Życie Pi - Yann Martel
Autorka recenzji: Anna Nogaj
Pi jak pielgrzym
Yann Martel napisał rzecz fenomenalną. Na początku miałam mieszane odczucia, ale z biegiem fabuły, a szczególnie po znakomitej poincie, wszystko poukładało się w jedną ciekawą całość. Niektórzy narzekają na to, iż autor przedstawił sytuację nieprawdopodobną, przez co wszelkie próby podciągnięcia tekstu pod warstwę symboliczną i psychologiczną, nie mogą się udać. Ale czy tak jest na pewno. Przecież tu nie chodzi o to, czy fakt koegzystencji na jednej łodzi hinduskiego i groźnego tygrysa bengalskiego mógł mieć miejsce, ale o to jakie treści można wyłuskać z tego metaforycznego obrazka.
Przejdźmy więc do meritum. Na początku autor szkicuje tło powieści. Przedstawia szesnastoletniego Piscine Molitor Patela, zwanego Pi, oraz jego ciągłe problemy związane z tym dziwnym nazwiskiem, pochodzącym od nazwy francuskiego basenu. Jego młode życie to przede wszystkim ciągłe poszukiwanie Boga i sensu, który stara się odkryć w trzech religiach z jakimi przyszło mu się zetknąć. Wiary uczy się od boga Wisznu (hinduizm), miłość boską odkrywa w kościele katolickim, a spokój znajduje podczas modlitw w meczecie. Oprócz tropienia tychże kultur większość część czasu spędza w ogrodzie zoologicznym ojca, przyglądając się życiu różnych zwierząt, próbując zobaczyć w nich coś więcej niż tylko bezduszne stworzenia. Zżyty ze swoim indyjskim miastem i codziennym rytmem życia nagle zostaje wyrwany z tej błogiej egzystencji, gdyż rodzice powodowani konfliktami politycznymi i zbliżającym się niepokojem wynikającym przez zaistniałą sytuacje, decydują się wyjechać do Kanady. Ojciec zamyka zoo, zabiera część zwierząt i pakuje cały dobytek na potężny frachtowiec. Czekająca ich długa droga przez Ocean Spokojny kończy się jednak niebawem dramatycznym wydarzeniem – podczas burzy statek tonie i nikt oprócz Pi nie uchodzi z życiem. Chłopiec traci wszystko. Przerażony znajduje się na małej szalupie wraz z tygrysem, zebrą, orangutanem i hieną. Krzykiem rozpaczy żegna rodziców i brata, a następny dzień przynosi mu już nowe, trudne i wymagające szybkiego przystosowania życie. Wiara, jakiej uczył się do tej pory tutaj owocuje i nabiera właściwych kształtów. Teoria staje się praktyką. Lęk budzi siłę, śmierć rodzi życie. W swoim nowym domu, targany skrajnymi emocjami, uczy się siebie i świata. Obserwuje granice swojej wytrzymałości, rozbija skorupę wrażliwości, musząc zabijać morskie zwierzęta i ryby, aby żyć. Strach przed tygrysem nie paraliżuje, ale daje mu siłę, chęć do przetrwania. Zdeterminowany zaistniałymi warunkami wie, że tylko szybkie działanie i nieugięta wiara pozwolą mu jak najdłużej przetrwać. W chwilach trudnych zanosi modlitwy do Boga. Umie dziękować za to czego nauczył się, za życie, mimo wszystko. Mimo dużej wewnętrznej mądrości i pokoju serca nie umie pogodzić się jednak, ani zrozumieć jednej rzeczy: dlaczego po dopłynięciu do stałego lądu tygrys, Richard Parker nie okazał mu żadnej wdzięczności. Dlaczego to dzikie a jednak oswojone zwierzę po tylu latach tułaczki i wzajemnej pomocy, nie odwróciło się chociaż raz idąc w stronę dżungli. Pi płacze jak dziecko, i już na zawsze zapamiętuje to silne przeżycie. Brak pożegnania z tygrysem. Ale czy na pewno Richard Parker nie zobaczył w nim przyjaciela? Przecież jest w głębi duszy pewien, że w jego oczach zobaczył duszę, zobaczył nie tylko własne odbicie.: „To spaprane pożegnanie boli mnie do dziś. Żałuję, że nie powiedziałem – tak, wiem, że to tygrys, ale to nic – więc żałuję, że nie powiedziałem: „Richardzie Parkerze, już po wszystkim. Przetrwaliśmy. Możesz w to uwierzyć? Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem ci wdzięczny,. Nie przeżyłbym bez ciebie” (s. 359).