Wołania z Krainy Pucu - Wojciech Grupiński
Autorka recenzji: Irmina Kosmala
Wołania z Krainy Pucu albo żywot trupa. Księga paradoksu.
Bardzo zaskoczyła mnie ta pięknie wydana, poetycka książka naszego gnieźnianina - Wojciecha Grupińskiego. Słowo „zaskoczyła” zawiera informację, że wcześniej mogłam mieć wobec niej jakieś presupozycje. Ponieważ nie czytałam jego poprzedniego tomu poetyckiego Coś, wydanego w 2010 r., nie tylko nie miałam oczekiwań związanych z następnym dziełem poety (poszukiwaniem analogii, porównywaniem stylów, tropieniem nowego języka), ale byłam wolna od wszelkiej gradacji tychże dzieł. Moje zaskoczenie w tym przypadku dotyczyło więc podjętego przez poetę tematu i konsekwentnym eksplorowaniu go do ostatniej kropki.
Pierwsze trzy utwory (Szum w konarach, Kieszeń kamizelki, Nauki z żywota) odczytuję jako etap duchowego „wykluwania się” bohatera Wołań… Pewien mężczyzna, nieznany nam z imienia, budzi się do życia. Lecz co go budzi? Najpierw, rzecz jasna, cierpienie. Budzą go „rytmy / owego osławionego zwodniczego świata zmysłów”. Następnie budzi go przyroda. Budzą go szumy wiatru i liści. Budzą również lęki, niepokoje, „drzazgi i szumy ubiegłych dni”. Do czego go to wszystko budzi? Do bezlitosnego przekonania. „Że umrze on i oni wszyscy umrą”. Lęk i trwoga ujawniają nicość:
(…)
Jednak nie tak, jak tego sobie od tysięcy lat życzą,
ku pokrzepieniu oszukując siebie
nieuleczalnym pragnieniem.
Nie – bo umrą ostatecznie.
Nieodwołalnie, bez reszty, do cna,
trupio.
Umrą nieskończenie.
(…)
(Kieszeń kamizelki)
Tutaj nie ma i nie może być cudownego przebudzenia. Dojmujące poczucie skończoności swojej i całego świata powoduje „ocknięcie w otchłani”. Jak zatem teraz udźwignąć w sobie tę nowoodkrytą „otchłań”? Jak z tą tragiczną świadomością dotyczącą swojej skończoności, dalej żyć: posprzątać werandę, nakarmić psa, ugościć przyjaciół? Odpowiedź na to pytanie przynosi kolejny wiersz, w którym bohater wyciąga „naukę z żywota”, by przestać karmić się nadziejami, marzeniami i mrzonkami o przyszłym szczęściu. Należy starać się być realistą. Myśleć filozofią dwudziestowiecznych egzystencjalistów ateistycznych. Spróbować zmierzyć się z bezsensem życia, dokonywać w nim trudnych wyborów, a po wszystkim pocieszyć się „tabliczką czekolady”. Zaiste, dobra tabliczka czekolady potrafi zagłuszyć choć na chwilę absurd „rzucenia w świat”, mruga do nas porozumiewawczo poprzez wersety swych myśli autor. Jego filozofia absurdu osadza się na przekonaniu, że im mniej się pojmuje, tym bardziej się jest. Prawda w tym wyjałowionym z transcendencji świecie, została rozbita na miliony drobin szklanych kawałków, niemożliwych do złożenia w jakąkolwiek całość. Smutna konstatacja spoziera pośród zaczernionych strofami kart tej przypowieści o jakże bliskim nam istnieniu: ani prawda, ani wolność nie są w tym świecie nam dane. Prawda jest rozbita, rozmieniona dawno temu przez Judasza na drobne, a wolność, która przecież czerpie swą siłę istnienia z pewnej, a zatem prawdziwej wiedzy o świecie, niemożliwa jest do przeżycia.
Istniejemy więc poza najwyższymi wartościami. Ktoś się nami zabawił, rzucając nas w ten świat. Rzucając niczym kamień w ciemną wodę.
(…)
A w jego poczerwieniałej od wysiłku twarzy ujrzałem wyraźnie
twarz mojej babci i twarz pradziadka, i twarz moją.
Nukleinowe dziedzictwo -
kości rzucone przez Stwórcę.
Przypadkiem, nieprzypadkowo
(…)
(Spotkanie z ojcem)
Powyższy zacytowany fragmentarycznie utwór oraz następne dwa (Tryptyk z Miriam B., Hymn apofatyczny) to po „wykluciu się” bohatera podjęcie próby dialogu – z ojcem, ukochaną, a nawet z samym Bogiem.
W tej, dojrzałej do duchowego wzrostu części, nie ma miejsca na nicość, na pustkę. Jest oczywiście brak – brak umiejętności nawiązania relacji z najbliższymi, brak porozumienia się, relacyjności, ale jest w tych utworach również zawarta chęć podjęcia dialogu, który przez lata nieodnalezienia wspólnego języka, w zasadzie staje się już niemożliwy do podjęcia:
(…)
I w najprawdziwszym, bo wbrew woli, uniesieniu
zapragnąłem ojcu to, tamto, wszystko powiedzieć.
Cały ten szloch i skowyt ten cały
raz jeden jedyny uwolnić.
A powiedziałem tylko, że świetnie sobie radzi.
I że po kąpieli trzeba nam będzie już wracać.
(…)
(Spotkanie z ojcem)
W zaproponowanej przeze mnie interpretacyjnej próbie niniejszego tryptyku, wyszarpanych z tomiku trzech kolejnych utworów, zauważymy, jak bohater dojrzewa do trudnych tematów związanych z rozrachunkiem z najbliższymi. Ale, co najważniejsze, a co niektórym czytelnikom podczas pospiesznej lektury może ujść uwadze – bohater tychże opowieści nareszcie zyskuje własny głos. Przestaje „być opowiadany”, a staje się „opowiadającym”. Jakiś trzecioosobowy „on” z pierwszych utworów, on – obcy sobie i światu, który go przyjął, lecz ów on – zbyt mały, aby być przezeń zauważonym, w części tej zyskuje swój głos. Staje się przy tym nie tylko uważnym obserwatorem rzeczywistości, lecz chłonie ją wszystkimi zmysłami, uczestniczy w niej oraz nabiera do najbliższego mu świata dystansu poprzez ironię: „Czasami taka bliskość wystarcza, / żeby z daleka się omijać”.
Tryptyk z Miriam B. (która może być ukochaną kobietą lub Matką Boską, jak sugeruje w ciekawym posłowiu Joanna Krenz) to kolejna próba nawiązania zerwanego dialogu. Lecz tamten świat już dawno temu umarł, więc nie dziwi nas obietnica Miriam dana bohaterowi, że spotkać się będą mogli dopiero w niebie prawdziwie. Czyli dotąd było tylko udawanie? Bezsensowne szarpanie się, tłuczenie, rozrzedzanie? Mielenie wargami, rozpadanie w pył czy raczej w nieme znaki zapytania: dlaczego?
I w końcu hymn uwielbienia dla Tego, który Istnieje. Tego, który „dotknął zawiązków warg moich” i „więzy mojego języka (…) wcześniej związałeś, / żeby je teraz oto samemu porozwiązywać”. Wzruszy nas zapewne pochwała Transcendencji oraz niemoc okazania Najwyższemu wierszem dla Niego uwielbienia. Nawet język w naszym świecie jest ograniczony. Nie może być zatem prawdziwy ani wolny. Bywa za to zbyt często rozszczepiony, gadzi, czarci. Cudzą śliną wypluwa z nas myśli. Dlatego obraz Tego, którego uwielbienia próbę podejmuje, zaślepia przez stulecia podejmowany wysiłek odczarowania Go z Istnienia.
Następne dwa utwory (Król Frygii, Widzenie) to już bardzo dojrzały etap w duchowej przeprawie pokiereszowanego żywota naszego bohatera. On już nie tylko zyskał wiedzę, że świat jest obcy, bo niepojęty, ale również niewyrażalny. A teraz, o zgrozo, dochodzą kolejne oddalenia: poprzez „Midasowy dar” – zamieniania życia swojego i czyjegoś w „widma zdań”, a tym samym odbierania im życia. Nie zdziwi nas więc następstwo tego „daru” – w zasadzie Widzenie to jego konsekwencja. Nie może być więc już prawdziwej Basi. Ona stała się powidokiem, marzeniem, wspomnieniem wypalającym na ciele stygmaty (nie)obecności. Będziemy zatem świadkami czyjegoś życia, które zamieniło się w zimny kamień. Lecz by od tego nie oszaleć, wybrzmią gdzieś spoza doświadczanego czasu, losu i życia słowa konsolacji. I przebaczenia.
Ostatnie dwa rozpisane narratorsko utwory traktuję jako wyzwanie. Gdy już się mniej więcej wie, kim się jest, gdy dostąpiło się rozgrzeszenia za grzechy swojego świata, gdy tak bardzo się wierzy, że po śmierci istnieć będzie się dalej, następuje „próba ognia”. Poeta zostaje najpierw kuszony przez diabła Zoilosa, a potem przez Boga w „Hiobowym cierpieniu”.
Czy przejdzie przez te doświadczenia zwycięsko – okaże się po przeczytaniu obu traktatów.
Bardzo ucieszyła mnie ta perykopa. Eseistyczna próba roztrząsania filozoficzno-teologicznego problemu: unde malum? Porażająca tajemnica cierpienia i szukania dla niego jakichś niepodważalnych racji. W moim przekonaniu racją dla niego staje się tytułowy utwór, który zamyka wieko niniejszego tomiku.
Wołanie dokonuje się z Czyśćca. W takim zatem ujęciu wszyscy jesteśmy trupami. Przed nami zatem Wielka Kraina Pucu i nasz prywatny świat jeszcze do ocalenia.
------------------------------------------------------
Wojciech Grupiński, Wołania z Krainy Pucu, Wydawnictwo Font, Poznań 2024.