Narzeczona Schulza - Agata Tuszyńska
Autorka recenzji: Irmina Kosmala
Smutna historia Psa i Antylopy.
Bo meandryczność duszy jest przywilejem artystów, a wyrozumiałość jedynym kluczem do dzielenia z nimi życia.
Agata Tuszyńska
Ponoć ze smutnych historii powstają dobre książki. W takim razie Agata Tuszyńska powinna podarować nam takąż historię. Wnikającą w nas niczym deszcz w spragnioną płodności glebę opowieść o miłości i odrzuceniu, o uniesieniu i poniżeniu, o świetle i mroku, o wieczności i tymczasowości…
Już z pierwszych zdań dowiadujemy się kilku istotnych faktów: ona – Józefina Szelińska, zwana potocznie Juną, w latach 1933-1937 była narzeczoną Brunona Schulza, znanego wszem i wobec pisarza i malarza, choć właściwiej nazywać go rysownikiem, który zasłynął z Xięgi bałwochwalczej – zbioru rysunków i grafik. Doceniony został jednak dopiero po śmierci, za życia bowiem swoimi rysunkami wzbudzał wiele kontrowersji.
W zasadzie tyle faktów. Reszta jest apokryficznym zobrazowaniem ich wspólnie spędzonych lat w narzeczeństwie, jak i później, po rozstaniu – w czasie wojny i powojennej okupacji. Z tym, że ten ostatni czas miał należeć już tylko do Juny.
Ona miała 28 lat, on 41. I choć był od niej trzynaście lat starszy, wyglądał młodo. Oboje byli wówczas nauczycielami – ona nauczała z pasją języka polskiego, on – z przymusu rysunków. Nigdy bowiem nie lubił nauczać, nie potrafił też utrzymać dyscypliny podczas prowadzenia zajęć. Dwoje zatem wrażliwych nauczycieli połączyła jedna pasja: Bruno i jego twórczy umysł. Malował narzeczoną chętnie, lecz jeszcze chętniej roznegliżowane prostytutki z okolicznych burdeli. To, co początkowo brała zakochana w nim kobieta za efekt twórczych poszukiwań, z czasem nabrało cierpkiego smaku, a gdy się powtarzało – zaczęło ją zniesmaczać, drażnić, w końcu – upokarzać. Była wszak jego narzeczoną. Tego Artysty, autora Sklepów cynamonowych, o których krytyka tak pochlebnie pisała; Artysty, który przed byle kurtyzaną płaszczył się i poniżał, obcałowując brudne pantofelki, dobierając się do nieumytych nóżek wyuzdanych dziewcząt. „Na tych swoich obrazkach skurczony, goły, żebrze jak robal o łaskę rozkraczonych na łóżku albo fotelu dziwek”. Jak pies…
Z czasem doszło do tego, że fascynacja Brunem przerodziła się w złośliwe kąsanie: Kobold – myślała często o nim. Karzełek, złośliwy domowy krasnal, gnom. Tak, kobold doskonale dookreślał drohobyckiego artystę.
Wysoce wykształcona Juna (doktorat z filologii polskiej) zawsze marzyła, by uwolnić się z pęt drobnomieszczańskiego życia, uciec gdzieś daleko – najlepiej do stolicy i tam oddać się twórczej pracy. Okazja opuszczenia miasta nadarzyła się, gdy nagle straciła posadę. Marzenie stało się realne - wyjechała do Warszawy, lecz bez Bruna. Ten obiecywał tylko nieustannie dołączenie do niej, jak i wspólne życie. Im dłużej jednak byli bez siebie, tym większe spustoszenie robił w jej umyśle. I choć wymieniał z nią mnóstwo listów (przez cztery lata narzeczeństwa około dwustu), dziewczyna zaczęła podejrzewać go o zdradę. I nagle stało się. W Warszawie zobaczyła go na ulicy z prostytutką. „Nawet przez drzwi czułam od niego ten zapach. Samicy i grzechu. Już wiedziałam, że nie zdołam pokonać jego natury”.
Był styczeń 1937 roku. Miała 32 lata i postanowiła nie zaczynać nowego roku w samotności. Postanowiła zasnąć, najlepiej na zawsze. Nie otwierać oczu, nie widzieć i nie czuć. Połknęła więc tabletki, popijając zapewne szampanem. Odratowano ją.
A zatem dobrze. „Będzie tak jak dawniej. Ja i on. Przecież Juna znaczy Mężna. Juna opiekunka, matka prawie, biały anioł i długonoga antylopa, której można zawierzyć każdą słabość, Każdą małość i sekret”…
W tym miejscu opowieść warto zawiesić, by Czytelnikowi dać możliwość posmakowania tekstu. Wyimaginowaną historię Tuszyńskiej o drohobyckim artyście i jego muzie czyta się dobrze. Przemienne narracje, oddające głos Junie w pierwszej osobie, czy opowiadające przyległe do tematu historie z życia rodziny Bruna oraz czasów wojny w trzeciej – sprawiają, że powieść staje się ciekawa i wciągająca.
Dziwne wydały się mi tylko dwa akapity. W jednym bohaterka ubolewa nad marnym żywotem Felicji Bauer, narzeczonej Franza Kafki, nad faktem, że nie wyszła za niego za mąż. Jednak w tym przypadku choć listy do pisarza ocalały. Juna również nie wyszła nigdy za mąż, nadto żaden z listów drohobyckich kochanków się nie ostał. Kto więc tu jest bardziej poszkodowany?
I drugi – bulwersujący i chrystianofobiczny: „To co zostało? Oczy, nos? Kruczoczarne włosy? A może przed rentgenem w cudzych oczach nie ma ucieczki? Mściciele Pana Jezusa nie odpuszczą nigdy” (190). Czy w takim razie za wojnę, holokaust i obozy pracy odpowiadają chrześcijanie? Czy Hitler i Stalin byli gorliwymi wyznawcami Chrystusa? Coś się chyba w tym momencie Pani Tuszyńskiej pomyliły epoki i wojny. Niemcy podczas II wojny światowej walczyli o tzw. „czystość rasy”, a nie mordowanie innowierców. Zabijali w myśl ich spaczonej logiki tzw. „podludzi”. Dlatego musieli zginąć Żyd Bruno i katolik Kolbe.
Tyle.