Dziennik - Jerzy Pilch

Pilch Dziennik

Autor recenzji: Grzegorz Chojnowski

 Na „Dziennik” spojrzałem od razu z ciekawością i nadzieją, bo zawsze bardziej mnie przekonywała publicystyka Jerzego Pilcha niż powszechnie chwalone i nagradzane powieści. Pilch felietonista ma pałer, Pilch pisarz wydaje mi się cokolwiek na siłę. Pewnie jednak nie byłoby tego bez tamtego. Dowodem choćby legendarne pierwsze zdanie, o którym autor mawia, że to argument decydujący przy podejmowaniu czytelniczego trudu (niekiedy zmieniającego się w rozkosz): „W Wiśle jak Pan Bóg przykazał: minus czternaście stopni mrozu, plus czternaście centymetrów śniegu. Można powiedzieć: zatrważająca luterska równowaga”. Zaczyna się ten „Dziennik” w grudniu 2009, roku utraconej wiary, jak wyznaje Jerzy Pilch, przy okazji wymieniając inne straty („umarł Leszek Kołakowski”, „zgasła gwiazda Leo Beenhakkera”), ale i zyski, czyli ponowną lekturę Flauberta, Schulza, Tołstoja oraz poetycki come back Jana Polkowskiego. Niezmiennie od tysiącleci każda sytuacja i każdy czas przynosi straty i zyski, by w świecie panowała jako taka równowaga. Pamiętam edycję Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius sprzed dwóch lat, kiedy za książkę roku nominowani byli właśnie Polkowski wraz z m.in. Marcinem Świetlickim, który w młodości napisał swój słynny manifest „Do Jana Polkowskiego”, odsądzając poezję wielkich słów od czci i glorii. Po dekadach i jedna, i druga ­– poezja bolącego zęba oraz ta spod proporca czterdzieści i cztery – znalazła się w tym samym konkursie na równych prawach wyróżnienia. Przy czym, co może przypadkowe, może znaczące, ani Polkowski, ani Świetlicki na galę nie przyjechali. Dyskretny kod równowagi.


 To, na co Pilch zwraca uwagę w „Dzienniku” również pozostaje w przestrzeni pomiędzy, jest i oddalone od wielkich wydarzeń czy kulturowych monumentów, i prowadzi z nimi zaangażowany dialog. Kiedy się spojrzy na daty graniczne zapisków autora, koniec 2009 – listopad 2011, naturalną staje się pokusa, by otworzyć strony dotyczące kwietnia 2010. Dwa dni przed katastrofą smoleńską Jerzy Pilch analizuje „Sklepy cynamonowe”, potem milczy całe dziesięć dni. 18 kwietnia obszernie wspomina księdza generała Adama Pilcha, jedną z ofiar: „Nieraz dawałem wyraz przeświadczeniu, że prawdziwy ksiądz nie musi, a może nawet nie powinien, za dobrze znać się na Panu Bogu – musi i powinien znać się na ludziach”. Ewangelicka perspektywa autora często dochodzi w tej książce do głosu, podobnie jak wiślańska, małomiasteczkowa, w relacji do nadwiślańskiej stołecznej. Dystans jest dla „Dziennika” charakterystyczny, lecz dystans wiążący, nie chodzi o bezpieczny autsajderski ogląd rzeczywistości, a o szczere współodczuwanie. Pilch żyje (czy też szamocze się, jak sam to określa) tu i teraz, krytycznie, nie bez zrozumienia zjawiska opisując, czasem wzdychając do tam i wtedy. Wracając do siebie: „Katastrofa się zdarzyła? Prezydent zginął? Pozwolą państwo, że w takim razie powiem coś o sobie. Bez cienia ironii i zwłaszcza bez gombrowicziad”. Dostanie się zatem Rymkiewiczowi za wiersz „Do Jarosława Kaczyńskiego” (i nie tylko) oraz (co u Pilcha publicysty wartość stała) różnym artystom słowa (Joanna Bator czy Cormac McCarthy) za o jedną opinię za daleko, a także na przykład polskiej ekstraklasie piłkarskiej, zwanej tutaj „hańbą”. Najważniejsze jest jednak gadanie o sobie, przez siebie, do siebie nawet, w obecności innych i innych przywołujące.


 4 lipca 2010, dzień z Elżbietą Czyżewską i Agnieszką Osiecką: „Czy ja dałem radę powiedzieć Czyżewskiej, że w wieku dwunastu lat po wielokrotnym obejrzeniu Giuseppe w Warszawie, Żony dla Australijczyka i Domu bez okien (...) platonizm przestał mi wystarczać i jąłem szukać bliższego kontaktu?”. 5 sierpnia: „Nakładem Biura Literackiego ukazała się ciekawa książka o Tymoteuszu Karpowiczu – pozwolą państwo, że w związku z  tym rytualnie powiem coś od siebie”. Pilch przywołuje ogrom anegdot, historii z życia i z mediów, wyjątków z powieści i gazet, są one dla autora punktem wyjścia, przydrożnymi znakami w polemicznych wędrówkach, rozmowach, które odbywa z czytelnikiem (teksty stąd ukazywały się na bieżąco w „Przekroju”), ale przede wszystkim ze sobą. Jak przystało na użyty tu gatunek literacki, a może i ogólnoliteracką prawdę o tym, że pisze się dla samozaspokojenia i po to, by o sobie wiedzieć więcej. Zresztą, czy inaczej się żyje? Powie przecież Gombrowicz, cytowany przez Pilcha: „Człowiek powinien żyć najpierw dla siebie”. Tylko tak może być interesujący dla innych, zaznać jakiejś wersji szczęścia, stworzyć książkę, która stałaby się doświadczeniem zbiorowym. Ten dziennik taki jest.

                                                                                                 http://chojnowski.blogspot.com/