Hańba - J.M. Coetzee
Do Coetzee’ego nie można się po prostu przekonać, nie można go też zwyczajnie polubić. To jeden z tych pisarzy, którzy nie próbują grać na czytelniczych przyzwyczajeniach. Trudno na przykład w jego książkach o bohatera do identyfikacji, podziwiania, sympatyzowania. Bo choć wiemy, że każdemu z nas brakuje pierwiastka doskonałości, to chyba jednak nie zbliżamy się w stopniu negacji, nienawiści, cynizmu, zarozumialstwa do postaci ze świata południowo-afrykańskiego noblisty.
Był kiedyś film z podstarzałym Clarkiem Gable’em i niesamowitą, niemłodą już, Marilyn Monroe pod tytułem „Skłóceni z życiem”. Coetzee właśnie takich ludzi przedstawia w swojej literaturze. Na pozór i na początku jeszcze wszystko jakoś gra, by po chwili to wszystko rozsypać, wprowadzić winę, karę, bunt, upokorzenie, pożegnanie ostatnich wartości, czasem (rzadko) mozolne odzyskiwanie wiary w sens. Światopogląd Coetzee’ego-autora ukształtowało cierpienie, doświadczenie, czyli życie. Stracił żonę i syna. Widział prawdziwą moc i niemoc człowieka imperialnego i kolonialnego. Pewnie dlatego Beckett (temat jego doktoratu) okazał się pokrewnym artystą.
„Hańba” pozostaje najsłynniejszą powieścią pisarza; dziwi, że dopiero teraz sfilmowaną. A może właśnie nie dziwi, jeśli spojrzymy na bohatera i jego przygody. David przekroczył pięćdziesiątkę, ten próg męskiej nadziei, po przejściu którego zwykle nic już się zrobić nie da, można usprawiedliwiać wybory albo starać się naprawić to, co naprawić można. Nawiązać bliższą relację z dorosłą córką, pogodzić się z cieniem, gdy zaczyna zajmować coraz więcej przestrzeni. David na własne życzenie zostaje wyrzucony z pracy, za romans ze studentką. Zamieszkuje więc z córką Lucy, białą lesbijką otoczoną czarnymi robotnikami na półpustynnym odludziu. I nie wiadomo, kto tu rządzi. Ten podzielony biało-czarny świat ma piasek w herbie, płynność w hymnie, niebezpieczeństwo i trudną do zaakceptowania tajemnicę w naturze. Liczy się i emocja rasy, i realia władzy. Najmniej w tej rzeczywistości znaczy kultura.
We wznowionej u nas przy okazji filmu Steve’a Jacobsa „Hańbie” Coetzee nie daje złudzeń. Hańba dotyczy każdego z bohaterów. Czarnych mieszkańców tej niegdyś podbitej, dziś postapertheidowej ziemi, bo ciągle są niewolnikami, teraz instynktów: seksu i zemsty. Białych południowoafrykańczyków, bo nie potrafią, jak David, pozbyć się rojeń o wyższości albo wyjechać, jeśli czują, że to nie jest kraj dla starych ludzi („no country, this, for old men”). Najwięcej racji i siły autor przyznaje Lucy, która przynajmniej spogląda prawdzie w oczy, nie dopuszcza iluzji, buduje, mimo przeciwności. Na przekór ojcu, czyli światu, który już nie istnieje. Człowiek w takim świecie, zdaje się mówić Coetzee, to zdane na innych zwierzę, brudny pies wyczekujący zagrożenia zza zakrętu, gotowy do walki, gotowy na przegraną. Bo nie ma dokąd uciec przed światem, tak jak nie można się uwolnić od siebie samego.
Grzegorz Chojnowski