Inżynier dusz — Magdalena Flera
Autorka recenzji: Magdalena Wardęcka
Złuda...
Istnieją książki, które intrygują już samą okładką i krótkim opisem. Zdają się otwierać nową, niezbadaną przestrzeń w świecie literatury, poszerzać horyzonty. Mają opowiadać o egzystencji człowieka, o jego nieokiełzanej naturze i ponadczasowych prawdach. Od takich książek wiele się oczekuje, ale bierze się je do ręki z przyjemnością. Co, gdy okazuje się, że to jest złuda, a autor nas po prostu zawodzi?
Inżynier dusz… Zachęca, prawda? Zwłaszcza, że przecież skądś to znamy. Najwłaściwszym tutaj nawiązaniem zdają się być „Przypadki inżyniera ludzkich dusz” Josefa Škvorecký`ego, czy „Inżynierowie dusz” Franka Westermana. Przyznacie, tytuły podobne, jednak treść znacznie się od siebie różniąca. Magdalena Flera w swojej debiutanckiej powieści chce czytelnikowi opowiedzieć historie pewnego psychopaty, który przy okazji jest makijażystą zmarłych, czyli tak zwanym tanatokosmetologiem.
Ów mężczyzna o imieniu Niclas postanawia o wszystkich makabrycznych czynach jakich się dopuścił opowiedzieć psychologowi. Robi to w specyficzny i spokojny dla siebie sposób. Dla niego granica dobra i zła jest zatarta, jego postępowanie ma wymiar normalnego i w pełni uzasadnionego czynu.Przez prawie 600 stron snuje opowieść, która miesza różne wątki i jak sugeruje notka z okładki „zawiera ponadczasowe prawdy dotyczące zmienności i fałszywości ludzkiej, dążeniu do celu za wszelką cenę, a także miłości i nienawiści. To powieść pełna pożądania, cierpienia, przepełniona śmiercią i wyuzdanym seksem”. Naprawdę?
Prawda jest taka, że naprawdę rzadko trafiam na książki nieudane, czy nużące. Inżynier dusz jednak trafił na półkę tych złych. Oczekiwania były duże, temat wydawał się interesujący, jeszcze w literaturze mało opisywany. Magdalena Flera mogła mieć tutaj pole do popisu, na a patrząc na objętość książki zdawać mogłoby się, że jest ono całkiem spore. Opis książki zachęca: miało być o śmierci, ludzkiej egzystencji, zakamarkach psychiki, wewnętrznych demonach, a przy tym o makijażyćście zmarłym. Pełna oscylacja wokół tematów końcowych. Co dostajemy? Nużący monolog w zasadzie o niczym.
Stylistyka pisania powieści jest dla mnie po prostu nie do przyjęcia. Autorka chciała uczynić to w oryginalny, nieco poetycki sposób. Wyszło pokrętnie, niestylistycznie, już nie mówiąc o próbie czytania sześciuset stron w taki właśnie sposób. Chciałam tu dać przykłady zdań stworzonych przez autorkę, ale łatwiej byłoby przytoczyć całą książkę. Jest to jakiś plus do autorki, bo nie jest łatwo dobrać słowa, by w sposób malowniczy oddać zło i obrzydzenie, ale nie jest to sposób, który do mnie przemówił.
Autorka jest też w jakiś sposób przekonana, że treści przez nią w książce zawarte mogą być bulwersujące, gorszące, ale za to bardzo głębokie, z tak zwanym drugim dnem. Cóż, nie znalazłam ani jednego, ani drugiego.
Magdalena Flara chyba nie przeprowadziła potrzebnego przy pisaniu każdej książki tak zwanego „riserczu”. Mam wrażenie, że po prostu usiadła i stwierdziła że pomiesza kilka tematów bazując tylko na posiadanej przez siebie na ten temat wiedzy. Nie wystarczyło.
Ta książka mnie po prostu zezłościła. Czytanie powinno być ucieczką do innego świata, przyjemnością, a dla mnie było katorgą. Nie przerażała mnie treść, trudne tematy, bulwersujące wątki, raczej sama stylistyka pisania i to, że ta książka ostatecznie nie pozostawiła we mnie żadnego pozytywnego wrażenia. Widomo jednak, że gusta są różne, więc nie zachęcam do trzymania się od tej pozycji z daleka. Może do kogoś przemówi i go zaciekawi.