolwiek powrót nieważne czy do Niej, czy do normalnego życia, nigdy nie będzie możliwy.
Najpierw był polowy szpital, dokąd zabierano uchodźców, rannych żołnierzy, a potem powrót do kraju. Najpierw mijały dni wypełnione pustym gapieniem się w sufit, rytualnymi pytaniami pielęgniarek i lekarzy, a potem tygodnie. Długie ciągnące się tygodnie.
Tak, jakbym czekał na cud albo na uszczypnięcie w ramię i słowa: „Hej, to był tylko koszmarny sen”, ale przebudzenie nie nadchodziło.
Nie odezwałem się ani słowem, nie napisałem nawet jednego małego listu, jednej małej kartki. Gdy pytali, czy mają kogoś zawiadomić, odpowiadałem za każdym razem przecząco.
Może dlatego, że ja już wtedy właśnie w tym szpitalu, z kroplówką w jednej ręce i z morfiną w krwi, postanowiłem. Tak cholernie, po męsku wybrałem. Wiedziałem, że będzie pytała, że będzie dzwoniła do Tomasza, i w końcu dowie się.
Nie, ja nie potrafiłem Jej powiedzieć tego osobiście. Nie chciałem, żeby oglądała mnie tutaj takiego, chciałem, żeby zapamiętała mnie tylko takim, jakim byłem, zanim przegrałem sam ze sobą Jej i swoje życie.
Dziś, gdy czasami budzę się w nocy i przypominam sobie ten huk, to ogłuszenie i pierwszą moją myśl, że obok mnie wybuchła bomba, która pozrywała mi bębenki słuchowe, nie potrafię już zasnąć. Wstaję, nalewam koniaku i piję do dna. Jeden, drugi…, przy trzecim kieliszku na ogół udaje mi się opanować torsje i dreszcze, przestaję trząść się jak epileptyk, otwieram na całą szerokość okno bez względu na porę roku i uspokajam się.
Taki mały nawrót choroby, który jest we mnie. Chwilowe przypomnienie o tym, że trzeba wziąć swoją porcję znieczulenia, bo inaczej będzie tylko gorzej.
Wyszedłem ze szpitala dokładnie szóstego maja.
Pamiętam ten dzień, bardzo dobrze: słońce świeciło wyjątkowo mocno, a na niebie nie było ani jednej ciemnej chmury. Pomyślałem wówczas, że Bóg kpi sobie ze mnie w najlepsze, zrywając boki ze śmiechu. Tomasz odwiózł mnie do starego mieszkania, w którym czekał już na mnie mój pies. Tylko przed nim, gdy Tomasz wyszedł, mogłem uklęknąć i rozpłakać się.
Gdy po paru tygodniach przysłano mi wszystkie rzeczy, zniszczone i podarte, a wraz z nimi w prawej kieszeni koszuli lekko zmięte pudełeczko, jeszcze tego samego wieczoru, o kulach poprosiłem Tomasza, żeby zawiózł mnie do Poznania. Adres zdobyłem bez żadnych problemów w Instytucie, którym pracowała, podając się za najbliższą rodzinę narzeczonego, który zginął na froncie. Potem już nigdy nie zapomniałem wyrazu Jej oczu i jednego pieprzonego pytania: „Czy bardzo cierpiał?”. Ten marny, osmolony, zakrwawiony kartonik trzymała w rękach, jak najświętszą relikwię. Taką właśnie Ją zapamiętałem.
Jako kobietę, która nie rozpacza po stracie narzeczonego, tylko umiera od środka, powoli, stopniowo, rozpada się na maleńkie cząstki i nawet gdyby świadomość, serce, dusza, rozum nie chciały pojąć, że jego już nie ma i że nie będzie już nigdy – na tym małym zgniecionym pudełku po zapałkach mieści się wyryta obietnica oczekiwania Jej po drugiej stronie.
Ludzka psychika złożona jest tak, że potrzebuje namiętnie i trwale kochać kogoś.
Nawet, jeśli ta miłość jest zabierana przez wojnę, przez śmierć, przez drugiego człowieka albo umiera śmiercią naturalną, jest tak cholernie potrzebna, bo tylko wtedy oddychanie staje się prawdziwym oddechem, a nie łapaniem w płuca powietrza.
Może, gdybym wtedy przełamał się i przyjechał, powiedział, jak bardzo kocham, dzisiaj nie okupowalibyśmy tego oboje. Klamka zapadła w momencie, kiedy zobaczyłem, że ja sam ze sobą nie potrafię dać sobie rady, że każda najprostsza czynność wykonywana przeze mnie sypie mi się z rąk, wyjście po zakupy graniczy z cudem, a samodzielne ubranie w ogóle nie wchodziło w grę. I gdzie w tym wszystkim tkwi wola, siła, chęci, by zatrzymać ukochaną istotę? Z pewnością ktoś inny, zdałby się na nią, dałby sobie pomóc. Ale nie ja. To ja miałem dawać oparcie, bezpieczeństwo i siłę. Nie Ona.
Złamałem się tylko jeden raz. Jeden pieprzony raz, w ciągu trzech lat. Nie wytrzymałem, musiałem usłyszeć Jej głos, chociaż na krótką chwilę; Teraz, gdy tęsknię bardziej niż na co dzień, odtwarzam sobie ten moment jak sekretarka nagraną wiadomość:
„Michał, dlaczego?… Błagam, odpowiedz mi…. DLACZEGO?….”.
I tylko moja jedna, jedyna odpowiedź.
Pragnąłem, żeby wierzyła, że ją kiedyś odnajdę, jeśli nawet nie w tej rzeczywistości, to w jakiejkolwiek innej, bez tych wydarzeń, bez wyborów. Wtedy też jeden, jedyny raz wyciągnąłem z szuflady pistolet i przyłożyłem sobie do skroni.
Policzyłem do dziesięciu i nie umiałem nacisnąć spustu. Nawet nie potrafiłem strzelić sobie w głowę, nie potrafiłem odebrać sobie tego swojego zasmrodzonego życia.
Dziś tak naprawdę nie wiem, kim jestem; Mojego życia nie można nazwać ani wegetacją, ani trwaniem. Rośliną też nie jestem. A to, że moja psychika nie będzie już nigdy zlepkiem tego, czym była, co to ma za znaczenie? Nie czuję się też bohaterem, bo niby w którym momencie? Wróciłem, ale mój powrót równoznaczny jest, był i będzie ze śmiercią tych wszystkich rozstrzelanych na moich oczach ludzi. Żyjąc i nie żyjąc tutaj jednocześnie, wegetując, wszystko i tak sprowadza się do jednego: małego misterium ludzkiego mózgu. Funkcjonuję, oddycham, prawie chodzę, jem, śpię.
Ot, cała zagadka człowieka, który wrócił z poligonu.
Jednak tak naprawdę zginąłem już, kiedy pierwszy raz zobaczyłem śmierć człowieka i gdy położyłem rękę na jego sercu. A potem wstałem, otrzepałem spodnie i poszedłem dalej.
Ciągle z tą ręką na jego martwym sercu.
Kiedyś myślałem, zaraz po moim powrocie, że ten strach przez zamkniętymi pomieszczeniami, przed szybkimi ulicami i ludźmi, którzy niechcący szturchną cię na ulicy, minie. Po paru tygodniach, może miesiącach, ale minie.
Najmniej boli rozczarowanie, kiedy przygotowujemy się na nie, kiedy wiemy, że tak będzie i tylko gdzieś tam podświadomie daję sobie wciąż niewielką część nadziei na odmianę losu.
Czasami myślę o tych wszystkich książkach, które mieliśmy razem przeczytać, o tej muzyce, o nowej płycie, którą miała kupić i poczekać na mnie z jej przesłuchaniem;
O tych wszystkich wieczorach, nocach i dniach. O kolorze Jej swetra przewieszonego przez moje ramię, czy o smaku malin wyjadanych łapczywie z papierowego woreczka na Krakowskim Przedmieściu. Tak, jak w tym tekście Jacka Cygana: „Zamykam oczy i jesteś ” w każdym meblu tego domu, w każdym jego dźwięku.
Za jedną rzecz jestem cholernie wdzięczny losowi: za możliwość kochania i możliwość tęsknoty, nawet jeśli teraz okupuję to po tylu latach ciągle każdym fragmentem siebie. Niektórzy nie mieli możliwości nawet takiego kochania.
Jedyne czego pragnę, to wytłumaczyć Jej, że to, co zrobiłem było tylko i wyłącznie moim wyborem, a nie naszym wspólnym tak, jak nasze było życie. Nie mógłbym nigdy opisać Jej tego w żadnych słowach, dziś brakuje mi odwagi żeby wybrać numer, usłyszeć Jej „halo” i prosić o wybaczenie. Już nawet, nie chęć zrozumienia, bo tego nie zrozumie żaden człowiek, który tego nie przeżył, a tym bardziej Ona, tylko to wybaczenie pozwalające Jej zrozumieć, dlaczego nie zabrałem Jej ze sobą na pustynię, by z Nią kopać dla nas wspólną studnię.
Wybaczyła i zrozumiała nie moją decyzję za skreślone życie, tylko moją miłość do niej…
Tą trudną, upartą, egoistyczną miłość, która chciała ochronić Ją przede mną samym i przed piekłem następstw, jakie potoczyły się po moim powrocie.
Chciałbym usiąść z Nią przy stoliku, napić się kawy, potrzymać za rękę i wytłumaczyć. Tak, robię to bardzo często. Zamykam oczy i widzę nas w małej przytulnej kawiarence, Jej postać drobną, pochyloną i moje ręce na Jej twarzy. Mógłbym na kawałku zapałkowego opakowania powtórzyć Jej te same słowa, kiedy to złamałem się i zadzwoniłem: „Odnajdę Cię, Kochanie”, ale wtedy przewróciłbym do góry nogami wszystko to, co do tej pory ułożyła sobie, wyciągnąłbym te nieszczęsne pudło z najwyższej półki, odkurzył i przeszedł ostatnią trasę, przetrącając Jej kręgosłup emocjonalny po raz drugi.
Mój przyjaciel ma mnie za kompletnego idiotę. Uważa, że nawet jako kaleka potrzebny jestem Jej do życia, oddychania, do trwania, do budzenia i zasypiania przy niej, nawet, jeśli nieudolnie podawałbym Jej śniadanie do łóżka. Powinienem trwać.
To cholernie dobry i mądry człowiek, ale nigdy żadnej kobiety nie kochał bardziej niż anioły kochają niebo, potrafi przeprosić za spóźnienie, nigdy nie zapomni o rocznicy, zawsze kwiaty w walentynki i otwarte dni przed nią, gdy wchodzą razem do budynku, nigdy nie zdobyłby się na taki „szarmancki” gest i nie zrezygnował z życia. Jego zdaniem zrobiłem komuś piękny prezent i w którymś momencie, jako stary niedołężny paranoik, przypomnę sobie, co zrobiłem. Strzelę sobie wówczas z rozpaczy już na pewno w łeb.
Ma rację, cholerny stary Tomasz ma rację, ale myli się tylko w jednym.
Nigdy nie zapomnę, nawet, jeśli ona kiedyś stanie naprzeciw mnie na ulicy, popatrzy na mnie tymi zielonymi oczami i nie rozpozna, ja Jej nigdy nie zapomnę, nawet jako stary niedołężny paranoik będę zasypiał i budził się z Jej zdjęciem na sercu, nawet, kiedy będę umierał sam, na swoją własną pieprzoną prośbę.
Dzisiaj po raz ostatni zawiózł mnie pod jej dom.
Patrzyłem przez szybę samochodu na podjeżdżający samochód, z którego wysiada jakiś mężczyzna. Ona zbiega po schodach, całuje go w policzek i razem odchodzą wąskim chodniczkiem w dół ulicy.
Objął Ją w pasie, nachylił się, pocałował powieki…
Wziął torbę, a sweterek – Jej sweterek – przerzucił sobie przez ramię.