Niezbędnik ateisty - Piotr Szumlewicz
Bóg, którego nie ma...
Co chrześcijanka może powiedzieć ateiście? Że jest bezbożnym nihilistą, który niczego nie rozumie, bo zamiast jedynie słusznej duchowości i moralności – celebruje pustkę oraz brak zasad? Ale zamiast tego może też spróbować zrozumieć o co chodzi ateistom i dlaczego ich życie wbrew pozorom wcale nie jest płytkie czy pozbawione refleksji.
Przy czym sam tytuł książki Szumlewicza może wydawać się mylący. Niezbędnik ateisty nie jest bowiem żadnym zbiorem porad czy zasad dla ateistów, lecz cyklem 19 wywiadów ze znanymi ludźmi życia publicznego, którzy otwarcie przyznają się do swojej niewiary. W Polsce jednak, mimo deklarowanej wolności światopoglądowej, określenie siebie jako ateisty, wciąż wymaga nie lada odwagi. Bo też dominuje dyskurs w stylu, że tak naprawdę każdy z nas jest wierzący, tylko czasem droczy się z Bogiem, powątpiewa i szuka lub tak naprawdę wierzy inaczej. O tym, że ateiści nie istnieją w Polsce wspomina zresztą autor już we wstępie.
Moja percepcja ateizmu (a pisać będę z perspektywy osoby wierzącej w Boga) jeszcze kilka lat temu była dość prymitywna. Bycie ateistą oznaczało bowiem dla mnie tyle co wojnę z Bogiem, jakieś niepotrzebne odstępstwo i zagubienie bądź amoralność. Ta pierwsza kwestia wynika zapewne z całkowitej hegemonii jakie ma na sprawy duchowe katolicyzm, według którego kwestionowanie Istoty boskiej jest równe walce z nią, podczas gdy ateistom chodzi raczej o brak przekonania czy potrzeby odczuwania jej istnienia. Odstępstwo i zagubienie to z kolei elementy szeroko pojętej misji nawracania wszystkich tych zabłąkanych owieczek i synów marnotrawnych, o których rzekomo Kościół tak bardzo się troszczy. I w końcu, chyba najbardziej drażliwa sprawa amoralności. Kiedyś nie do pomyślenia była dla mnie inna etyka niż chrześcijańska, dlatego więc osoby, co się Boga nie boją, to byli równocześnie ci źli i rozwiąźli ludzie. Dziś jednak podziwiam ateistów za odwagę i wysiłek dobrego życia bez religii. I dochodzę do wniosku, że postępowanie ateusza, podobnie jak chrześcijanina, też w dużym uproszeniu zamyka się w Dekalogu, tyle że bez trzech pierwszych przykazań.
Co ciekawe, bardzo różnorodne spojrzenie na swoją niewiarę mają bohaterowie Szumlewicza. Tak więc, dla Agnieszki Graff ateizm jest otwarciem się na radykalną inność drugiego człowieka i przekonaniem, że ludzie są różni (...), tylko jedni wiedzą, że istnieje Bóg, a inni nie wiedzą, dla Grzegorza Napieralskiego (tak, tak, z nim również jest rozmowa) wiara lub jej brak to prywatna sprawa, ale prawo powinno być równe dla wszystkich, Renata Dancewicz wyzna, że nie wie skąd pojawił się u niej ateizm, ale jego śladów należy szukać w dzieciństwie, a Roman Kurkiewicz traktuje swoją postawę jako wyraz pewnego, politycznego stanowiska wobec dominacji i nadużyć Kościoła w Polsce.
Kościół instytucjonalny to bowiem temat, który łączy w krytycznej opinii wszystkich rozmówców. O ile mają oni odmienne poglądy na życie, moralność, politykę czy gospodarkę i w końcu na ateizm oraz duchowe doświadczenia – to złe postawy w kościele piętnują już zgodnie. Ponadto na każdym kroku podkreślają jak ważny jest rozdział religii od państwa i neutralna światopoglądowo przestrzeń publiczna. Sama natomiast do myśli sekularnej dojrzałam dopiero jako osoba mocno już dorosła, kiedy zdałam sobie sprawę, że ponoć dobry wpływ kościoła na polskie prawodawstwo może tak naprawdę uwierać innych. Postawienie się w cudzej skórze to jedno, a rozmowa z przyjacielem – drugie. Kiedy więc padło sformułowanie, że katolicy potrzebują władzy do legitymizacji swoich wartości, to aż mną wstrząsnęło. Wolałabym bowiem aby ludzie byli przekonani do wiary dzięki sile argumentów, a nie odgórnych nakazów. Poza tym mierzwią jeszcze te wszystkie komisje majątkowe (jakże sprzeczne z chrystusowym dystansem do dóbr materialnych), bezkarność duchownych, którzy nie podlegają prawu jak wszyscy (choćby w obrzydliwych czynach pedofilskich) czy w końcu betonowa hierarchia rugująca wszelkie niezależne myślenie również w swoich szeregach. Ma też rację Magdalena Środa pisząc: Można być wierzącym katolikiem, a mimo to domagać się państwa neutralnego światopoglądowo czy racjonalnych zachowań w sferze publicznej. Albowiem całe to krzyżowanie wspólnej przestrzeni nie tylko zwalnia z głębszej refleksji nad wyznawaną religią, ale i nieraz prowadzi do absurdów (dość wspomnieć słynną akcję z krzyżem lub próbę intronizacji Jezusa na Króla Polski).
Jednak to co sprawiło, że jestem tak krytyczna dla chrześcijańskich wartości – to kwestia praw reprodukcyjnych. Ten temat zaczyna bowiem szczególnie boleć, gdy człowiek dorasta i myśli o przyszłym życiu. I nie tyle mężczyzn, co kobiety, które wtłoczone w patriarchalny model często nie mają zbyt dużego wyboru. Dobrze pamiętam katechezę w liceum, gdy ksiądz mówił o powołaniach i między powołaniem do życia w rodzinie, a konsekrowanego wymienił jeszcze do życia w samotności. Odetchnęłam wówczas z ulgą, że nie muszę się spełniać w dwóch pierwszych rolach i jeszcze mieszczę się w jakiejś kategorii, za którą nie będę potępiona. Tyle, że sytuacja się zmienia, kiedy w życiu pojawia się partner, z którym według doktryny katolickiej należałoby założyć rodzinę i się rozmnażać. Przypomina mi się wówczas zabawna scena z Monty Pythona o katolickim i protestanckim domu, która na szczęście dzięki przyjacielowi nauczyła mnie dystansu do tych spraw. I trudno też tu się nie zgodzić z twierdzeniem Justyny Dąbrowskiej: że zaczynając od stosunku Kościoła do masturbacji, poprzez zakaz współżycia przed ślubem po zakaz używania środków antykoncepcyjnych czy korzystania z metody in vitro (...) Kościół nie akceptuje człowieka w swojej istocie (...) i to się bardzo kłóci z pojęciem miłości.
Ludzka egzystencja jest zaś bardziej skomplikowana niż chcą biskupi, bo można przecież kochać dzieci nie mając własnych, pomagać słabszym nie przez jałmużnę, lecz zmianę systemu, czy w końcu korzystać z życia nie zapominając przy tym o wartościach. Natomiast podstawą powinna być zawsze wolność od czynienia zła oraz miłość do Boga i bliźniego. W sprawach bardziej drażliwych jak odkrycia naukowe, przydałaby się natomiast czujna, lecz otwarta głowa. Jestem przekonana, że za kilka lub kilkanaście lat kościół jeszcze będzie przepraszał lekarzy za in vitro, tak jak został zmuszony oddać cześć wielkim astronomom sprzed wieków.
Wiem, że to nie jest typowa recenzja. Bo też poniekąd sprowokowana przez Dawida Kornagę, który zalecałby po lekturę Niezbędnika... sięgnęły właśnie osoby wierzące, okopujące się w swoich spetryfikowanych postawach. Wskutek tego poczułam się zatem wywołana do odpowiedzi. I choć daleko mi do kościelnych nakazów, nie zgadzam się z całą tą opresją wobec ciała i kobiet oraz boli mnie obłuda duchownych – to mimo wszystko potrzebuję Boga i wierzę w społeczny potencjał postawy Chrystusa. A ateiści? Jak dobrze, że są i żyją w luksusie zgody z samymi sobą.
Kamila Kasprzak