Szczepan Twardoch - Król
Autor recenzji: Marcin Fijołek
"Król" - zanurzenie w rzece Zła przed uderzeniem wodospadu.
O literackiej ewolucji Szczepana Twardocha, która zresztą objęła jego poglądy, a także w pewnej mierze także i tożsamość autora, napisano już wiele, sporo się zapewne jeszcze napisze, bo postać to ciekawa. Z mnóstwem jego tez się nie zgadzam, wiele jego wypowiedzi uważam za szkodliwe, ale trzeba mu oddać, że pisarzem jest wybitnym. Dowodzi tego jego najnowsza powieść, pt. „Król” (Wydawnictwo Literackie), która wkrótce pojawi się w księgarniach.
Lektura przenosi Czytelników do roku 1937, ostatnich przedwojennych chwil II Rzeczypospolitej - państwa i społeczeństwa, którym Twardoch zagląda w trzewia i wywleka z nich wszystko to, co najbardziej ponure, brudne i unurzane w złu.
Na pozór wygląda to dość niewinnie - oto dostajemy historię żydowskiego pięściarza, którego gangsterski żywot w Warszawie przeplatany jest jego miłosnymi podbojami. W tle opowieści mamy z kolei rywalizację, miejscami brutalną, między bojówkami oenerowskimi, żydowskimi, socjalistycznymi… Twardoch wszystko to kreśli ze swadą, umiejętnie rozkładając akcenty i zgrabnie prowadząc narrację.
Krzysztof Varga już wyczytał w „Królu” przestrogę dla rosnącego nacjonalizmu AD 2016, ale to bardzo płytkie odczytanie tej książki. Jej główną siłą (choć paradoksalnie i słabością, o czym za chwilę) jest naszkicowanie zła. A raczej Zła, które dotyka każdego.
W „Królu” wszyscy są naznaczeni przez Zło: to nie jest prosta lekcja o polskim antysemityzmie, żydowskim antypolonizmie albo prostej fascynacji agresją. To znacznie głębsza wiwisekcja rosnącego w człowieku zła, wręcz fascynacja tym procesem. W powieści Dobro nie tyle przegrywa, co go po prostu nie ma - nawet jeśli postaci odnajdują w sobie jakieś ziarna dobrych myśli, to są one natychmiast niszczone przez realia, dopasowanie się do otaczającej rzeczywistości, potrzebę przeżycia.
Wszystko to jest przedstawione przez Twardocha naprawdę zręcznie: przechodzimy razem z autorem przez liczne mordobicia, morderstwa, gwałty, rozboje i strzelaniny, zaglądamy do Berezy Kartuskiej, by zajrzeć w oczy torturującym i torturowanym, dotykamy brzydoty najgorszych zakamarków Warszawy. Narracji autora dodaje pikantna, pełnokrwista literacko puenta powieści, której jednak nie ma co zdradzać zawczasu.
Bohaterowie „Króla” - by wspomnieć głównego bohatera Jakuba Szapiro, ale i w zasadzie wszystkie postaci, jakie tańczą wokół niego na ponad 400 stronach lektury - są słabi, odarci z nadziei i marzeń, zagubieni, złamani, podli, zawzięci. Każdy z innych, prywatnych powodów, ale dosłownie każdy bohater „Króla” oddaje Złu - pojawiającemu się gdzieś w tle w kaszalocie i złowrogim śpiewie ptaka - cząstkę swojego życia, cząstkę siebie.
I gdy Czytelnikowi wydaje się, że poznał wszystko, co najgorsze - Twardoch sugeruje, że to przecież dopiero początek, bo za lada moment przyjdą tu Niemcy i dopiero oni urządzą prawdziwy festiwal Zła, przy którym gangsterzy II Rzeczpospolitej to sympatyczne aniołki.
„Króla” czyta się przerażająco, zawstydzająco dobrze - razem z autorem nurzamy się w całym syfie chorych ideologii, brutalności i bezmiaru podłości. Szkoda tylko, że - choćby w porównaniu z poprzednimi, pierwszymi powieściami Twardocha - w „Królu” nie ma choćby promyka nadziei. To zresztą temat na większy esej poświęcony dzisiejszej literaturze.
Nową powieść Twardocha przeczytać na pewno warto. „Król” klimatem nie ustępuje „Morfinie” czy „Drachowi”, ale mimo wszystko nieco tęskno do drobnych zwycięstw Dobra: jak w „Przemienieniu”, „Epifanii wikarego Trzaski” czy choćby pamiętników („Wieloryby i ćmy”) autora. W „Królu” flaki II RP zostały wyrzucone na wierzch, ale nie dostajemy odpowiedzi: po co. Trochę szkoda, choć z drugiej strony - może to właśnie Czytelnik powinien dojrzeć do wniosków.