Autor recenzji: Jarosław Czechowicz
Określanie tego reportażu mianem dobrego czy nawet rewelacyjnego to – w moim odczuciu – za mało. Uważam bowiem, iż mamy tutaj do czynienia z naprawdę sporym wydarzeniem literackim, jeśli chodzi o literaturę faktu wydawaną w bieżącym roku. To nie tylko historyczna, topograficzna, socjologiczna i psychologiczna opowieść o rumuńskiej stolicy, jakiej przyjrzeć się tak uważnie niewielu by potrafiło. Czym jest ta publikacja?
To przede wszystkim książka – świadectwo. Wnikliwości młodej autorki. Przecież Bukareszt, zmagający się z reżimem Nikolae Ceaușescu, dogorywał w czasie, kiedy Małgorzata Rejmer przyszła na świat. Wtedy, jeszcze wcześniej i niewiele później, zaznaczyły się te rysy miasta, jakie definiują je teraz i których znaczenie zrozumieć można tylko wtedy, gdy z empatią, uwagą i skupieniem sięgnie się już nawet do XV wieku. Od tamtego czasu miasto rozrastało się bez początku i końca, by przeorane przez Ceaușescu na potrzeby budowy największego gmaszyska w Europie, cierpieć z powodu naruszenia miejskiej tkanki i nigdy już nie otrząsnąć się z urbanistycznego chaosu. Ta książka to także świadectwo wielkiej miłości i przywiązania do miejsca, które jest kalekie, ale na swój własny sposób niepowtarzalne. Wciąż w mroku komunistycznego terroru i wciąż w atmosferze fatalizmu. Nadal nieokiełznane i stale domagające się definiowania na nowo. Bo Rejmer Bukareszt nie tylko zrozumiała i oswoiła, ale przede wszystkim nazwała to, czego boją się lub wstydzą nazywać Rumuni. Dlatego ten reportaż jest wyjątkowy – bardzo bowiem intymny, a jednocześnie tak bezwzględnie obiektywny i wynurzający z rumuńskiej niepamięci kształty, barwy, zapachy i przede wszystkim nastroje. Miasta tymczasowego, a przecież silnie akcentującego swą obecność. Miasta chaosu, bezdomnych psów, wiecznej przebudowy i historii, o jakich nie chce się opowiadać ani też ich słuchać. Miasta, gdzie spotyka się azjatyckość, paryskie podróbki architektoniczne, szyk i błoto oraz nieposkromiona dzikość.
Małgorzata Rejmer do Bukaresztu wciąż powracała w latach 2009-2011. Miejsce kusiło w specyficzny sposób. Na początku poznajemy pełną nieśmiałości, ale przede wszystkim świadomą refleksję o miejscu, które nie wzięło się znikąd. Autorka zwierza się: „Czuję ogrom miasta i jej podupadłą potęgę podszytą szaleństwem”. Wielkość akcentują nie tylko monumentalne budowle, relikty mrocznego komunizmu, świadectwa zafiksowania Ceaușescu, by przegnać znienawidzoną wiejskość z miejskiego gwaru, który ma się unosić w powietrzu nawet wówczas, gdy ludzie zamykają usta i milkną, bo przecież wszędzie może czaić się kapuś, pluskwa Securitate, życzliwy donosiciel co otrzyma za zasługi złudzenie godniejszego życia. Potęga Bukaresztu to przede wszystkim chore rojenia Wielkiego Wodza, który postawił sobie Dom Ludu, grzebiąc pod nim setki robotników; zbudował piramidę chciwości, by być nieśmiertelnym; zabetonował blokami co się tylko dało i na mapie miejsca stworzył architektoniczne koszmary, czyniąc z Bukaresztu wielkość szaleńca.
Nieprzypadkowo Bukareszt wiąże się tu mocno z Nikolae Ceaușescu, bo to przecież największy rumuński koszmar, największa porażka, największa miłość i najokazalsza zagadka historii, jaka chyba wciąż pozostanie nierozwiązana. Bo może miasto byłoby inne, gdyby kiedyś nie zamieszkał w nim prosty syn szewca ze wsi. Może dałoby się uratować ducha, który ożywa w międzywojennych opowieściach Rejmer o stolicy Rumunii. Tymczasem Bukareszt wydaje się nie mieć tego ducha. By go odnaleźć, autorka sięga najpierw do piekielnej historii i czasu, jaki na zawsze zachowała w zalęknionym sercu Herta Müller, a z którymi Rejmer mierzy się bez bagażu traumatycznych doświadczeń, choć ze świadomością tego, jak bardzo na rumuńskiego ducha narodowego wpłynął mroczny czas, kiedy cała Rumunia była więzieniem i gdy więźniowie nawzajem zadawali sobie tortury, by pokazać, jak wiele bestialstwa tkwi w każdym człowieku. I jak wiele niemocy, która nie pozwala położyć temu kres. Bukareszt wciąż ocieka krwią torturowanych, wciąż unosi się nad nim zapach strachu z czasu, o którym Müller – przywoływana kilkakrotnie przez Rejmer – napisała wszystkie swoje książki, nieudolnie próbując zapomnieć lub choć na chwilę rozstać się z lękiem…
Rumunia komunistyczna to zniewolenie totalne. Bukareszt to centrum tego zniewolenia. Miasto, w którym istnieje tylko powietrze, strach i tłumiony gniew. Miasto – twierdza mimo woli; z reglamentowanym prądem, jedzeniem i ciepłem. Miasto pustych półek i krewetek z Wietnamu; miasto chowające wstydliwie wszystkich ludzi ułomnych i miejsce, którego wielkość dana ma być tylko dla jednej, wyjątkowej pary – Eleny i Nikolae. Rumuńskie barwy narodowe z tamtego okresu nabierają specyficznego znaczenia: „(…) Czerwony jak mięso, którego nie ma, żółty jak skóra dzieci i niebieski jak niebo w krajach, do których nie możesz pojechać”. Tam Bukareszt otrzyma ciosy, po jakich wciąż będzie się podnosił. I pojawią się pęknięcia, jakich nie da się zalepić. Bynajmniej nie wynikłe z trzęsienia ziemi ani nijak nie mające się do zagrożenia sejsmicznego, które rumuńska stolica na co dzień wydaje się lekceważyć.
Reportaż Małgorzaty Rejmer to historie usłyszane i zrozumiane. A może takie, których mimo wszystko nie można pojąć. Bo jak zrozumieć fakt, że rumuńska kobieta w dobie zakazu pozbywania się płodów i rodzenia ku chwale ojczyzny, aborcję przyjmuje jak zbawienie i po latach o wielokrotnie usuwanych ciążach opowiada bez emocji, mieszając w garnku z zupą? Jak pojąć wszechobecne donoszenie i świadomość, że choćby jedna ujawniona myśl może sprowadzić nieszczęście na całą rodzinę? Jak ogarnąć lata milczenia i bierności, bo przecież nie do pojęcia jest, dlaczego Rumuni tak długo i z taką pokorą przyjmowali wszechobecne zło? Może to ich specyficzny fatalizm? „Wszyscy Rumuni są fatalistami. Historia przyuczyła nas do cierpienia. Przygotowała na to, że zawsze możemy stracić wszystko”. Bukareszt stawiany na nowo, odnawiany i wciąż dopieszczany jest mimo wszystko świadectwem tymczasowości, do jakiej nie można się przyzwyczaić. Z całą swoją nieprzewidywalnością oraz chaosem jest miejscem, które można mimo wszystko pokochać.
Rumuni dali początek językowi dada (Tzara) i stworzyli teatr absurdu (Ionesco). Z tym związane jest specyficzne rumuńskie poczucie humoru oraz niezwykła mieszanka wierzeń, uroków i tej metafizyki codzienności, która wciąż przenosi do tego, co minęło i każe przyglądać się Bukaresztowi dzisiejszemu przez pryzmat ran, jakie zrodziła przeszłość. Małgorzata Rejmer wychodzi naprzeciw językowi i mentalności Rumunów. Próbuje pojąć spolegliwość wyrażoną w „asta e”. Tak to jest – Rumuni przywykli do cierpienia, do niesprawiedliwości, do trudnego życia. Rejmer zadaje sobie trud dotarcia tam, gdzie trudno znaleźć się nawet Rumunowi, zwłaszcza temu młodszego pokolenia. Pochyla się nad tą Rumunią, o której – jak wspomina jeden z rozmówców w reportażu – nikt nie myśli i nikt się nie przejmuje, bo jest biedna, zacofana i nikomu niepotrzebna. Ta książka pozwoli ujrzeć wiele, ale przede wszystkim przez pryzmat Bukaresztu poznać rumuńskość, jaka nie chce wiele o sobie mówić.