Koniec i co dalej? - Marcin Giżycki

Koniec i co dalej? Szkice o postmodernizmie, sztuce współczesnej i końcu wieku Marcina Giżyckiego to zbiór esejów zaskakująco aktualnych, choć minęło już dziewięć lat od ich wydania i kończy się pierwsza dekada XXI wieku, na który autor jeszcze oczekiwał, pisząc swoje teksty. Zarazem to tom historyczny, bo nieujmujący takich problemów, jak: wirtualna rzeczywistość gier komputerowych wprowadzająca stan simulacrum bodaj czwartego już stopnia, minimalizacja sprzętu elektronicznego stwarzająca możliwość zamknięcia „dzieła sztuki” w telefonie komórkowym, niebywały rozkwit designe’u ponownie podnoszący przedmioty codziennego użytku do rangi projektów artystycznych. Przede wszystkim zaś Giżycki pisał swoje wyśmienite szkice w dobie przed World Trade Center, które zachwiało dotychczasowym światem definicji wszystkich dziedzin od filozofii po teorię wojny. Ciekawa jestem, w jakich kategoriach autor rozpatrywałby nowojorską tragedię.

 

Ja ośmielam się stwierdzić, w świetle dowodów, które wbrew amerykańskim życzeniom przeciekają do świadomości opinii publicznej, że atak na wieże oraz Pentagon był niczym innym, jak performance’m przygotowanym i przeprowadzonym przez rząd Stanów Zjednoczonych, którego celem było zwrócenie uwagi świata na problem terroryzmu i stworzenie w ten sposób podstawy do słusznej zemsty i walki z nim. Oczywiście był to performance wyjątkowo okrutny, niesmaczny i godzący w podstawowe prawa człowieka. Obawiam się jednak poważnie, iż stworzyły mu pole do rozwoju co najmniej trzy poprzednie dekady, ze swoimi naukowymi i artystycznymi poszukiwaniami oraz politycznymi zawirowaniami, sukcesywnie zmierzającymi do totalnej destrukcji, stopienia w jedno wszystkich dziedzin sztuki, wymieszania wszelkich naukowych pojęć oraz zunifikowania w jedną, nieokreśloną magmę lewicy, prawicy i centrum. Człowiek u schyłku XX wieku stanął wobec końca możliwości estetycznych i etycznych, zdawało się, że już nic nowego nie można stworzyć, żadnej nowej gałęzi, techniki, odmiany, stylu. Nihil novi sub sole. I oto początek kolejnego stulecia, a zarazem millenium dał zatrważającą odpowiedź: można jeszcze rozwijać technologię, która może służyć militarnym i terrorystycznym celom rządów. I zaczęła się ogólnoświatowa nagonka, pod płaszczykiem której można było prowadzić dalsze doskonalenie technologiczne i logistyczne w Afganistanie, potem Iraku i wszędzie tam, gdzie znaleziono uzasadnienie mniej lub bardziej jasne.

 

Po World Trade Center nie istnieją już żadne ograniczenia etyczne, estetyczne, logiczne. Ramy były łamane oczywiście dużo wcześniej, gdy w latach osiemdziesiątych gwiazda porno – Annie Sprinkle – występowała jako artystka w apokaliptycznym spektaklu Prometheus Project, podczas którego „wykładała” anatomię masturbującym się na scenie mężczyznom i zgromadzonej publiczności, ucząc budowy kobiecych narządów intymnych na własnym ciele traktowanym jako pomoc naukowa. Granice estetyki były przekraczane przez Karen Finley, która nie wahała się załatwiać potrzeb fizjologicznych na scenie, obnażać się, będąc w ósmym miesiącu ciąży czy informować publiczności o fakcie używania przez nią w danej chwili tamponu. A to tylko przykładowe efekty procesu, który w nauce i sztuce toczy się od mniej więcej lat sześćdziesiątych, a w polityce i historii faktycznie od II wojny.

 

Momentem przełomowym było wyczerpanie się modernizmu, którego definicji Giżycki poszukuje w różnych źródłach – filozofii, krytyce, malarstwie, rzeźbie, architekturze, literaturze. Ostatecznie konstatuje, że nie chodzi o modernizm w rozumieniu młodopolskim, ale raczej kantowskim, oświeceniowym, który przyczynił się do oddzielenia sztuki od przedmiotów codziennego użytku, utorował jej drogę do samoistnej eksploracji w samej sobie, rozumowych poszukiwań nowych form, środków wyrazu, nowych technik, zwrócił w przyszłość, nakazując zerwanie z przeszłością wraz z jej klasycznymi stylami. Jako zaprzeczenie przeszłości i odkrywanie kolejnych możliwości w przyszłości powstał impresjonizm, kubizm, dadaizm, awangarda, surrealizm. W tak rozumianym modernizmie mieści się nawet socrealizm, dla którego przeszłość była zgnilizną, a liczyła się tylko świetlana, socjalistyczna przyszłość „nowego” człowieka, „nowej” sztuki, „nowego” społeczeństwa. Ale i ów ponoć niewyczerpany modernizm zaczął w końcu dogorywać. Artyści ponownie zaczęli stapiać sztukę z życiem i przedmiotami codziennego użytku. Zaczęli eksplorować przeszłość w poszukiwaniu tematów, konwencji, którym można by nadać nową formę, przetworzyć w niespotykany dotąd sposób lub wykorzystać na zasadzie cytatu. Tak zrodził się na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych postmodernizm.

 

Teoretycy i praktycy kłócą się zarówno o datę powstania, jak i o nazwiska pionierów. Jedni widzieliby w happeningu już postmodernizm, inni jeszcze późny modernizm. Walka toczy się także na polu definicji. Giżycki bardzo sprawnie i ciekawie przedstawia poszczególne stanowiska, bogato egzemplifikując je zarówno dziełami malarskimi, rzeźbiarskimi, filmowymi, telewizyjnymi, jak i performance’m. Z tego obfitego zestawu teoretycznych i praktycznych rozważań wyłania się kilka istotnych dla mnie cech szeroko pojmowanego „świata postmodernistycznego”. Przy czym pisząc „świat”, mam na myśli wszelką artystyczną, społeczną, polityczną i religijną działalność człowieka.

 

Po pierwsze to świat końca. Wyczerpały się możliwości eksploracji formy, materii, koloru, faktury, treści. Było już właściwie wszystko. Doszliśmy do muru ludzkich możliwości, za którym nie wiemy, co nas czeka. Zaczynamy więc wpadać w panikę i na siłę próbujemy go albo rozbić tym, co mamy pod ręką, albo z samego muru czynimy przedmiot podmiotowych działań i rozważań. Personifikujemy go, o ile nie deifikujemy. Jedno i drugie zachowanie prowadzi do przekonania, że właściwie wszystko może być sztuką, bo przecież nie wiadomo, co nią będzie za owym murem. W imię więc zdobywania nowych obszarów poznawczych możemy eksperymentować z czym się da i jak się da, nadając wszystkiemu znamiona dzieła sztuki, pracy naukowej, rozwoju społecznego. W tę konwencję wpisuje się chociażby współczesna poezja opisująca torsje, stany upojenia narkotycznego i alkoholowego, mieszająca przekleństwa z mistycyzmem, chwaląca się erotycznymi wyczynami podmiotu lirycznego (czytaj: autora?). Odnajdziemy na tej ścieżce także dokonania takich performerów, jak: Acconci (masturbował się w galerii), Stelarc (zawieszał się na wiele godzin na haczykach wbitych uprzednio w jego ciało), Pane (okaleczała sobie twarz i ręce, twierdząc, że ból temu towarzyszący ma działanie oczyszczające), czy Abramović i Ulay (policzkowali się nawzajem tak długo, aż opadali z sił).

 

Po drugie to epoka simulacrum. Niegdyś mówiło się o dwóch wymiarach jednej rzeczywistości: sacrum i profanum. Giżycki pisze, iż wg Baudrillarda  obecnie żyjemy w rzeczywistości sztucznie wykreowanej przez media i reklamę. Ona to zastąpiła dotychczasową sakralność i laickość życia. Żyjemy w stanie simulacrum, w którym wszystko jest atrapą, modelem, który wyprzedza realną rzeczywistość i ją całkowicie zastępuje tak, że człowiek już nie oddziela tych dwóch, a iluzja zdaje mu się być jedyną rzeczywistością (!). Skoro wszystko jest na niby, to eksperymentom nie może być końca, bo niczym nam nie grożą. Skoro wszystko wokół jest iluzją i skoro sztuka jest iluzją, naśladowaniem realności, to otaczające nas przedmioty, codzienne czynności, słowem cała proza życia staje się sztuką. I tak nastolatek rości sobie prawo do uznawania jego grafomańskich wierszyków za arcydzieła liryki. Wandal malujący świeżo pomalowany budynek oczekuje uznania jego prawa do autonomicznej ekspresji własnych przeżyć. Osoba, która publicznie obnaża swoje dewiacje seksualne, próbuje wmówić widzom, że są świadkami estetycznej rewolucji. Można by mnożyć podobne przykłady w nieskończoność. Pytanie: dokąd nas ta droga zaprowadzi? Czy kradzież i morderstwo staną się z czasem artystycznym aktem? Czy znajdą się naśladowcy Hitlera, którzy w imię tworzenia nowej odmiany performance’u będą uprawiali ludobójstwo?

 

Osobiście przeraża mnie postmodernistyczny świat z jego stanem simulacrum, w którym nie ma już niczego prawdziwego, trwałego i pewnego. Tak jakby dotychczasowe wartości, jak: rodzina, małżeństwo, miłość, kanon piękna, estetyka, etyka były nagle czymś brudnym, przestarzałym, niepasującym do epoki, co koniecznie trzeba zastąpić czymś nowym, jakąś bliżej nieokreśloną hybrydą. Przeraża mnie świat bez motyli, ziemniaków smażonych w ognisku, dotyku dłoni, bukietu róż od ukochanego, za to wypełniony sztucznymi instalacjami z nienaturalnych tworzyw, genitaliami wystającymi z każdej reklamy, zmechanizowaną i zwirtualizowaną rzeczywistością.

 

Uporczywe dążenie do obalenia starego i wprowadzenia nawet nie nowego, ale ponowoczesnego, przypomina mi opisaną przez Giżyckiego symboliczną manifestację „antygreenbergowską”, którą w 1966 roku przeprowadził John Latham. Akcja ta polegała na zbiorowym przeżuciu książki Clementa Geenberga Art And Culture, zawierającej jego modernistyczne koncepcje, a następnie na rozpuszczeniu wyplutej papki w kwasie solnym. W ten symboliczny sposób starano się zerwać z modernizmem i wejść w kolejny – postmodernistyczny – etap. Czy to jednak oznacza, iż sztuka ma odtąd polegać na przetrawianiu i wydalaniu dokonań poprzednich stylów? A dziełem będą ekskrementy tak powstałe? Czy rozwój ludzkości musi bezwzględnie dokonywać się odtąd poprzez destrukcję dotychczasowych osiągnięć? Do tej pory była to ewentualnie negacja, odwrócenie się plecami i pójście własną drogą. To wystarczyło, aby się rozwijać. Dziś trzeba efektownych fajerwerków, obrazów mistrzów puszczanych z dymem, rzeźb rozbijanych z hukiem i książek przerabianych na papier toaletowy.

 

Co jest podstawą takiego kształtu współczesnego świata? Osobiście uważam, że brak cierpliwości, nastawienie na szybki efekt, nieumiejętność terminowania, kultura sukcesu i brak mistrzów. Mało kto ślęczy wiele godzin dziennie nad opracowaniami naukowymi. Po co, gdy jest Wikipedia! Mało kto ćwiczy godzinami pasaże, studiuje anatomię czy pisze wprawki literackie. Po co, skoro efekt jest mierny lub żaden! Lepiej pokryć sprejem mur, pokręcić w tę i we w tę płytą albo posklejać wypowiedzi polityków w jakąś grafomańską papkę. Mało kto decyduje się na żmudne i wieloletnie terminowanie u mistrza, gdy można kupić papierek z wykształceniem i wkręcić się w jakąś instytucję, wkupić w czyjeś łaski, znaleźć „mentora”. Mało kto chce poznawać klasykę, skoro to nie prowadzi do sukcesu. Dziś liczy się show. A mistrzowie? Ostatni pracują na własny rachunek. Co będzie, gdy wymrą? Zabije nas kultura postmodernistyczna i nastąpi koniec. I co dalej? Zaczniemy od nowa, od antyku. Oby.

 

                                                                                                                     Katarzyna Bereta

                                                                                                               www.dobrastrona.pl.tl