Duch w maszynie - Michał Bigoszewski
Autorka recenzji: Kamila Kasprzak
Banalny „Duch...” z momentami
Zapewne wielu z nas lubi piękne, wzruszające i romantyczne historie. Stąd też ich popularność w kinie czy literaturze. Tyle, że sztuka polega na tym, przynajmniej dla bardziej wymagających odbiorców, żeby były one ciekawie opowiedziane. Poza tym wbrew pozorom, łatwiej jest stworzyć smutne, poważne i egzystencjalne dzieło niż równie „życiową”, lecz szczęśliwą i wciągającą opowieść. „Duch w maszynie” Michała Bigoszewskiego zdaje się jakby godzić te sprzeczne cechy, które mogą dać rzecz wybitną albo nieco banalną, gdzie dobre są co najwyżej tylko momenty. Ale po kolei.
W książce Bigoszewskiego mamy zatem młodego samotnego bohatera, który nie wiadomo czego chce od życia, choć naprawdę przecież pragnie miłości, a większość jego negatywnych zachowań wynika z jej braku. I mamy też piękną kobietę, która oczywiście ten cały stan rzeczy zmienia, ale żeby nie było tak różowo, jest dziewczyną brata Marka (bo tak ma na imię nasz bohater). Jednak w ostatecznym rozrachunku wybiera owego mężczyznę i ma z nim dziecko, co znów nie obędzie się bez komplikacji. Można by więc powiedzieć, że fabularnie to nic szczególnego, a nawet mocno zużytego (bo ileż to razy można pisać o cudownej mocy uczuć), lecz czy jest coś więcej w tej książce, co stanowi o jej wartości?
Na pewno trudno mi się zgodzić z koleżanką recenzentką Anną Sikorską, iż jest to dzieło przesiąknięte filozofią i myślami konkretnych twórców. Kilka nawiązujących do tej dziedziny wypowiedzi ojca głównej postaci tudzież rzuconych nazwisk myślicieli, jest raczej jak ta „jaskółka, co wiosny nie czyni”. W pierwszym przypadku bowiem trudno by wspomniany ojciec jako wykładowca tego przedmiotu, nie miał o nim wiedzy, choć jego tezy mają tu raczej posmak „złotych sentencji” sfrustrowanego Paulo Coelho. Natomiast rzucone odwołanie do Leibniza czy już w ogóle dość sztucznie wplecione nawiązanie do „Małego księcia” Antoine'a de Exupery'ego tylko drażnią. Trochę w myśl, że „oto ja autor pisząc wam tu drodzy czytelnicy książkę o miłości teraz udowodnię, że ona nie jest tylko o miłości”. Podobnie zresztą rzecz ma się z nagłą przemianą Marka, który z mrukliwego mizantropa przeistacza się w empatycznego i pomocnego innym człowieka. Bo chociaż taki proces jest możliwy (tak, miłość jednak potrafi wiele), to początkowo zachodzi on mało wiarygodnie. Bohater bowiem zbyt szybko zmienia swój punkt widzenia, który prócz uczucia nie zostaje podbudowany szerszą refleksją.
Tyle, że są i wartościowe strony „Ducha...”, które objawiają się niestety dopiero w drugiej części powieści. Wzrastająca wrażliwość i chęć niesienia pomocy innym ze strony głównej postaci, które niekoniecznie wpłyną pozytywnie na jego życie, przywołują zaś to odwieczne rozdarcie między etosem społecznika nie zważającym na koszty swych działań, a pragnieniem osobistego szczęścia i spełnienia. Do tego zostaje zarysowany jakiś pejzaż społeczny oraz trauma młodej dziewczyny wywołana przez postać brata Marka, która sprawia, że książka zaczyna autentycznie wciągać. Jednak szkoda, że tak późno i zostaje to wszystko pociągnięte do tragedii. Niemniej jednak udowadnia, że ludzie nie są „samotnymi wyspami” ani nawet w swej najmniejszej komórce społecznej niepozbawieni interakcji z innymi. Czy chcą tego czy nie...