Biedna Mała C. - Elżbieta Juszczak
Autorka recenzji: Irmina Kosmala
Duchowe skłonności Elżbiety Juszczak
Jeżeli przyznać, że raz na jakiś czas spotykamy kogoś o podobnych skłonnościach duchowych, kto mieści w sobie te same światy, to co?
Elżbieta Juszczak
Kiedyś toczyłam spór z przyjacielem próbując dowieść, że w gruncie rzeczy jesteśmy Leibnizowskimi monadami – „atomami natury” – pozbawionymi „okien”, czyli w gruncie rzeczy solipsystycznymi bytami duchowymi. Przyjaciel natomiast twierdził przeciwnie: stanowimy jeden nierozerwalny kosmiczny byt, w którym wszystko się ze sobą łączy i przeplata. Dziś wraca do mnie tamten spór, bowiem w książce, którą trzymam w ręce, roztrząsane są poniekąd podobne problemy. I, co tu dużo mówić, autorka Biednej małej C. staje po stronie mojego polemisty.
Elżbieta Juszczak, znana nam wcześniej jako wykładowczyni akademicka, publicystka, poetka, autorka Święcącej ciemności i Pasterzy dolin, w tym roku objawiła się wydawniczemu światu jako pisarka. W swojej powieści zatytułowanej Biedna mała C. powołała do życia wieloświat złożony z relacji międzyludzkich, oddziałujący na siebie nawzajem. Autorka przywołuje historię kilku rodzin, których losy rzeczywiście gdzieś się ze sobą zazębiają.
Narratorką jest Ewa o – gdyby ktoś miał wątpliwości – znamiennym nazwisku: Łączna. Tak, to ona jest zwornikiem powołanych przez autorkę światów. Poprzez ujawnienie swoich prywatnych zapisków (o czym informuje nas już na pierwszej stronie), mamy możliwość podpatrzenia jej mentalnego żywiołu, na który składają się pragnienia, pożądania, fascynacje, jak i zaniechania czy udręki – ot, całe egzystencjalne pęto istoty.
Ewa ma swojego męża Andrzeja, który potrafi zniknąć z domu na rok, porzucić kobietę i chore dziecko, by niespodziewanie niczym Odys wrócić, posiąść ją i znów wybyć w siną dal. Ewą szarpią w związku z tym różne emocje. Kocha męża, tęskni za nim, a tęsknoty gasi z kochankiem L. Zakochuje się też w tytułowej C. To właśnie do niej, biednej (choć materialnie wysoko sytuowanej), małej C. tamtego lata przyszła po pracę, do właścicielki prywatnej wyższej szkoły. I to właśnie wtedy w niej się zakochała. Jednak zanim Ziemia wykonała dla nich swój kolejny obrót, biedna mała C. była w związku z pewnym mediewistą, Sylwestrem, badaczem tureckiego świata z jego średniowieczną bitwą z krzyżowcami pod Antiochią, dla której za pieniądze z ministerstwa pojechał do Turcji, gdzie po dwóch miesiącach ślęczenia nad łacińskimi manuskryptami, zachwytem postacią Thomasa z Lotaryngii czy Rojka z Antwerpii i z długim rejestrem inwentarzy pierwszej wyprawy krzyżowej w ręce wracał do Polski. W domu czekały na niego niezapłacone rachunki i chłód żony. Rozumiał go. Dom powoli korodował brakiem pozyskanych przez niego pieniędzy i lękiem o wspólną przyszłość. Wiedział, że jego pasja ich nie nakarmi, nie pomoże w utrzymaniu porzuconej przez męża córki Anki oraz jej dwojga małych dzieci. No właśnie: Anka. Niezwykła osobowość. Artystka, malarka, udowadniająca, że sztuka jest kobietą. I to właśnie w jej wysublimowanym wnętrzu niespodziewanie zrodził szatański pomył, aby wraz z przyjacielem i doraźną grupą zaufanych osób obmyślić plan napaści na bank. Odtąd powieść z obyczajowej przeistacza się w sensacyjną. Będziemy świadkami spektakularnej ucieczki bohaterów (Anka, Adam i jej dwoje małych dzieci), niesamowitej podróży samochodem przez Polskę. Ucieczka będzie iście wertykalna. Uciekać będą ze zła, deprawacji, opuszczenia, niedogodności, lęku, etc… ku dobru. Z niebytu w byt. Z ekstatycznego miasta do ascetycznej wsi. Fizyczne jej granice wyznaczać będą horyzonty wcześniejszego istnienia (poniemieckie nadmorskie miasto Ost, leżące gdzieś w północno-zachodniej części kraju) ku południowo-wschodnim rubieżom istnienia (bezimienna wiejska osada, przytulona do podkrakowskiego rejonu).
Zmiana miejsca, zaplanowana jako ucieczka, przeobrazi się w poszukiwanie „endemiczności” jakiejś wspólnoty lokalnej, co doskonale wpisuje się w nurt książek mityzacyjnych. Elżbieta Juszczak stawia zatem w niniejszej powieści w kontrze dwa bieguny Polski: północ i południe. Na północy jest zimno, ponuro i wietrznie. Brak miłości rekompensuje się dodatkową pracą i przygodnym seksem. Na południu jest słonecznie, ciepło, dostatnio. I to właśnie w tym nienazwanym miejscu rodzi się sztuka, tak, jak zrodziła się w Edenie, gdzie Adam nadawał nazwy poszczególnym rzeczom.
Bohaterowie zatem, niczym Święta Rodzina, uciekają przed złym światem. Wzbudzają wielką sympatię kieleckiego księdza, który hojnie ich gości, podejmując rosołem i kaczką z buraczkami. Wcześniej jednak zaprowadza do gościnnych pokoi.
„- Będzie tu wam wygodnie – zaprosił, pokazując dwa czyste klasztorne pokoiki. Stały w nich drewniane łóżka z czyściutką pościelą, prosta szafa, a na ścianie wisiał wielki drewniany krucyfiks (…). Przyjezdni w osłupieniu wyszli po bagaże. Surowość wiszącego nad nimi krzyża nakazała nieco ciszej rozmawiać. Pościel była tak biała i wykrochmalona, bez jednej zmarszczki i skazy, że bali się rzucić na łóżko. W pokoju pachniało chłodem i lawendą. Zważywszy, że za godzinę czekał ich wyśmienity obiad, myśleli, że trafili do raju” (s. 194 i n.).
Czystość jako hipostaza kulturowa zasłania wcześniejsze związki z brudem. Wraz z bohaterami uczestniczymy w ich niezwykłej dialektyce czystości (sacrum) i brudu (profanum). Porzuciwszy ekstatyczne miasto, dyszące spalinami, samochodowymi korkami i brudem, podążywszy do nieskażonego chaosem miejsca, Domu Bożego, pojedziemy dalej, polną drogą, na której spotkamy kolejną fantastyczną postać – kobietę z krową. Kobieta będzie piękna, a krowa czarno-biała i, rzecz jasna, czysta. „Święta Rodzina” zacznie przed nią udawać „łowców folkloru”, poszukiwaczy ekstremalnych przygód i kobieta zgodzi się przenocować ich nazajutrz. Do tego czasu nocleg znajdą w pobliskim miasteczku z pamięcią o mieszkających tu Żydach, spalonej synagodze i niemieckim mordzie. Pomimo bardzo skromnego dobytku, Adamowi i Annie żyć się będzie przez tydzień u kobiety z krową doskonale. Mimo wykonywanych każdego dnia rytualnych czynności, dbania o zwierzę oraz dom, kobieta wymykała się schematycznemu opisowi. Zaświadczały o tym chociażby jej regały książek ułożone równo obok siebie, zajmujące cały duży pokój. Biografie, listy, filozofia, poezja… wszystko to można było spotkać na uginających się od ciężaru wiedzy półkach. Bohaterowie szybko odkryli, że i ona była artystką. Malowała, pisała opowiadania, ale wszystko to potem wrzucała do szuflady. Być może jej tajemnicza postać, a może również i klimat tego nieziemskiego miejsca sprawiły, że Anka postanowiła również zacząć tworzyć: „Anka oddawała się szkicowaniu. Niebo robiło się coraz jaśniejsze, żar rozlewał się na okolicę, jak gęsty miód. Malwy ociekały złotym światłem, łopiany dusiły się w złotym miodzie, roje owadów i Bóg wie jakich żyjątek brzęczały namiętnie w tańcu piekielnym i udręczonym słońcem” (s. 207). Na retoryczne pytanie, które pojawi się na dalszych stronach książki: „Po co komu sztuka?”, ta miejscowość, ten dom i ta kobieta z krową dawały najlepszą odpowiedź.
Jednak brud, który wcześniej wniknął w krwiobieg bohaterów, uczynił ich obcymi w tym świecie. Pragnęli w nim pozostać, ale jabłko zostało zerwane i musieli opuścić swój raj. Kobieta, która przez tydzień, czyli mniej więcej tyle, ile trwało stwarzanie przez Boga świata, gościła ich u siebie, została przez nich tym „metafizycznym” brudem również zanieczyszczona i teraz, przez dwa tygodnie pozostawała uwięziona w celi i przesłuchiwana w policyjnym komisariacie. Jej dom był pusty, listy niewysłane, a krowa opuszczona.
Najwyższą cenę za napaść na bank zapłacił Adam. To on odsiadywał w celi długoletni wyrok. Ankę, dzięki sprawnej interwencji ojca, uznano za niepoczytalną i wkrótce zwolniono z psychiatrycznego szpitala Wyjechała na wystawę do galerii sztuki w Amsterdamie, gdzie sprzedała wszystkie obrazy i poznała ciemnowłosego Szweda. Postanowiła uwieść go, mimo że mieszkał daleko i miał rodzinę. Nie dziwi nas to, ponieważ w powieści Elżbiety Juszczak kobiety są władcze, dominujące, zdecydowane. Mężczyźni albo od nich uciekają, w czym pokazują swą słabość, albo są życiowymi nieudacznikami. Wydaje im się, że tworzą, jak Sylwester, a tak naprawdę tylko odkrywają. To kobiety powołują do życia nowe byty, one stanowią siłę i motor napędowy świata. To one prawdziwie tworzą, choć czasem bywają przez ów świat niedostrzeżone (kobieta z krową). Potrafią jednego dnia namalować obraz, a drugiego napaść na bank. Potrafią stworzyć wielką firmę i zatrudniać w nich mężczyzn. Uwodzić i odrzucać. Jak fala zawłaszczać ląd.
W końcu wydaje nam się, że już nic nas tu nie zaskoczy. Sylwester szczęśliwy z sukcesu córki, może nareszcie zabrać biedną małą C. na włoskie wakacje. W kawiarni jednak złodziej kradnie C. torebkę. „Była to jakby druga strona medalu, skrawek kondycji ludzkiej, od której nie ma ucieczki. Skrawek tkaniny czasem rozrastał się, motał, oplątywał jednego, drugiego człowieka, tworzył łańcuch między ludźmi. W końcu omotana ludzkość upadała, ginęła, by znowu się odrodzić” (s.276).
Być może wszyscy jesteśmy spleceni jakimś potajemnym węzłem - wyzna na ostatniej stronie swego notatnika Ewa Łączna. Wbudowany w kompozycję mechanizm powtórzenia, renarracji konfesyjnej, okazuje się świetnym zabiegiem scalającym światy bohaterów. To właśnie tu jedno jest wszystkim, a wszystko jednym. A to, co nas scala, zawsze jątrzy się, boli i znów nieoczekiwanie rozrywa.
-------------------------------------------------------------
Elżbieta Juszczak, Biedna mała C., Wydawnictwo Novae Res, Gdynia 2024.