Proces - Katarzyna Bereta
Wiedział, że kiedyś nadejdzie ten dzień. Gdyby ktoś zapytał, czy czekał na niego, nie wiedziałby, co odpowiedzieć. Czuł podskórnie, że kata nie może ominąć i sąd, i kara. W snach jednak nie widział ani sędziego, ani ławników. Śniła mu się tylko publiczność. Od lat co noc kolejna osoba dosiadała się, więc było już całkiem tłoczno. Spojrzenia wszystkich przecinały skute dłonie oskarżonego.
Siebie zupełnie nie rozpoznawał. Skulona postać, z twarzą osłoniętą kolorowym arkuszem – pewnie jakimś reklamowym folderem wysyłkowego wydawnictwa – upodobniła się do drewnianego tła. Tkwił sztywno pomiędzy granatowymi uniformami strażników i słuchał zeznań kolejnych świadków.
Tym razem przesłuchiwano kolegów ze szkoły podstawowej i liceum. Nie pojmował zupełnie ich związku z jego dorosłym życiem i decyzjami podejmowanymi pod presją. Nie miał pewności, czy fakt szczenięcej znajomości z obecnym dyrektorem największego koncernu wydawniczego pogrąży go bez reszty, a może właśnie uratuje? W licealnej ławce siedział z późniejszą poczytną powieściopisarką – czy odwdzięczy się za odrabianie za nią zadań z matematyki, czy też zemści za podkładanie szpilek na krześle?
Na sali rozpoznał również ulubioną profesorkę, u której zbierał piątki za odwagę formułowania samodzielnych sądów o literaturze. Usłyszał w pamięci jej miękki głos, gdy pochyliła się nad nim podczas matury i szepnęła: „Nie zdradź mnie, Tadziu! Oczekuję wyjątkowej pracy”. Teraz siedziała smutna, z przygaszonym wzrokiem, który niegdyś płonął na jego widok, i miętosiła nerwowo jedwabną chusteczkę. „Potępiała czy usprawiedliwiała go w duchu? Dawniej wybaczała największym szkolnym łobuzom”.
Przez moment zdawało mu się nawet, że dostrzega w tłumie swojego promotora – wybitnego specjalistę sztuki interpretacji, u którego pisał rozprawę o Norwidzie. Jednak nie, to nie mógł być on. Dostał wylewu na wieść o zawodowym wyborze dokonanym przez ulubionego studenta. Teraz leży pewnie w gabinecie, otoczony książkami, którym – zamiast kobiecie – oddał serce. Seminaria prowadzi, korzystając z pomocy wieloletniej gosposi i przyjaciółki rodziny – pani Gabrysi. A tak, prowadzi, bo nie umiałby żyć bez nauki, choć ma już blisko osiemdziesiąt lat.
Tymczasem na sali powstał szum. Wyraźnie słyszy, jak ludzie szepczą coś pod nosem. Nie, nie rozmawiają ze sobą. To jest zakazane. Każdy siedzi posłusznie nieruchomo i patrzy niczym zahipnotyzowany na jego skute kajdankami dłonie. „Co oni mówią? Co powtarzają jak mantrę, a może różaniec? To się staje nie do zniesienia. Co za udręczenie: słyszeć pomruk, którego sensu nie da się wyłapać. To już lepiej nic nie słyszeć! Lepiej stracić słuch, zanim zaczną przemawiać świadkowie”. Jednak żadna siła z tego czy tamtego świata, dobra czy zła nie posłucha dzisiaj jego prośby. Cały okrąg ziemski i niebieski zamarł w bezruchu w oczekiwaniu na słowa.
Te – zamiast paść z jakiejś mównicy, miejsca specjalnie wydzielonego – zaczynają się sypać z głębi sali. Najpierw podobne do ledwo dostrzegalnego, ale uwierającego w bucie piasku. Potem zamieniają się w wyskakujący spod kół roweru żwir, który nieopatrznie uderza przechodnia w rękę. W końcu przybierają rozmiar kamyków do puszczania kaczek; zdarzało się takim wybić szybę lub nabić koledze guza. Gdy osiągają wielkość pięściaków, których rysunki widywał w podręczniku prehistorii, zaczyna czuć na skroniach gęste krople potu. O porównaniach biblijnych nawet nie wypada mu myśleć. „Więc to tak ma wyglądać sąd nad katem? Ukamienowanie w majestacie prawa”?
Wolałby się już obudzić. Przecież to tylko sen, nie prawdziwy proces. Lecz tej nocy zaplanowano zeznania kolegów i koleżanek ze szkolnej ławy, a plan musi być wykonany. Któż to wie lepiej niż on?!
Ktoś z drugiego rzędu sypnął właśnie piaskiem:
- Tadek już jako dziesięciolatek odcinał się od rówieśników. Pamiętam, jak cały dzień spędził zamknięty w piwnicy, w której podobno pracował nad jakimś wynalazkiem. Potem się okazało, że cała ta historia to jeden wielki pic, bo on po prostu nie chciał z nami grać w klipę. Siedział więc w piwnicznym półmroku i wilgoci i przebierał mamine jabłka, oddzielając zepsute od dobrych. Gdy mu się skończyła robota przy sortowaniu, zabrał się za polerowanie roweru taty. Byle nie wyjść do nas - piskliwy głos otyłego mężczyzny wchodził w coraz wyższe rejestry, aż zabrakło mu tchu. Wtedy opadł bezsilnie na ławkę, ocierając przy tym spoconą łysinę.
„Kto to w ogóle był? Może Antek z sąsiedztwa, co chodził do równoległej klasy? I kto, do licha!, dobierał tych świadków? Toż te wspomnienia nie mają żadnego związku ze sprawą”! Im dalej brnął w rozważaniach, tym bardziej czuł się zdezorientowany: czy pytania kotłujące się w jego głowie są wymysłem Morfeusza czy może dręczą go w rzeczywistości? Cała ta sądowo-senna inscenizacja zaczynała go powoli irytować. „Kogo teraz powołają? Sprzątaczkę? A może woźnego, który zezna, że jako siedmiolatek do szkoły wchodził zawsze tylnym wejściem, a po lekcjach czekał, aż cała szkolna brać opuści budynek? A papuga ani drgnie. Nawet fałdy togi pozostają w pozycji nadanej im podczas siadania. Nic nie notuje. O nic nie pyta. Czy on jeszcze żyje”?
Tymczasem z końca sali ktoś sypał już żwirem:
- Tadeo był w sumie dobrym kumplem, choć na fajki nie chciał pożyczyć. W sumie to nie wiem, co on był taki zasadniczy. Nie pił, nie palił, na dziewczyny w sumie też z nami nie chodził. Ale jak przyszło co do czego, to napisał zadanie, zrobił ściągę na kartkówkę... W sumie to nie wiem, co by tu jeszcze powiedzieć.
Tym razem rozpoznał bezbłędnie wielokrotnego repetenta – Andrzeja, który dołączył do zespołu w siódmej klasie. Miał wówczas piętnaście lat i opinię chuligana. Nie przejmował się nauką i ocenami z zachowania, dlatego z biedą ukończył podstawówkę na samych trójach. Potem próbował sił w zawodówce, ale nie pasowało mu wczesne wstawanie na praktykę w piekarni, więc zajął się „własnym biznesem”. Pod tym szumnym określeniem kryły się jakieś czarne interesy z półświatkiem, który według oficjalnych źródeł nie istniał. System, z natury doskonały, nie generował bowiem działalności przestępczej. „Pewnie z tego powodu pozwalają mu w ogóle przemawiać na tej sali w charakterze świadka. Gdyby było tak jak w zgniłym kapitalizmie, byłby teraz oskarżonym za handel narkotykami albo inne brudy. Co za ironia losu”?!
Nie mógł jednak pozwolić sobie na dalsze roztrząsanie kwestii z pogranicza prawa, gdyż spod okna poleciała w jego stronę kaczka:
- Tadeuszek był niepoprawnym marzycielem – szczebiotała kobieta po sześćdziesiątce z mocnym makijażem, wyostrzającym brzydotę jej rysów. - Ilekroć zwracałam się do niego z prośbą o podejście do tablicy, tylekroć dostrzegałam jego zakłopotanie spowodowane wyrwaniem ze świata wyobraźni. Pytałam wówczas: „Tadeczku drogi, powiedz nam, o czym to myśli tym razem nasz wielki filozof? O locie w kosmos czy może nagrodzie Nobla”? – zachichotała nerwowo, wprawiając nagromadzone zapasy tłuszczu w ruch falowy. – „Bo wiesz, nas dzisiaj tutaj interesuje rachunek prawdopodobieństwa. Może zatem policzymy, jaką masz szansę na realizację swych marzeń”?
Tak, nie było cienia wątpliwości: głos należał do matematyczki z liceum. „Boże, gdzie podziała się jej nienaganna figura!? Wredny charakter przetrwał, a nawet spotęgował się, ale dawna sylwetka osy pozostała już tylko wspomnieniem”. Teraz siedziała przed nim osoba przypominająca tucznika. No, cóż, sam nie przywodził na myśl dawnego licealisty: chudego, wysokiego chłopaka z krostami na twarzy i włosami do ramion. Dziś siedział na sali zgarbiony, łysy człowieczek w okularach o grubych szkłach, pokasłujący od czasu do czasu i wstydliwie zasłaniający się co rusz kolorowym folderem, zabranym naprędce z wczorajszej poczty. Dawny kłujący w oczy przecinek stał się niezauważalnym w tłumie znakiem zapytania.
Jakże chciał w tej chwili zerwać się z ławy oskarżonych i wykrzyczeć im w twarz, że sami mają krew na rękach, bo bez nich byłby innym człowiekiem. „Bez ich obojętności podawanej mu, gdy potrzebował wsparcia i uwagi, bez złośliwych uśmieszków i kąśliwych słów, wytykania filozoficznych zainteresowań i literackich ambicji byłby dzisiaj… Kim”? No, właśnie: kim byłby Tadeusz K.? Jak potoczyłaby się jego kariera zawodowa? Czy ukończyłby polską, a może angielską, francuską albo niemiecką filologię? Byłby jeszcze jednym tłumaczem Szekspira, Moliera, Goethego. „Żadnej odpowiedzialności za nadinterpretację, co najwyżej za pomyłkę w przekładzie, a ta jest łatwiejsza do wybaczenia. W końcu to nie tylko obcy język, ale i kultura, mentalność, realia, doświadczenia, więc omyłka jest nieunikniona. Na karb inności można byłoby zrzucić wszystkie wydawnicze nakazy i zakazy, a tak”… A tak siedział w tej chwili wciśnięty pomiędzy spoconych strażników, snuł dywagacje, za które mógłby otrzymać nie jeden, a kilka wyroków, słuchał retrospekcji kolegów i nauczycieli, które ci układali z pieczołowicie przechowywanych w zakamarkach pamięci wspomnień. Właśnie kolejny szykował się do rzucenia tym razem kamienia wielkości pięściaka.
Z pierwszego rzędu odezwał się cichy, spokojny i pewny swych racji głos:
- Pan Tadeusz był dobrym uczniem. Na świadectwach zawsze piątki, czwórki. Trójkę miał tylko z gimnastyki, na którą, jak mi się zdaje, nie lubił uczęszczać. Wielokrotnie widywałem go na szkolnym korytarzu z książką w ręce, zaczytanego, zapisującego coś z pasją na fiszkach wkładanych pomiędzy kartki. Myślałem wówczas, że ma zacięcie pisarskie lub naukowe i szkoda by było, gdyby poszedł w ślady ojca. Wszyscy znaliśmy tragiczną historię pana K., który od lat gorszył młodzież swoją pijacką i awanturniczą postawą. Kiedy jego syn, obecny tu oskarżony, był w maturalnej klasie, pan K. powiesił się na strychu kamienicy. Po tym incydencie Tadeusz rzucił się w wir intensywnego kształcenia. Stale przesiadywał w szkolnej bibliotece. Nieraz widziałem go również w miejskiej czytelni. Czasami specjalnie wchodziłem do bibliotecznego gabinetu, by podejrzeć, jakie lektury pasjonują tego młodego człowieka. Wypytywałem też naszą bibliotekarkę – świętej pamięci panią Gertrudę – co najczęściej wypożycza Tadeusz. Wszystko wskazywało na to, że zamierza pójść na filologię, byłem więc o niego spokojny…
Dalszego ciągu zeznań już nie słyszał. Zasępił się nad dobrą opinią, jaką wystawił mu dyrektor liceum – przedwojenny profesor biologii, którego szkolna społeczność szanowała za nienaganne maniery, ciekawie prowadzone lekcje i umiejętność omijania mielizn systemu. „Musiał być atrakcyjny dla władz, bo dobrze znał teorie Darwina, którymi podczas wizytacji okraszał swoje wystąpienia. Dzięki temu i wilk był syty, i owca cała. Oni dostawali, czego chcieli, on – nie zdradzał samego siebie i nas. Wszyscy byli uśmiechnięci i odprężeni. Co jednak skłoniło człowieka o tak nieskazitelnym charakterze, nieposzlakowanej opinii, autorytet naukowy i moralny do obrony zaprzańca, zdrajcy, kacyka, niegdyś dobrze zapowiadającego się magistra naszej polskiej filologii, który skończył jako jej rzeźnik i sztukator”? Słowa zdumienia przebiegały coraz szybciej po szlakach umysłu, którymi dotąd krążyły jedynie krytyczne zdania, potępiające sądy i wyroki. Ich efektem były złamane kariery, przetrzymywane latami w magazynach powieści, niekończące się przesłuchania pisarzy, na których padł cień jego cenzorskiego spojrzenia. I cięcia, cięcia, cięcia.
Przesuwały się teraz przed jego oczami linijki wyrwanych z korzeniami dialogów, bez których fabuła straciła swoje walory, ale zrealizowała zaplanowane cele. Widział wrzucone do gabinetowego kosza kartki z akapitami, które mogły uratować komuś życie, jednak o wiele bardziej prawdopodobne było, że zamordują system. Słyszał oskarżycielskie głosy postaci, które nakazał usunąć z obawy przed ich drobnomieszczaństwem oraz bohaterów, których wepchnął na piedestał rzekomo proletariackich oczekiwań. Rozgorączkowaną wyobraźnią zobaczył pochód piór, długopisów, ołówków i maszyn do pisania, które skandowały: „Precz! Precz z cenzorem! Pociąć, pociąć go”!
Czuł, że osuwa się pod ławę, a głosy w sali wirują nad nim niczym sępy głodne jego truchła. Strażnicy nie pozwolili mu jednak utracić przytomności, którą i tak nie dysponował podczas snu. Podciągali go z powrotem na siedzenie, oklepując przy tym jego blade policzki. Świadkowie domagali się, by przyspieszyć przesłuchania, bo jeszcze śmierć uprzedzi sąd i Tadeusz wymknie się sprawiedliwości. Matematyczka, nie wiedzieć skąd, wyjęła ogromny, drewniany cyrkiel, którym zaczęła rysować w powietrzu koła. Złowieszcze okręgi powiększały się, aż objęły całą salę. Antek z drwiącym uśmiechem zajadał zepsute jabłko, a Andrzej przyglądał się badawczo zza kłębów tytoniowego dymu. Jedynie profesor próbował podejść i szepnąć coś oskarżonemu na ucho, ale wzburzona gawiedź odcięła mu dostęp. Nagle dostrzegł w tym tumulcie, że z każdej niemal kieszeni wystają nożyczki. „Skąd oni je wzięli? Musieli z nimi wejść na rozprawę. Ktoś wydał tej nocy pozwolenie na złamanie przepisów ochronnych. Dobrze, zatem! Już rozumie! Da im, czego chcą! Niech nasycą się widokiem obcinanych dłoni, które niegdyś szatkowały literaturę! Może i oni byliby inni, gdyby przeczytali to, co on. Gdyby nie zakrył przed nimi prawdziwego piękna, a rzucił pod stopy brzydotę, niczym żebrakowi bezwartościowe resztki”?!
Gdy tak bredził w malignie i wymachiwał przed twarzami strażników reumatycznymi palcami, nagle uświadomił sobie, że nie może się z tego koszmaru przebudzić. Poczuł intensywny zapach przepoconych uniformów i papierosów palonych przez Andrzeja, ostrą woń niemytych dawno ciał i środków konserwujących drewniane wyposażenie pomieszczenia. W ramiona kłuły paznokcie strażników, którzy w tej chwili próbowali unieruchomić go. Na języku czuł smak krwi. „Pewnie ugryzł się niechcący ze zdenerwowania”. Nagle usłyszał donośny głos: „Proszę wstać! Sąd idzie”. Odruchowo podniósł głowę, by zobaczyć sędziego. Gdy ich spojrzenia spotkały się, Tadeusz zemdlał.
- O Boże, to przecież jego syn…! – zadrżała publiczność.
- Jego pierwsza rozprawa… - ktoś dodał szeptem.
***
- Tego można było się spodziewać…
- Ależ, droga pani, co też pani mówi! Spodziewać można się śmierci…
- A mnie się wydaje, że to wszystko było ukartowane…
- Wiecie, co wam powiem?
- ???
- Tak trzeba było już dawno! Ze wszystkimi!
- Ależ, drogi panie, co też pan wykrzykuje!? Niech się pan uspokoi! Wszystkim gwarantowana jest śmierć, prędzej czy później…
- Trzeba było zrobić z tym porządek raz na zawsze, mówię wam! Jak był na to jeszcze czas w…
- No tak, tego można było się spodziewać, że będziecie niezadowoleni. Ludzi nie da się od dawna usatysfakcjonować. Ja myślę, że stracili umiejętność cieszenia się czymkolwiek. Wiecznie tylko…
- Bla, bla, bla… Jakby się stara telewizja odezwała albo radio. Skończ pani z tymi opiniami psu na buty! Ludzie niezadowoleni! A z czego się tu cieszyć?!...
- Ja czuję się uspokojona wyrokiem.
- Uspokojona?! To znaczy, że pani ma także wyrzuty sumienia w związku z tą sprawą…? Może i panią należałoby…?
- Tylko bez takich insynuacji! Widzi pan, że dama. Na-u-czy-ciel-ka! Należy się chyba jakiś szacunek, no nie?
- Pan to umiesz rozróżnić komu się należy, a komu nie! Sprytny pan i rentgena masz chyba w oczach! Tak pan spojrzy i już wie: temu całuję rączki, a temu w mordę. Ciekawe gdzieś się pan tego nauczył? Na czyich plecach?
- No, no, no! Tylko bez takich! Ja mam czyste sumienie. Niczego mi nie udowodnicie!
- I znowu te kłótnie o nic! Komu to wróci spokojny sen? Było, minęło. Nie oskarżajmy się bezpodstawnie!
- Pani łatwo mówić. Pani ma przedwojenne papiery. A my?
- Co my? Jacy my?! Czy ja mam coś wspólnego z panem?!
- Albo ja?
- No właśnie! Niech każdy odpowiada sam za siebie! A najlepiej… niech każdy zamilknie. I szlus.
- Zamilknąć się nie da. Zbyt wiele się wydarzyło. Dlatego powiedziałam, że ten wyrok mnie uspokoił. Odebrał mi na jakiś czas chęć wykrzyczenia bólu, który noszę w sobie.
- ???
- Nie rozumiecie, o czym mówię? Wszyscy jesteśmy dziećmi Jednego Człowieka. Czy nam się to podoba, czy nie. I nie ważna jest metryka. Jednych urodził i wykarmił, innym podtruwał jedzenie podawane przez prawdziwych rodziców…
- Chłopaki, ona ma chyba gorączkę. Bredzi! Może by znachora wezwać?
- Znachora! Widać, że wsiowy z pana. Le-ka-rza!
- Ależ, drogi panie, niech pan już przestanie poprawiać i oceniać! Wszyscy wiedzą, o co chodzi! Przecież my Polacy, jak tu stoimy…! I nie ważne skąd!
- Nie byłbym taki pewny, czy naprawdę nieważne to pochodzenie…! Teraz każdy chciałby, żeby było nie-waż-ne. A kiedyś każdy chciał być potomkiem chłopa albo…
- Drogi panie, pan masz predyspozycje na polityka. Może by pan startował w wyborach? Poprzemy, pomożemy, a potem zobaczymy, jaki z pana prawdomówny czyściciel i obrońca praworządności!
- Ooo, no właśnie! Pomożemy i zobaczymy!
- Już to obiecywaliście, że tacy zgodni jesteście? Pomożemy, pomożemy… Chórem to pewnie wykrzykiwaliście…?
- Nie! Tego już nie zniosę, żeby mi taki młokos w życiorys zaglądał i wypominał coś, czego sam nie pamięta!
- Pamięta, pamięta… Bardzo dobrze pamięta! I Dziady, i Dejmka, i Józefa C., i Władysława G. i Edwarda G., i całą resztę. Mam dalej wymieniać…?!
- Panowie, cicho, sza! On wychodzi!
- Jaki znowu On?
- Aaa, widzę… Jakiś taki blady czy szary? Co oni mu zrobili?!
- Pan nie wie? Stare metody. „Pan tu podpisze, a my pana wypuścimy. Tymczasowo. Proszę się regularnie stawiać na rozmowy”.
- Jak słowo daję, pan nie wie, co plecie! Te czasy już odeszły! Raz na zawsze!
- Dobrze mówi! Odeszły. A może panu trzeba to przesylabizować? Pan tak lubi sylabizowanie! Ha, ha, ha…
- Gówno wiecie…!
- Tylko nie gówno…, mamlasie…!
- Drogi panie, szkoda nerwów na takiego…
- A ja myślę, że pan ma rację. Nic nie odeszło! Teraz dopiero się zacznie, panowie! Dopiero się zacznie…
- ???