Wieża - Ahsan Ridha Hassan
Autorka recenzji: Iza Budzyńska
W zbiorze Wieża znajdziemy tajemniczą budowlę istniejącą na granicy rzeczywistości i szaleństwa, która nagle wyrosła w ogrodzie młodego małżeństwa; współczesnego nekromantę, zdającego sobie sprawę, że ślady pozostawione w Internecie nie podlegają naturalnym prawom rozkładu; demona likantropii, nawiedzającego stolicę Śląska; proces rodem z powieści Franza Kafki prowadzony przez przerażające istoty, a nawet ducha Romana Polańskiego.[1]
Gdybym miała zgadywać na podstawie okładkowej noty, tytułowa wieża naprowadziłaby mnie na trop popularnych w młodzieżowej literaturze motywów, gdy bohaterowie odnajdują przejścia między światami, a w tym drugim, fantastycznym, okazuje się, że mają do odegrania kluczową rolę w dziejach. Z kolei sama groza jako debiut kojarzyć się może z popularnym ostatnio wśród młodych autorów gore. Tymczasem po kilkunastu stronach odniosłam wrażenie, że zbiór opowiadań Ridhy Hassana okazuje się zaskakująco dojrzały.
Po obserwowanej przez kilka pierwszych stron sielance tak słodkiej, że aż ocierającej się o sztuczność dialogów, z udziałem Moniki i Michała – młodego małżeństwa w nowo zakupionym domu – dostajemy kawałek życia zdecydowanie nie idylliczny, a przy tym zdający się całkiem (niestety, wzdycham jako idealistka wierząca, że problemy da się rozwiązywać dobrą wolą i rozmowami aż do osiągnięcia kompromisu, który obie strony są w stanie przyjąć) realistyczny. Przez większą część tytułowego opowiadania, śledzimy pogłębiający się kryzys – pracę od rana do nocy, by spłacać raty kredytu, konflikt z ojcem Moniki, nie akceptującym Michała – którego zresztą ten również nie zamierza udawać, że darzy sympatią i szacunkiem – potężną kłótnię, od której wszystko już zmierza po równi pochyłej. Współczujemy bohaterowi w relacji z żoną, wychowaną przez bogatego tatusia, okazującej się pełną pretensji i zawiedzionych oczekiwań, potrafiącej zadać cios tam, gdzie boi najbardziej. Z drugiej strony i Michał nie jest jednak ideałem, zdarzają się momenty, gdy budzi niema obrzydzenie. Gdyby bohaterowie „Księgi Jesiennych Demonów” Grzędowicza byli młodsi i przyszli na świat o dekadę później – myślę, że ich życie mogłoby wyglądać właśnie tak jak Michała i Moniki. Mamy też, poza warstwą obyczajową, tę nadprzyrodzoną. Michał, niespełniony pisarz, widzi rzeczy, których nie ma. Tytułowa wieża, wyrastająca w ogrodzie wymarzonego domu, przywędrowała za nim z innego nieszczęśliwego momentu życia. Cóż, jeśli już przyjmiemy za pewnik, że to więcej niż majaki, takie rzeczy mogą skończyć się albo bardzo dobrze – albo bardzo źle. Co warto jeszcze odnotować, świetnie grają na poziomie emocjonalnym fragmenty napisane z perspektywy… kota.
Po zdecydowanie najlepiej dopracowanym konstrukcyjnie opowiadaniu tytułowym, dostajemy kolejne cztery historie, z bohaterami również na wskroś współczesnymi, zanurzonymi w problemach biskim czytelnikom drugiej dekady XXI wieku. Autor wykorzystuje je trochę jako tło czy preteksty, choć niekiedy okazują się też kluczowe dla fabuły. Tak jest w opowiadaniu „Pożerany 4.0.”, którego główny bohater to nastoletni Mateusz – zwany przez wszystkich za wyjątkiem rodziny Oskarem. Historia okazuje się czymś pomiędzy opowieścią z dreszczykiem a internetowo-społecznościowym moralitetem. Podobnie jak w poprzednim utworze, tutaj motywy horroru są stonowane, majaczące na horyzoncie, a większą część zajmuje opis codziennego życia nastolatka. W którym następuje zwrot akcji, gdy wplątuje się on w kilka, dramatycznych ze swojej perspektywy, sytuacji, a jednocześnie dostaje okazje wybrnięcia ze wszystkiego – dzięki załatwionej przez dwójkę szkolnych cwaniaczków nie całkiem legalnej pracy. Udanie oddany jest klimat „miejscówki” w parku (kto takiej nie miał lub też nie zazdrościł tym, którzy są tacy fajni, mają glany lub hiphopowe bluzy, swoje ekipy i plenerowe miejscówki, gdzie dzielą się muzyką i piją pierwsze piwo?). Nieźle też pokazane jest pewne wyalienowanie Oskara oraz odbierane przez nastolatka jako wielkie traumy, a w rzeczywistości zupełnie drobne i nieistotne, zdarzenia z życia szkolnego i rodzinnego. Tych zresztą może się wydawać za dużo. O ile czytelnicy „męczący się” w liceum właśnie teraz, mogą zaśmiewać się lub współczuć przy każdej opisanej lekcji i rozmowie, o tyle z perspektywy kilku lat uznać jednak można, że wystarczyłoby tę część ograniczyć do trzech-czterech scen, które nakreśliłyby pozycję i punkt widzenia głównego bohatera. Pewne zastrzeżenia można mieć też co do sposobu prowadzenia narracji. Nie mamy tu zdecydowanie do czynienia z narratorem wszechwiedzącym, jednak trudno stwierdzić jednoznacznie, czy opisując świat z perspektywy Oskara, narrator siedzi w jego głowie, czy też towarzyszy mu trochę z dystansu. Jeśli nieświadomie przyjmiemy, za sprawą zdań w trzeciej osobie, jednak opcję drugą, to parę rzeczy będzie nam zgrzytać. Chociażby fakt, iż naprawdę nastolatek przeciętnego wzrostu raczej nie sięga do lady zaledwie nosem, nawet jeśli to ekskluzywny sklep jubilerski (hej, niskie kobiety mogą kupować drogie kolczyki, a Oskar jest zapewne wyższy od Salmy Hayek, Evy Longorii czy Giian Anderson), czy moment, kiedy podniesienie bliźniaków za uszy pół metra w górę nie tylko jest możliwe, ale też nie powoduje żadnych obrażeń (rękę można wyrwać ze stawu, gdy się na niej wisi, a co dopiero by było z uchem…). Z jednej strony te fragmenty wskazują, że świat widziany oczami Oskara jest odbity w krzywym zwierciadle. Z drugiej, na tle realistycznego, opisującego zdarzenia rzeczywiste, choć z subiektywnej perspektywy, spojrzenia na codzienność bohaterów tego zbioru, mogą czytelnika wybić z rytmu. A tego, jak wiadomo, budując nastrój lepiej unikać.
Tak samo jak jednych zachwycić, innych znużyć mogą sceny z życia Oskara, podobnie rzecz ma się z Oliwierem z opowiadania „Robaczywy Księżyc”. Praca młodego mężczyzny, właściciela agencji multimedialnej, nawet w pewien sposób mająca znaczenie dla fabuły, opisana jest też dosyć szeroko. Zażegnywanie kryzysów wizerunkowych, zlecanie zdalnie działań copywriterom i „szepczącym”, strategie, teksty, media społecznościowe i fora – jedni przeczytają może z zainteresowaniem, będąc akurat na jakimś etapie i po którejś stronie działań w reklamowo-medialnej branży, innych zaciekawi, bo nie wiedzieli, że opinie na forach i blogach mogą być „kupione”, ale też pewnie dla części czytelników opisy mogą okazać się zbyt obszerne i nużące, podobnie jak wyjątki z lekcji w liceum Oskara. W kwestio do samej fabuły – jest to dosyć klasyczna historyjka z dreszczykiem, osadzona w XXI-wiecznym sztafażu.
Przed nami jeszcze dwa opowiadania. „Doppelgänger” – historia życia człowieka, który nie może uwolnić się od wiszącego jak złowrogi cień nad jego życiorysem… Romana Polańskiego. Oto Romek Polańczyk postanawia kręcić filmy. Ilekroć jednak wpada na pomysł wart realizacji, okazuje się, że dokładnie taki sam obraz nakręcił już Roman Polański. Niczym mentalny bliźniak znany reżyser wyprzedza go w ten sposób za każdym razem, coraz więcej też bohater opowiadania zauważa analogii w życiorysach na gruncie prywatnym. Prowadzi to sfrustrowanego Romka, tego, który urodził się i zaczął tworzyć kilka lat później, do głębokiej frustracji na skraju psychicznej wytrzymałości… Opowieść, relacjonowana w rozmowie z kolegą z dawnych lat, klimatem zdaje się przypominać prozę Stefana Grabińskiego. W jakiś sposób to podobny typ trudnej do uchwycenia, ale nie odstępującej narratora i czytelnika grozy, stopniowo narastającej aż do nieuniknionego finału. Odniesienia biograficzne są dobrze przemyślane i przygotowane, a moją ulubioną perełką jest gra słów: „ Po spotkaniu z Romkiem czuję się jak w matni”. W zamykającym zbiór „Sądnym Dniu” poznajemy rysownika satyrycznego, Andrzeja. Typa raczej niezbyt sympatycznego, takiego podstarzałego polskiego macho. Pewnego ranka zaczynają dziać się dziwne rzeczy – nikt ze znajomych i współpracowników nie pamięta, kim słynny rysownik jest, natomiast równolegle toczy się proces kogoś, czyj życiorys zdaje się niepokojąco podobny do losów Andrzeja…
Jedynie w ostatnim, najkrótszym z opowiadań można dopatrzeć się podobieństwa do krótkich form Neila Gaimana – bowiem brytyjskiego autora przywołuje wydawnictwo, obwieszając , że to „Obiecujący debiut na miarę Neila Gaimana!”. Aby Ahsan Ridha Hassan miał Gaimanowi, w Polsce znanemu bardziej z powieści niż opowiadań, dorównać, brakuje mu jednak na razie tego, aby wykreowane światy zapadały w pamięć, podobnie bohaterowie, u Brytyjczyka niezapomniani często dzięki swoim dziwactwom. Niewątpliwie jest to jednak debiut obiecujący.
Przyznam, że po ubiegłorocznej wpadce wydawnictwa Novae Res, szczególnie na uwadze miałam stronę językową. O ile nie ma tu rażących błędów ortograficznych jak w „Pamiętniku Diabła”, czy nawet mniej oczywistych interpunkcyjnych, o tyle jednak brak doświadczenia, czy też uważności, korektorów i redaktorów widać jednak w kilku potknięciach. Bohaterowie wylewają ciasto na omleta zamiast na omlet, a odkładają na bok pilot miast pilota. Notorycznie ubierają bluzy, kurtki i fartuchy, co, pomimo że używane dosyć powszechnie, nie jest jednak wyrażeniem poprawnym i ujść jeszcze by mogło w wypowiedzi postaci, jednak u trzecioosobowego narratora nie daje się usprawiedliwić.
Jeśli miałabym wskazać, co mnie w zbiorze irytuje, poza tymi paroma zgrzytami językowymi oraz wspomnianymi wyżej fragmentami, które część czytelników uznać może za zbędne dłużyzny – wskazałabym pewną niekonsekwencję z stosowaniu nazw własnych i ich przeinaczeń. Raz pojawiają się prawdziwe marki wody źródlanej i kawy, w innym miejscu jest Kompania Kuflowa. O ile bloger Tygielek w „Robaczywym Księżycu” jest rzeczywiście zabawny, jeśli się wie o istnieniu blogera Kominka i można sobie wyobrazić, jakiego języka mógłby używać śląc maile do współpracujących z nim speców od mediów – o tyle Headbook zamiast Facebooka w „Pożeranym 4.0.” wydaje się zabiegiem całkowicie zbędnym, zwłaszcza, kiedy gdzie indziej pojawiają się autentyczne nazwy.
Skoro jednak już przy Facebooku jesteśmy: autorowi udaje się sprawnie wpleść nowoczesne technologie i media w swoje opowieści. Często wydaje się to kwestią problematyczną, kiedy akcja rozgrywa się w dzisiejszej rzeczywistości – z jednej strony, trudno znaleźć miejsce na wciśnięcie w ręce bohaterów smartfonów i laptopów, tak, żeby nie wyglądały na doklejone na siłę, dla szpanu, aby ich opisywanie nie spowalniało akcji, z drugiej całkowite ignorowanie ich istnienia byłoby dziś anachronizmem. Ridha Hassanowi udaje się odnaleźć w tej rzeczywistości znakomicie. Młodzi ludzie z jego opowiadań nie potrafiliby obejść się bez wirtualnej komunikacji. Nie jest ona jednak tu żadnym wstępem do cyberpunku, ani niebezpieczeństwem, ani drzwiami do świetlanej przyszłości. Jest po prostu elementem otoczenia, transparentnym narzędziem, dla nasto- i dwudziestoparolatków zupełnie oczywistym i naturalnym.
Podsumowując: poza paroma niedociągnięciami, które da się z pewnością zlikwidować za sprawą pisarskiego obycia i redaktorskiej stanowczości, jest to debiut wręcz zaskakująco udany. Chociaż jednocześnie trudno określić, do jakich grup czytelników, poza ludźmi takimi, jak ich bohaterowie – Monika i Michał, czy nastoletni Oskar – opowiadania mają szanse trafić. Może jasne stanie się to przy kolejnych utworach autora. A może wciąż będzie oscylował gdzieś na granicy nurtów i oczekiwań lub też podąży w stronę zupełnie innych fantastycznych gatunków. Na pewno jednak jego mocną stroną jest umiejętność budowania klimatu, a „Wieża” to przyjemna (o ile można użyć tego przymiotnika w odniesieniu do opowieści grozy), lekka w odbiorze, ale nie pozbawiona elokwencji lektura.