Prawie Kino w MOK-u, klaps drugi – przemyślenia po seansie
Metropolis, czyli rzecz o potrzebie rewolucji...
Choć cykl filmowy o nazwie „Prawie Kino” ruszył dopiero w tym miesiącu, to oferta, którą proponuje widzom, ambitnie sięga do klasyki, która nie musi być wcale nudna ani przestarzała. Dowiodła tego zresztą ostatnia projekcja Metropolis (1927) Fritza Langa.
Tematyka tego czarno-białego, niemego filmu, który we wtorkowy wieczór ściągnął do MOK-u całkiem sporą grupkę zainteresowanych, oscyluje bowiem wokół odwiecznych pytań: kim jesteśmy, jaki mamy stosunek do innych i dokąd zmierzamy? I co ciekawsze, mimo upływu ponad 80 lat są to pytania wciąż aktualne. Za czasów Langa dotyczyły rozbitego po I Wojnie Światowej niemieckiego społeczeństwa, które niedługo potem wpadło w sidła nazizmu. Podzielone przez Adolfa Hitlera na rasę panów i podludzi, zdaje się też odpowiadać dwóm warstwom filmowego Metropolis, gdzie jedną z nich stanowi czysty, elitarny Klub Synów nad ziemią, a drugą podziemne, brudne i odstraszające miasto robotników. Ale obraz z końca lat 20. rodzi również konotacje z komunizmem. Błędnie realizujący założenia Marksa Lenin, któremu jednak nie można odmówić pomysłu na rewolucję, od trzech lat (patrząc na datę produkcji Metropolis) leży już w szklanym sarkofagu. Do władzy powoli dobiera się Stalin, i z klasy gloryfikowanych wcześniej robotników, czyni pachołków totalitarnego systemu, gdzie w dodatku on jeden rości sobie prawo do bycia synem, a raczej ojcem rosyjskiego narodu.
Dlaczego o tym piszę? Ponieważ obraz Fritza Langa to jeden z nielicznych, w dodatku niemych jeszcze filmów, o tak uniwersalnej tematyce społecznej. Wymykający się już założeniom niemieckiego ekspresjonizmu, gdzie m.in. ciężar akcji należało położyć na postać bohatera-szaleńca (w myśl hasła tego nurtu: świat widziany oczami wariata), daje niejako podwaliny pod bardziej zaangażowane kino. I choć fabuła trąci naiwnością: ojciec Freder Fredersen, który wcześniej zmuszał do niewolniczej pracy podziemną część mieszkańców Metropolis, na końcu za sprawą empatycznego, a raczej zakochanego syna Joha jedna się z uciskanymi; to już pytania, które stawia są jak najbardziej przemyślane, np. dlaczego zamiast sprawiedliwie współpracować, wciąż się dzielimy i wykluczamy? Pewna polska aktorka twierdzi nawet, że ci, którzy odnieśli sukces zasługują na uznanie, a tym, którym z różnych powodów udało się dużo mniej to już nieudacznicy. Czy zatem ludziom, co nie urodzili się biali, nie są Polakami, nie pochodzą z zamożnej rodziny, nie są mężczyznami, nie są hetero ani zbyt przedsiębiorczy i jeszcze wyznają inną wiarę – nie należy się pomoc lub chociaż wsparcie ze strony reszty społeczeństwa tworzącego dane państwo? Dziś podziemne Metropolis, świat zachodni przeniósł sobie do Chin, a rodzimymi obywatelami wyrzuconymi poza burtę kariery zdaje się nie przejmować.
Warto więc nawet długo po projekcji dzieła Langa, zredefiniować sobie relacje międzyludzkie raz jeszcze, zastanowić się nad mentalną rewolucją, która poszłaby bardziej w stronę miłości bliźniego niż egoizmu sytych i zadowolonych z siebie jednostek. Twórcy Metropolis nie udało się ostrzec niemieckiego społeczeństwa przed faszyzmem, więc by nie zostać pochłoniętym przez system, reżyser musiał uciekać z kraju. My, mieszkając jednak w wolnym państwie, możemy łatwiej sprawić by wszystkim żyło się lepiej. Ot, choćby przez piękną muzykę, którą we wtorkowy wieczór zaserwował na żywo do filmu pianista Przemek.
PS Projekcja Metropolis odbyła się 19 maja w Miejskim Ośrodku Kultury, ale przemyślenia przyszły dopiero teraz. W następnym tygodniu tj. 4 czerwca w cyklu Prawie Kino zostanie pokazany Zaginiony świat Harry’ego O. Hoyt’a.
Kamila Kasprzak
METROPOLIS